środa, 6 stycznia 2016

Złoty pociąg, wersja wcześniejsza

Wydawany w Łodzi Głos Poranny na stronie 3 wydania z 20 kwietnia 1936 donosi:

Z rozprawy sądowej przed sądem karnym w Duisburgu, przed którym stanął były zarządca dóbr księcia Henckel - Donnersmarck, oskarżony o sprzeniewierzenie, dowiadujemy się, że w r. 1918, gdy pod koniec wojny wojska niemieckie pod dowództwem gen. Liman v. Sandersa musiały wycofać się z Palestyny, na rozkaz generała niemieckiego kasa wojenna, w której znajdowało się miljon funtów w niemieckich monetach złotych, została ukryta w pieczarze Libanonu, aby ją uchronić od jakiegokolwiek zamachu. Jedyny żyjący dotychczas członek oddziału pionierskiego, który wówczas pracował przy ukrywaniu skarbu, wszczął starania, które wkrótce doprowadziły do osiągnięcia zgody rządów niemieckiego i angielskiego na wysłanie ekspedycji celem odnalezienia skarbu, przy czem oba rządy miały mieć udział w odszukanem złocie, tak że przedsiębiorcy pozostałaby do dyspozycji czwarta część wartości skarbu.Pewien niemiecki dyrektor banku w Istambule oświadczył gotowość sfinansowania tej ekspedycji i na jesieni 1934 r. przekazał do Duisburga 675 marek niem., za które oskarżony obecnie o sprzeniewierzenie miał pojechać do Turcji. Jednak całe przedsięwzięcie rozbiło się ostatecznie o to, że rzeczywistym finansistą był nie dyrektor banku w Istambule, lecz mieszkający na Bałkanach żyd, Hugo Meyer, obywatel niemiecki, który zażądał dla siebie trzeciej części czystego zysku z ekspedycji.Niemieccy członkowie ekspedycji orzucili współpracę z żydem, tak że ekspedycja wogóle nie doszła do skutku. Jako jedyny wynik wszczęta została skarga dyrektora banku o zwrot wysłanych w międzyczasie 675 marek.Tak więc skarb niemiecki w złocie, jeśli w ogóle istniał, znajduje się wciąż jeszcze w pieczarze w Lebanonie.
Obecnie, za pomocą wyszukiwarki internetowej łatwo i szybko można ustalić fakty. A więc zgadza się, że Meyer. Ale nie Hugo, tylko Ernest. Nie w Palestynie, tylko w Afryce Południowej. I nie milion funtów w złocie, tylko co najmniej dwa. I nie w 1918, tylko 18 lat wcześniej. A resztę doczytajcie sami tutaj

wtorek, 5 stycznia 2016

Pomiędzy Moskwą a Addis Abebą

Kurjer Poznański z niedzieli 19 kwietnia 1936 w artykule pod tytułem "W przededniu zdobycia Adis Abeby" donosi:
Skąd w 1936 wziął się Rosjanin w Etiopii? Nie, nie wysłał go Stalin w charakterze jednoosobowej brygady międzynarodowej. Miszka Babitcheff był synem carskiego oficera Iwana Babiczewa, który przybył do Abisynii w 1898 jako członek wojskowej eskorty misji dyplomatycznej. Iwanowi Babiczewowi w Afryce włączyły się szwendacze, porzucił placówkę i przyłączył się do wyprawy kartograficznej na pogranicze etiopsko - kenijskie. Za rażące naruszenie dyscypliny Babiczew został wyrzucony z armii i wezwany do powrotu do Rosji. Pierwszym się nie przejął, drugie zignorował i zaproponował swoje usługi cesarzowi Menelikowi II. Ten ucieszył się bardzo, nadał Babiczewowi majątki, godności i tytuły oraz swoją krewną za żonę. Gdy car w końcu zdecydował się ułaskawić Babiczewa, ten był już gubernatorem prowincji, dowódcą straży cesarskiej i ojcem piątki dzieci, w tym Miszki.

Miszka Babitcheff wybiera karierę wojskową, początkowo naziemną, później zostaje pierwszym lotnikiem cesarstwa. Haile Selassie wysyła go do Francji (stąd zmiana pisowni nazwiska), aby wyszkolił się na pilota. Po powrocie uzyskuje nominację na dowódcę lotnictwa Abisynii. Wkrótce wybucha wojna z Włochami. Babitcheff nie ma specjalnie pola do popisu - lotnictwo etiopskie ma tylko kilkanaście przestarzałych maszyn. Biografia Miszki podaje, że przed upadkiem Addis-Abeby Babitcheff osobiście wywiózł cesarza na pokładzie samolotu do Djiboutti, co nie znajduje potwierdzenia w faktach: Selassie ewakuował się ze stolicy wraz ze skarbcem i dworem pociągiem (którego Włosi łaskawie nie zbombardowali).

Po wyparciu Włochów z Etiopii i restytucji cesarstwa, Babitcheff odbudowuje lotnictwo, ale już w 1944 zostaje wysłany jako prawie ambasador (charge d'affaires) do 'kraju ojców', w międzyczasie transformowanego w ZSRR. W Moskwie zakochuje się w Rosjance, żeni się, wkrótce rodzi im się syn. W styczniu 1948 Babitcheff doznaje rozległego wylewu. Radziecka medycyna ratuje mu życie, ale dalsze leczenie neurologiczne i rehabilitacja możliwe jest w Szwecji. Jako obywatel etiopski i dyplomata może wyjechać bez problemu, ale pomimo błagalnych listów do Mołotowa (ówczesnego ministra spraw zagranicznych) i Wyszynskiego (jego zastępcy), żona i syn musza pozostać w ojczyźnie światowego proletariatu. 

Operacja w Sztokholmie częściowo likwiduje skutki paraliżu i przywraca możliwość samodzielnego poruszania się. Nie ma jednak mowy o powrocie do aktywności zawodowej. Babitcheff wraca do Etiopii i podejmuje starania o sprowadzenie rodziny z ZSRR. Los i władze radzieckie mu nie sprzyjają. Prezydium Rady Najwyższej ZSRR 15 lutego 1947 wydało dekret zakazujący małżeństw pomiędzy obywatelami ZSRR a cudzoziemcami. W 1949 żona Babitcheffa zostaje usunięta z dotychczasowego mieszkania w budynku 'dyplomatycznym' - wraca do rodziców i panieńskiego nazwiska (władze korygują również akt urodzenia syna usuwając informacje o ojcu). W 1956 wychodzi ponownie za mąż.

Listy Babitcheffa do żony wracają z adnotacją 'adresat nieznany' bądź 'adresat wyjechał w nieznanym kierunku'. Również kanały dyplomatyczne zawodzą. Babitcheff umiera w Addis Abebie w 1964. Jego syn odnajduje grób ojca w 2010. To już czasy, kiedy Miedwiediewowi i Putinowi potrzebne są symbole odwiecznej przyjaźni rosyjsko - etiopskiej. Najlepiej kamienne.


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Nasi w Angoli

Maria Zamoyska  “Wyprawa na południe Angoli” (Warszawa 1935)
Boa-Serra, piątek, 9 października 1931. Wybieramy się na południe Angoli po zakup krów, a przy okazji mamy zamiar trochę zapolować. Od kilku dni wyciągnęliśmy namioty i musztrujemy naszych murzynów w szybkiem ich rozkładaniu i zwijaniu, ale nie idzie im to dość składnie […] 
Przebywszy od Huambo 634 km., przyjechaliśmy do miasteczka Mutano (lecz powszechnie nazywane Humbi, tak też i my nazywać je będziemy).  […] Humbi bardzo ucierpiało podczas wielkiej wojny, kiedy i tu w kolonji walczyli Portugalczycy z Niemcami z sąsiedniej Süd-West Afryki. Rok 1915 był rokiem klęski: głód, choroby, wojna, tak że biali uciekli prawie wszyscy, a murzynów dużo pomarło, inni zaś przenieśli się w spokojniejsze strony. Jak nam opowiadał miejscowy administrator, w jego okręgu liczba czarnych spadła z 60 do 3 tysięcy… Rok ten dobrze zapisał się w pamięci wszystkich, jako straszne “desastro”. 
Już w poprzednim roku rozpoczęła się wojna z Niemcami, lecz przedtem, póki w Europie Portugalja nie wypowiedziała się jeszcze przeciwko Niemcom, tu w kolonji pograniczne oddziały Niemców i Portugalczyków żyły ze sobą w zgodzie i często zapraszano się nawzajem. Była też między nimi umowa, że kto pierwszy dowie się o wojnie, ten lojalnie zawiadomi przeciwnika. Tymczasem Niemcy dowiedzieli się o tym pierwsi, lecz, choć poprzedniego dnia byli na obiedzie u Portugalczyków, w ich wojskowym pogranicznym posterunku, nie zawiadomili ich o tem i tejże samej nocy, bez ostrzeżenia, napadli na nich i w pień wycięli. Powtarzamy to, cośmy słyszeli od miejscowego mulata, który nam to opowiadał, jako fakt autentyczny. Mulat ów, Joakim d’Almeida, jest jednym z licznych synów Antonia d’Almeida, dzielnego wodza portugalskiego, który w 1878 r. walczył z murzynami w czasie okupacji i pacyfikacji południa Angoli. 
Rozpoczęła się w kolonji wojna z Niemcami, a obie białe armje miały za sobą podburzone plemiona murzyńskie, tak że czarni walczyli między sobą. Lecz odbyła się tylko jedna bitwa, pod Naulile, gdzie oddziały portugalskie zostały przez Niemców i murzynów rozbite. Co jednak najciekawsze, oto obaj przeciwnicy, błędnie informowani przez murzynów o wielkich siłach wroga, oddalali się pośpiesznie od pola walki, tak że Portugalczycy uciekli na północo-zachód, do Gambosz, Niemcy zaś na południe, gdzie potem zostali rozbici przez wojska angielskie. Tymczasem w całej tej części Angoli zapanowało zupełne bezkrólewie, z czego skorzystali królikowie murzyńscy, aby mordować białych, jak również aby walczyć między sobą. (I to nie przy pomocy łuków i oszczepów, lecz używając porządnych Mauzerów, dostarczanych ongiś przez Niemców).W końcu 1915 r. oddziały portugalskie zaczęły powoli wracać na południe, staczając krwawe bitwy z murzynami. Ażeby zrozumieć trudności białych wojsk w walce z tuziemcami, trzeba najprzód dobrze sobie przedstawić miejscowe warunki i tamtejszy klimat. […] Najgorsi zaś byli miejscowi murzyni - dzielni, lecz chytrzy i przebiegli. […] 
Jest tu ciekawy zwyczaj, że biali właściciele krów muszą kupować mleko od swoich własnych pastuchów, którzy nie dostają zapłaty za opiekę nad bydłem (płaci się za nich tylko podatek, 80 angolarów od murzyna rocznie), ale zato mogą zabierać sobie całe mleko. […] 
Prized obiadem pojechaliśmy z Patrem do niedalekiej wioski, gdzie mieszka czarna królowa Suaviti, władczyni tutejszego plemienia. Potężna stara murzynka (około 80 lat), o ciężkich i obfitych kształtach (podobno waży 120 kilo), cała błyszcząca od tłuszczu, przyszła do nas w towarzystwie swego wnuka i prawnuka. Bardzo uprzejmie pozwoliła nam się oglądać, rozmawiała z Patrem, wreszcie pozowała do fotografji. Prosiła tylko, żeby prędko ją fotografować, bo zbyt gorąco jest na słońcu. A cóż mówić o nas, skoro murzyni skarżą się na upał! […] 
Jeden ze szczepów Va-N’kumbi wybija sobie po dwa przednie zęby, więc żeby mówić ich językiem trzebaby także wybić sobie dwa zęby, bez tego bowiem nie można wymówić niektórych ich wyrazów. Ładna perspektywa! […]Buszmeni to zupełnie inna rasa murzyńska. Mają skórę o wiele jaśniejszą i więcej żółtą, są bardzo mali, drobni i brzydcy, podobni trochę do Chińczyków. Niczym się nie zajmują […]. Są przebiegli i bardzo sprytni i, jak twierdzą inni murzyni, bardzo złośliwi. […] 
Wogóle z tutejszymi murzynami bardzo trudno jest dojść do ładu, są strasznie przebiegli i chytrzy, a byle czem ich się nie zjedna. Domagają się ciągle matabiszu (napiwka), a nic za to nie chcą robić. […]


Wpis jest w pewnym sensie glossą do polskiego wątku kolonialnego, ale najbardziej zainteresowała mnie osoba autorki. Biblioteka Narodowa kieruje w stronę związanej z zamkiem kórnickim Marii Zamoyskiej, ale jest to trop ewidentnie mylny. Pomijając już to, że pobyt w Angoli nie daje się w żaden sposób wpasować w jej biografię, trudno sobie wyobrazić siedemdziesięciokilkuletnią damę wybierającą się na polowania. 

Długo nie trzeba było szukać. Autorką jest Maria z Belina Brzozowskich Zamoyska, żona pierwszego i najsłynniejszego polskiego osadnika angolskiego, hrabiego Michała Zamoyskiego, właściciela plantacji „Boa Serra”. W swoim gospodarstwie (oprócz kawy uprawiał rycynus, pszenicę, ziemniaki i marchew) miał własny agregat prądotwórczy oraz system urządzeń nawadniających, młyn i płuczkarnię ziaren kawy. Zamoyski prowadził także hodowlę bydła.
(...) Wiele się u nas mówiło o Polakach w Angoli, rzeczywistość jednak przedstawia się nieco odmiennie. Jeśli chodzi o plantacje stanowiące własność Polaków, to trzeba wymienić Boa Serra o powierzchni 1000 ha należącą do hr. Michała Zamoyskiego, Sandivi - należącą do p. Dekańskiego, który zamieszkuje tam wraz z żoną i synem. Plantacja ta ma powierzchnię 600 ha. Mniej więcej taką samą plantację posiada p. Jesionowski - (Chera) oraz obecnie niżej podpisany (o powierzchni 2000 ha) pod nazwą Maria Krystyna. Wspomnieć jeszcze należy o plantacji p. Rodziewicza, położonej w innym „posto: Quissala. Stosunek władz kolonialnych do Polaków jest bardzo życzliwy. Na plantacjach, jako najcenniejszy produkt uprawia się kawę. Kawa wymaga przynajmniej sześcioletniego hodowania, zanim przyniesie odpowiednie plony. Należy jednak przypuszczać, że już w niedługim czasie będziemy mieli w Polsce własną kawę, sadzoną przez polskich osadników. Poza tym nasi osadnicy zajmują się hodowlą pszenicy, kukurydzy, grau de bico (specjalny gatunek grochu) oraz owoców. Mamy wiele plantacyj ananasów, sadów mandarynkowych i pomarańcz. Plantacje można na ogół podzielić obecnie na następujące grupy. Mniej więcej 200 ha plantacji kawy, 600 ha pszenicy, eukaliptusów oraz wspomnianego grochu i 1000 ha owoców podzwrotnikowych. Tryb życia kolonisty jest bardzo jednostajny. O godzinie 6-tej rano budzi go tam-tam. Kolonista przydziela czarnych robotników do pracy, która trwa do godz. 7-ej wieczór z godzinną przerwą na obiad. System pracy jest zorganizowany w ten sposób, że każdych 10 Murzynów ma swego nadzorcę, tzw. „capatarza", który odpowiedzialny jest za całokształt pracy przed białym. Murzyni odnoszą się do białych na ogół przychylnie. Widzą w nich rasę wyższą, spełniają życzenia ich bez oporu. (...)
(Juliusz Gebethner, "Wspomnienia polskiego kolonisty", Morze 1938, nr 4, s. 21-22.)

Na przełomie 1934/5 w Boa Serra zatrzymał się polski kolarz - podróżnik, Kazimierz Nowak w trakcie swojej pięcioletniej podróży z północy na południe Afryki. W reportażu opublikowanym w czasopiśmie „Na Szerokim Świecie” pisał tak:
Biały dworek, przed nim fontanna i dużo, dużo kwiecia, a wokół, wyszeregowane niby bataljony wojska tkwiły drzewka kawowe o tej porze pokryte zielonemi owocami polskiej kawy. Pomiędzy kawą biegły szeregi bananowych krzewów, służących do ochraniania drzewek kawowych przed wiatrem. – Kilka dużych płacht sianej kukurydzy (na paszę dla bydła na porę suchą), pola kartoflane, warzywa, drzewka owocowe, a nawet z poza agaw i drzew eukaliptusowych, któremi obsadzono drogę wiodącą do dworku, błękitniał zagon lnu polskiego.
Nowak spędził w u Zamojskich kilka tygodni, odzyskując siły i przygotowując do dalszej drogi. Na odjezdnym gospodarze wpisują w dziennik Nowaka notatkę:
Naszej Boa Serze miło było powitać i ugościć dzielnego podróżnika! – Teraz na odjezdnym zamiast na koniu lecz znów na rowerze w daleką i pełna przygód wyprawę, z całego serca życzymy: Szczęśliwej drogi … aż w Polski progi!
Przed kolonistami zaczęły się jednak piętrzyć problemy. W 1935 r. dotkliwe straty spowodowała plaga szarańczy, w 1938 r. doszło do pięciokrotnego spadku cen kawy. Kilka rodzin zbankrutowało i wróciło do Polski, a wzorcową plantację hr. Michała Zamoyskiego uratowało jedynie finansowe wsparcie z Polski. Po śmierci męża (1957), Maria Zamoyska prowadziła plantację sama, aż do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to musiała uciekać przed wojną domową, początkowo do Hiszpanii, później, przez Kanadę do syna do Londynu, gdzie zmarła w 1987.

Wyprawa rowerowa śladami Kazimierza Nowaka odwiedziła w 2011 okolice Boa Serra i znalazła zarośnięte ruiny fazendy. W pobliskiej misji katolickiej (Quipeio) spotkano staruszka, który pamiętał Zamoyskich: że byli bogaci i że jeździli furgonetką volkswagena. I że miejscowi ich poważali oraz tytułowali hrabią i hrabiną (port: conde, condessa). No bo przecież bez sensu, jak napisali rowerzyści
Tubylcy mówili na nich Conde i Condencia, ponieważ w języku M’bundu Conde oznacza Michał. Condencia oznaczałaby wtedy Michałową.

niedziela, 3 stycznia 2016

Pracujesz na lądzie - odpoczywaj na morzu

Letnie Wycieczki Morskie 1934 Okrętem "Warszawa" Bez Paszportów Zagranicznych i Wiz.
Folder Polskiego Transatlantyckiego Towarzystwa Okrętowego "Linja Gdynia - Ameryka" (Gdynia - Warszawa - Lwów - Kraków - Rzeszów).



[...]

Wreszcie Leningrad. Zarządowi Linji Gdynia - Ameryka po długich staraniach udało się nakoniec zorganizować pierwszą popularną wycieczkę do Rosji Sowieckiej. Witamy ją tem milej, że od pewnego czasu tak dobrze układają się stosunki między obu państwami. Któż nie ciekaw będzie zobaczyć plony 16-letnich rządów sowieckich i przyjrzeć się współczesnemu Rosjaninowi. Przy tej okazji zobaczymy byłą stolicę przedwojennej Rosji, dziś nieco inną, pozbawioną cech grozy. [...] 


Uczestnicy wycieczki do Leningradu winni wypełnić dodatkowo podanie o wizę na specjalnych formularzach (w 3-ch egzemplarzach) dostarczonych przez Linję, takowe podpisać i przesłać wraz z 4-ema fotografjami wymiaru paszportowego do biura Linji Gdynia - Ameryka najpóźniej na 20 dni przed odjazdem okrętu. Zaznaczamy, że kwestjonariusze niedokładnie, nieczytelnie lub też niezgodnie z prawdą wypełnione przez władze sowieckie przyjmowane nie będą. 


Przytem zaznaczamy, że w związku z wycieczką do Leningradu uzyskanie wizy sowieckiej uwarunkowane jest wykupieniem biletu zwiedzań lądowych w Leningradzie. Ceny tych zwiedzań wyniosą około zł. 125.- Ostateczna cena i dokładny program zostaną ustalone w terminie późniejszym. O ile który z turystów będzie chciał zrezygnować z udziału w zwiedzaniach lądowych, to może to uczynić zwiedzając miasto na własną rękę. Wpłacona jednak kwota za bilet zwiedzań lądowych nie będzie mu zwróconą. 


Uczestnikom wycieczki przysługuje wstęp bezpłatny na Wystawę Techniczno-Gospodarczą, otwartą w Leningradzie w związku z XVI-leciem istnienia Z. S. S. R. 


W czasie postoju okrętu "Warszawa" w Leningradzie uczestnicy wycieczki obowiązani są wrocić na noc na pokład okrętu najdalej do godziny 1-ej, - o ileby zaś z jakiejkolwiek przyczyny im to nie dogadzało, winni przenocować w jednym z hoteli Intouristu. 


Pożądanem jest by uczestnicy wycieczki do Leningradu nie obarczali się zbyt wielkim bagażem, zabierając tylko rzeczy niezbędnie potrzebne im w czasie podróży morskiej i trzydniowego pobytu w Leningradzie. W razie gdyby władze sowieckie odmówiły wydanie wizy Linja zastrzega sobie prawo potrącenia zł. 20.- tytułem kosztów manipulacyjnych. W tym ostatnim wypadku uczestnik wycieczki nie może rościć z tego powodu żadnych pretensji do Linji.


PS. Z kronikarskiego obowiązku - wycieczka doszła do skutku. Kurjer Warszawski z soboty, 2 czerwca (134/1934) donosił:



sobota, 2 stycznia 2016

Stare przygody pana Trelkovskiego?

Moje ostatnie mieszkanie też mnie nie zadowoliło. Zrazu zdawało się, że to przed czem uciekłem z dawnego, tutaj wykluczone bezwarunkowo, że bezpiecznym będę przed czemś nieznanem, które zmusiło do opuszczenia przedostatniej siedziby. Lecz kilka dni spędzonych w tym świeżo wynajętym pokoju przekonało, że nowe schronisko jeszcze gorsze od poprzedniego, gdyż pewne niepokojące cechy, jakie zraziły mię do tamtego, tu zaczęły występować w silniejszej, mocniej podkreślonej formie. Po tygodniowym pobycie w nowym lokalu doszedłem do przykrego wniosku, że wpadłem w matnię stokroć zawilszą od dawnej, że niemiły nastrój, jaki wypłoszył mię z byłego mieszkania, powtarza się znów i to w spotęgowanej znacznie mierze. 
Uświadomiwszy sobie ten niezbyt ponętny na przyszłość stan rzeczy, począłem w pierwszej chwili dopatrywać się przyczyny w samym sobie. Może pomieszkanie nie ma z tem nic wspólnego? Może to ja sam przywlokłem ze sobą przykry ton, z którego immanentności nie zdając sobie jasno sprawy, usiłuję zrzucić go na otoczenie i przypatrując się mu jako czemuś poza mną, w ten nieszczery sposób staram się zamaskować własną słabość? 
Lecz przypuszczeniu temu stanęło na przeszkodzie pełne poczucie wewnętrznej pogody ducha, jaką tchnęło w tym czasie całe moje jestestwo i wyjątkowo pomyślny stan zdrowia. Niebawem wpadłem na inną hipotezę, która wnet zmieniła się w pewność stwierdzaną codziennem doświadczeniem. 
Oto wiedziony trafnym przeczuciem, zasięgnąłem informacji, co do ostatniego lokatora, który bezpośrednio przedemną zajmował pokój, Jakież było me zdumienie, gdy wymieniono nazwisko Łańcuty. Był to ten sam człowiek, po którym wynająłem i poprzednie mieszkanie. Jakiś dziwny zbieg okoliczności kazał mi być dwukrotnie jego następcą. Poza tem nic mnie z nim bliższego nie łączyło, nie wiedziałem nawet, kim jest i jak wygląda. 
W ogóle nie było można dowiedzieć się o nim nic pozytywniejszego nad to, że nazywał się Kazimierz Łańcuta i mieszkał tu parę miesięcy. Na zapytanie, jak dawno temu i dokąd się wyprowadził, odźwierny bąknął mi jakąś nieokreśloną odpowiedź, widocznie nie mając najmniejszej ochoty zapuszczać się w dokładniejsze objaśnienia. [...] 
W każdym razie podobieństwo nastrojowe obu mieszkań, tak dziwnie schodzące się z tożsamością przedostatniego lokatora dużo dawało do myślenia. Z biegiem czasu nabrałem przekonania, iż dusza, że się tak wyrażę, obu pokoi nasiąkła jaźnią Łańcuty. 

(Stefan Grabiński, fragment opowiadania "Szary pokój" z tomu "Szalony pątnik", Kraków 1920) 

piątek, 1 stycznia 2016

Sprawozdanie z nieznanej wojny


Listy z Logrono pod dniem 22 października donosiły, że Cabrera odparty został (niektóre dzienniki mówią, że odpędzony) spod Caspe przez Van Halena, i przymuszony był odstąpić od oblężenia; - i że w tej rozprawie karliści mieli utracić 600 ludzi; a nawet Van Halen miał mieć ochotę jeszcze tej jesieni opanować Kantawieję. (Zapewne zechce pierwej wziąść [sic! Pawłowicz!] Morellę?) - Pokazało się atoli niezwłocznie, Że Cabrera mając przy sobie tylko 4000 ludzi, dowiedziawszy się, że Van Halen z ośmiu tysiącami idzie przeciwko niemu pod Caspe, - nieczekając go, powolnym krokiem wrócił ku Morelli, gdzie właśnie ma być przyjmowany z wielkimi fastynami przez mieszkańców, za pamiętną klęskę; zadaną wojsku Pordinasa w którym jeszcze większe rząd madrycki pokładał nadzieję, niż w Van Halenie. - Cała przeto wiadomość o potyczce, była zmyślona. - Proboszcz Merino z czterema batalionami piechoty i liczną konnicą, przeszedł za rzekę Ebro dla połączenia się z Balsamedą. Karliści sadowią się coraz mocniej po różnych punktach na zimę i widocznie górują wszędzie nad konstytucyonistami; - natomiast stronnicy tych ostatnich, piszą wiele przeciw karlistom po gazetach. - Wskutku też tych pism, podżegniony lud w Wallencyi, Madrycie, i podobno już Saragossie jakoby Kabrera niemiłosiernie, kazał rozstrzelać wciąż jeńców krystyninowskich, znowu popełnia okroponości na podejrzanych współmieszkańcach o karlistyzm, mordując ich okrutnie.

Tymczasem pokazuje się, że list jenerała San Miguel pisany do Kabrery, w którym wyrzuca mu mordercze rozstrzelanie 36 sierżantów z wojska konstytucyjnego, wziętych w pamietny bitwie z Pardinasem pod Moellą; był tylko owocem jego łatwowierności danej podżegaczom; teraz bowiem dopiero ogłoszona odpowiedź Kabrery na jego odezwę, najlepiej przekonywa, jak dalece ostrożnym bydź potrzeba w dawaniu wiary wielu artykułom gazet opozycyjnych, noszącym cechę najsumienniejszej nawet rzetelności. Oto jest cała odpowiedź Kabrery; bez żadnych gniewów i kommentarzy, na list San Miguela.

"Przyślij pan, mości jenerale jednego znajwierniejszych sobie officerów i jednego takiegoż urzędnika do mnie, - a ci przekonają się naocznie, że 36 sierżantów, których śmierć wkładasz na mój karb, - są w najlepszem zdrowiu, i tak jak moi właśni żołnierze, doznają jednakowego obejścia, i dostają tęż samę żywność i okrycie."

Gazeta paryżska codzienna donosi, że pospólstwo w Saragossie bardzo jest rozjątrzone rozsianemi przez podżegaczy fałszywymi wieściami o mniemanem rozstrzelaniu przez Kabrerę wiadomych sierżantów, i tylko czujność jenerała San Miguel wstrzymuje dotąd wybuchnienie nowych kanibalizmów.

Od granic hiszpańskich donoszą, że rząd francuzki miał kazać oświadczyć znanemu awanturnikowi Munagorris, (o którym już oppozycya tyle cudownych rzeczy popisała); że musi natychmiast, albo do Hiszpanii wnijść, - albo ludzie z jego bandy, na różne punkta Francyi rozprowadzeni zostaną.

Rząd madrycki nakazał jenerałowi Van Halen surowe ukaranie morderców w Walencyi.

Dowódca karlistowski Sopelano w sześć batalionów piechoty i 500 jazdy, wszedł do Kastylii. Rząd madrycki przymuszony był znowu 31 października cały garnizon stolicy trzymać pod bronią przeciwko wichrzycielom, którzy chcieli mordować podejrzanych o sprzyjanie karlistom.

Na dzisiejszej giełdzie paryzkiej, papiery 5 procentowe hiszpańskie, które już podźwignęły się były przez dwa tygodnie ciszy do 18 3/4, spadły nagle znowu do 18 za 100.

(Gazeta Krakowska, 1838, nr 263 z 17 listopada)

Czy to nie przypomina trochę radiowego sprawozdania z meczu piłkarskiego? Trzecioligowego, i na dodatek rozegranego przed kilkoma tygodniami. 




czwartek, 31 grudnia 2015

Skandynawskie nauki moralne

Zagadnieniom etyki seksualnej poświęcona jest książeczka Björnstjerne Björnsona 'Jednożeństwo i wielożeństwo', wydana w Warszawie w 1893 roku. Śmiech (Gwiaździsty Niedźwiedź to imię jak z powieści Karola Maya) zamarł mi na ustach, gdy pobieżna kwerenda internetowa wykazała, że obcowałem z dziełem (przyszłego) noblisty.

Linia programowa dzieła jest prosta - nie należy się ryćkać za młodu, na co argumenty dostarcza świat zwierząt: "W Norwegii np. rasy krów i koni zdrobniały i zmarniały wskutek tego, że stanowienie zaczynało się w zbyt młodym wieku". Źródłem całego zepsucia - Francja:

Dalej, niewstrzemięźliwość płciowa prowadzi prostą drogą do manii wielkości. Jest jeszcze druga "straszna choroba płciowa" wynikająca z rozpusty. Autor na trzech kolejnych stronach zapewnia o jej przeraźliwej okropności i bezdyskusyjnym związku z rozpasanym seksem, w słowach tak zapalczywych, że aż zapomina ją nazwać. Domyślać się tylko można, że chodzi o syfilis.

Autor ilustruje wywód przykładami i obserwacjami z życia. Tak, na przykład, w Londynie:
można spotkać człowieka wożącego i pokazujące go taczkę, z umieszczoną na niej klatką, w której siedzą razem pies i kot, kilka szczurów, myszy i ptaszków. Podczas zimy pies i kot tulą się do siebie, a szczury, myszy i ptaszki chowają się w ciepłej ich szerści. Odwieczni wrogowie mogą się tak zaprzyjaźnić w jednem pokoleniu! Czyż można wobec tego wątpić o moralnej sile wychowania?
A, z kolei, w Sztokholmie:
jedna z moich szlachetnych towarzyszek opowiadała mi pewnego razu, że dowiedziawszy się o strasznej rozpuście, jakiej oddawali się uczniowie pewnego wyższego zakładu naukowego, niezmiernie obawiała się o swego syna, który się tam wychowywał. Wezwawszy więc syna, matka błagała go, ażeby przyznał się szczerze, czy on nie brał w tym udziału. Nie. Dla czego? Dla tego, że już wcześniej ostrzegała go matka. Łatwo sobie przedstawić radość matki. Niechże więc inne matki postarają się mieć taką samą pociechę ze swych dzieci.

środa, 30 grudnia 2015

A wszystko przez tych małych onanistów...

S.J. Perelsztajn "Napoleon-człowiek (dotychczas nieznany Napoleon)", Wilno 1939, nakładem autora.


I w podsumowaniu:



poniedziałek, 28 grudnia 2015

Ministerium

Ludwik Czarkowski wydał w Wilnie w 1909 w drukarni Józefa Zawadzkiego “Słowniczek najpospolitszych rusycyzmów”.  Nie muszę się trudzić przepisywaniem, bo dobra, zaprzyjaźniona dusza wykonała już całą pracę - http://rusycyzmy-1908.blogspot.com/

Zastanawia, przede wszystkim, jak wiele oprotestowanych przez Czarkowskiego słów weszło jednak do polszczyzny, do tego stopnia, że obecnie nie zdajemy sobie sprawy z nieprawości łoża, w którym zostały spłodzone. Trudno dziś orzec, czy przypadkiem Czarkowski nie był nadmiernie uczulony, w świetle współczesnego zalewu anglicyzmów jego ostrożność wydaje się przesadna. Zresztą co najmniej od połowy XIX wieku wiele “słów międzynarodowych” wchodziło do polszczyzny poprzez języki zaborców, że wspomnę angielskie hooligan, który na transferze przez rosyjski (хулиган) stał się polskim chuliganem.

A więc, w 1908 niepoprawnymi rusycyzmami były, między innymi, słowa: agresywny, bezcześcić, centralny, chłodno, delikatesy, ekwiwalent, emigracja, fikcja, garnizon, gwarancja, horyzont, konspiracja, konkurencja, konsultacja, kontrast, ministerstwo (poprawnie: ministerium), moment, monument, narzecze, negatywny, niezawisły, notariusz, oficjalny, okrążyć (poprawnie: otoczyć), prototyp, prymitywny, racjonalny, remont, renegat, rutyna, sarkazm, sojusznik, solidny, spektakl, szansa (poprawnie: widok), wyszkolony, zakąsić (poprawnie: przetrącić).

Są też u Czarkowskiego słowa urocze, co do których można mieć tylko żal, że jednak się nie zakorzeniły w polszczyźnie. Wodokaczka, na przykład. Albo: popełnieć (utyć). Albo: ordynarny profesor (to o p. Pawłowicz zapewne?). Niedaleki ("niedaleki człowiek", w znaczeniu: ograniczony). 

Wróćmy jeszcze do ministerstwa. U wezgłowia jego narodzin stał Józef Siemieński, który w 1925 wygłosił odczyt pod tytułem "Starożytnictwo i nowatorstwo w nazwach urzędowychna forum warszawskiego Towarzystwa Prawniczego (sekcja dawnego prawa polskiego). Odczyt opublikowano początkowo w 'Gazecie Administracji i Policji Państwowej', a następnie wydano drukiem jako broszurkę (wydawnictwo Gebethner i Wolff, drukowano w Drukarni Policyjnej, Długa 38). Pisze więc Siemieński:
Nieco inaczej było z "ministerstwem", dotychczas trwającem. Tu zaważyła tradycja galicyjska, nie wiem z jakiego natchnienia tak nazywająca wiedeńskie ministerja. W polszczyźnie dawnej i nowej pozagalicyjskiej, nazywano naczelne urzędy administracyjne ministerjami. W r. 1917 powstał spór o ministerstwo. Właściwą jego podstawę - przyzwyczajenie - zaostrzył z obu stron argument patriotyczny. Galicjanie chcieli ministerstwa ze względu na niemieckie "Ministerium". Królewiacy chcieli ministerium ze względu na rosyjskie "ministierstwo". Szalę przeważył ekspert językoznawca. Wśród profesorów rozeszła się o tem wiadomość podczas jakiegoś zebrania międzywydziałowego. Paru nas wpadło na winowajcę, bo historycy i prawnicy byli tego zdania, że i historia i językoznawstwo zna "ministerstwo" jako urzędowanie ("za ministerstwa N-ckiego"), ale nie jako urząd. I cóż się okazało? Kochany nasz językoznawca daleki był bardzo od życia politycznego, a interpelanci nie uważali za potrzebne wyjaśnić mu, o co właściwie chodziło. On zrozumiał, że go pytają, czy wyraz "ministerstwo" jest poprawny. Miał tedy tylko wątpliwość, czy można przyrostek rodzimy "stwo" łączyć z obcym wyrazem "minister", a że utarło się "szyperstwo" i "kiperstwo", uznał, że może być i "ministerstwo" na oznaczenie całej dziedziny działania tego urzędu. Kiedyśmy mu powiedzieli, że chodzi o sam urząd, zmartwił się poniewczasie. Dobrze jest pytać się, ale lepiej czynić to umiejętnie.

niedziela, 27 grudnia 2015

Przysmaczki polskiej kuchni

"Przysmaczki polskiej kuchni przez Fruzię z Kucharzewa Kucharkiewiczównę, dawną kuchareczkę pani Kucharowskiej", Warszawa 1850, w drukarni pod firmą Juliana Kaczanowskiego przy ulicy Senatorskiej numer 463. Biblioteka Narodowa podaje, że pod pseudonimem autorki (Fruzi) kryje się Zenonim (!) Ludwik Ancyporowicz. Autor dedykuje swoje dziełko (20 stron) "podniebieniu i żarłoczności gastronomów" i sumituje się we wstępie, że:
Czytać i pisać tylko nauczona, a zawsze rądlom szczerze poświęcona, niemiałam nawet czasu myśleć o Słowackim i jego dziełach, o których dziś jako emerytka, a tem samym swobodniejsza - dowiaduję się.
Autor(ka) wskazuje jednocześnie księdza Bakę jako źródło swoich inspiracji poetyckich. A tak, poetyckich, gdyż mamy do czynienia z książeczką kucharską napisaną - po części przynajmniej - mową wiązaną. Autorowi obca jest fałszywa skromność: dziełko, choć nieduże, "nader jest pożyteczne pod względem moralnym i gastronomicznym". Skupiwszy się raczej na aspekcie moralnym, odnotuję tylko przepis na:
Pasztet z młodych wróbli. Szkodliwe to dla stodół, pola i ogrodów ptastwo, dla szczęścia gospodarzy i ogrodników, znalazło na koniec zasłużoną zgubę w żołądkach gastronomów, jeżeli następnym sposobem przyrządzone będzie. Przypuściwszy, że 10 osób przy stole ma siedzieć a na jedną przeznaczając 4 wróble - potrzeba wziąść [sic! Pawłowicz!] ich 40 i oczyściwszy z pierza, a łapki i łebek odciąwszy, każdego zawinąć w listek słoniny młodej i tak delikatnie jak papier pocztowy z Jeziornej krajanej - nastepnie wszystkich zagnawszy do rądla jak do stodoły, gdy dostatecznie w nim się wyświergoczą na ogniu - wydobyć i zrzóciwszy słoninę, włożyć do drugiego rądla wyklejonego drożdżowem ciastem, a przesypawszy pieprzem, angielskim zielem, goździkami, i.t.d. zasklepić tegoż samego rodzaju ciastem - a upiekłszy w piecu, wyrzucić jak babkę na półmisek - a podziękowawszy Bogu za ten wynalazek pożyteczny dla żołądka, podniebienia, ogrodów, pola i stodoły, jeść z tem silnem przekonaniem, że kto tak nieje zrobionej wróbliny, ten nigdy smaku nie pozna zwierzyny.
A teraz obiecane nauki moralne, na użytek świeżo przyjmowanych na służbę kucharek, kucht, podkuchennych i wszelkiego innego personelu gastronomicznego:
A wódka, napój to straszny, przeklęty, jak lejesz w gardło, idzie w łeb i pięty. Oko się zmruży, niedojrzy, zniweczy: zpsują się sosy, mięso nieupieczy. [...] Za drzwi domowe z rądla nie wynoś pańskiego i nie karm pańską strawą kochanka swojego. [...] A przede wszystkim zalecam ci dobra dziewucho, a nawet proszę uśilnie, abyś mi nigdy nie czytała w kuchni, szczególnie zaś poezyi.

 

sobota, 26 grudnia 2015

Nowe rady dla kobiet...

"Nowe rady dla kobiet w głownieyszych zmianach stanu fizycznego tudzież w słabościach im tylko właściwych." Warszawa 1829. Rozdział czwarty: O upławach białych, o ich przyczynach i symptomatach, o sposobach zabezpieczenia się od nich.
Lekarz filozof, cieszy się bez wątpienia, z wielkich i szlachetnych skutków cywilizacyi: przeciwnie lekarz filantrop, często ubolewać musi nad klęskami iakie za sobą prowadzi. Uwaga ta nastręcza się za każdem spoyrzeniem na smutną dolegliwość, o którey mówię, prawie nieznaną mieszkańcom wieyskim, a tak srożącą się i upowszechnioną w okolicach zaludnionych. Jedna tylko myśl pocieszaiąca z tego samego źródła zasmucenia pochodzi, że Hygiena może nam udzielić sposobów uniknienia tego opłakanego stanu, gdy upławy białe są nayczęściey skutkiem miękkości obyczaiów i rodzaiu życia błędnego. [...] 
Chociaż ta słabość spostrzega się na całey rozległości kuli ziemskiey, zdaie się, że początek swóy wzięła pod niebem ponurem Hollandyi i wielkiey Brytanii. [...] 
W ogólności, nie można bezkarnie sprzeciwiać się widokom natury, przytłumienie wszelkich przez nią ustanowionych wypróżnień nie może bydź bezkarne; dla tego to przytłumienie sekrecyi mleka u kobiet, które nagle odstawiaią dzieci, albo nie życzą sobie pełnić obowiązków matki, zrządza przypadłości, z których upławy białe są naymniejszey wagi. [...] W tey to ścisłey sympatyi łączącey żołądek z macicą, znayduie się przyczyna upław białych, któreby napróżno usiłowano leczyć bez względu na źródło choroby. [...] Tymczasem żołądek sympatycznie podrażniony, zaczyna objawiać swoje cierpienia: cała Ekonomia wkrótce staie się uczestniczką cierpień króla organów; w skutku raz zachwianych działań żołądka, świeżość i czerstwość zdrowia więdnie, bladośc ogólna pokrywa ciało, które zapada i traci owe przyiemne zaokrąglenia, dusza nawet traci swoię energiię. [...] 
Jeżeli młoda osoba przez nadmiernie rozwinięte żądze stała się smutną ofiarą nałogów szkodliwych, trzeba ią wysłać na wieś, aby tam poświęciła się rozmaitym zatrudnieniom, do iey sił stosownym, i tak długo trwaiącym, póki się nie da iey uczuć znaczne utrudzenie; gdyż wyobraźnia spoczywa, kiedy ciało pracuie. Ten nieszczęśliwy stan, który nas zaymuie, owoc bardzo pospolity nędzy, nieochędóstwa i złey odżywności, w klassie biedney ludzi, stałby się daleko rzadszym w bogatych przybytkach obfitości, gdyby miano wzgląd w wychowaniu córek na wpływ strony fizyczney na moralną, i odwrotnie. [...] 
Kobieta wstydząc się wyiawić swoie błędy, które uważała za łatwe do utaienia, ucieka się do tysiącznych wybiegów, dla ukrycia prawdziwego źródła złego, które ią dotknęło. Wielkim iest iey kłopot; ale też niemnieyszym iey Eskulapa, gdyż trudno mu przeniknąć prawdę z iey opowiadania złożonego z wyrażeń dwuznacznych. Jeśliby iego podejrzenia były niegruntowne, mógłby wzbudzić niezgodę domową, bądź to wprawiaiąc męża w powątpiewanie względem cnoty iego żony, bądź żonę względem moralnego postępowania iey męża. Gdyby zas podejrzenia znawcy były słuszne, ale tylko zbiiane ciągłem kobiety przeczeniem, wypadnie mu zostawić samey chorobę, która wkrótce rozciągaiąc swoie spustoszenia po całym Organizmie, ze wstydem chorey wykryie taiemnicę i zdrowie iey zniszczy na zawsze! Ale dość na tem: obym był mógł dać do zrozumienia, iak ważnem iest szczere zeznanie dla kobiety, w podobnej znayduiącey się okolicznościach.

piątek, 25 grudnia 2015

O kompielach wiślanych w czasie lata

Lebel Ignacy, „O kompielach wiślanych w czasie lata”, w Warszawie, 1835, za pozwoleniem Cenzury Rządowey, drukiem Łątkiewicza. Bardzo ładny wstęp:
Ludzie wszystkich wieków mieli wadę uważania się za mędrszych od swych poprzedników: wada ta rodziła się z niezaprzeczoney pewności, że rozum ludzki doskonali się z postępem czasu. Jakoż w rzeczy samey: doświadczenie nagromadza człowiekowi zdarzeń, które go coraz bardziey doskonalą w iego władzy sądzenia. Jednakże gdy się bliżej zastanowiemy nad rzeczą, poznamy że ten mniemany postęp rozumu ludzkiego nie zgadza się z tym, iaki na świecie widziemy. Często zamiast powiększania naszych wiadomości przez coraz nowsze, zapominamy jeszcze tych co przed nami były: zamiast wyciągnienia nauki ze zdarzeń, które nas poprzedziły, obłąkuiemy nasz umysł mylnemi wnioskowaniami do iakich nas prowadzą niektóre wypadki nowoczesne. Przekona o tem zastanowienie się nad kąpielami wiślanymi.
Dalej, zgodnie z przewidywaniami, przestrogi przed (nad)używaniem kapieli, a już zwłaszcza zimnych. Bo grozi apoplexya, cierpienia artrytyczne, jedyne w czym może przynieść zimna kąpiel ulgę, to hemeroidy, a także pomieszanie zmysłów (przy czym doniesienia są w tym przypadku sprzeczne). Przenikliwie demaskuje też autor hipochondryków:
Nie wiem w iakiey klasie chorych można pomieścić tych sławnych naszych artrytyków, co się w Wiśle leczą siedząc w niey po kilka godzin? Jeżeli w niey siedzą nie zważając na iey stopień ogrzania, nie muszą bydź Artrytycy ani Reumatycy.
Jak już ktoś koniecznie musi się kąpać, to wskazane są godziny pomiędzy 10 a 11, względnie 18 a 19, choć autor lojalnie ostrzega, że „zanurzenie się iest niezmiernie przykre dla ludzi delikatnych i nerwowych". Pan Ignacy zwraca też uwagę na różnice pomiędzy narodami:
Gdybyśmy przynaymniey równali się zwyczaiami Anglikom, których chcemy dziś [...] naśladować, gdybyśmy przymuszeni byli albo przez mgliste wciąż powietrze, albo przez życie marynarskie, do takiego używania rozpalaiących napoiów do iakiego oni są wciągnięci, łatwoby ich zwyczaj zanurzania się w wodzie dał się do nas przenieść.
Autor radzi odwrócić się tyłem do prądu rzeki i pochylić do przodu, co „bywa bardzo pożyteczne ludziom hemoroidalnym". Zaś po kapieli zaleca kieliszek wina i, stosownie do pory dnia, posiłek.

środa, 23 grudnia 2015

Higiena młodej dziewczyny

Czy wiecie Państwo, co to regularność? Proszę się nie przejmować, ja też nie wiedziałem, dopóki nie przeczytałem książeczki doktor Jadwigi Śmiarowskiej “Higiena młodej dziewczyny" (Warszawa, Dom Książki Polskiej, 1933), w której to znalazłem zdanie “Pierwsze pojawienie regularności jest ważnym faktem w życiu fizjologicznym kobiety”.  Autorka zresztą wcale nie boi się dość śmiałych porównań, w rozdziale o samogwałcie dziewczynek pisze: “Zwłaszcza duże wargi wiszą jak firanki i są charakterystyczne dla onanistek”. Prawdziwe jednak perełki znalazłem w rozdziale o higienie moralnej (podrozdział “Ogólne przystosowanie do życia”), gdzie doktor Jadwiga dzieli się z czytelnikiem głębią swoich refleksji: 

Kobieta ma dużo danych, żeby być dobrą lekarką, ale musi do tego mieć zdrowie, zdolności, umiłowanie do tego zawodu, dużo wytrwałości i cierpliwości, sympatyczny zewnętrzny wygląd; nie mając tych powyższych danych nie wytrzyma konkurencji z mężczyzną nigdy. Lepiej mierzyć mniej wysoko… i nie tracić długich lat życia na minimalne wyniki praktyczne. […] Wysokowykształcona, równouprawniona, z doktorskiemi dyplomami - jako kobieta częściej poniesie klęskę w swem życiu osobistem, niż stuprocentowe kobieciątko, pociągające swoją naiwnością, wdziękiem i słabością, szukające opieki u mężczyzny. […] Nadmierna ilość studentek w Polsce rzuca się każdemu w oczy - czy podobna, żeby wszystkie miały odpowiednie uzdolnienie i zamiłowanie do wyższych studiów? Rezultatem tego jest nadmiar inteligentnego proletariatu, który nawet po uzyskaniu dyplomów doktorskich poprzestaje na zarobkach i posadach, do których studja uniwersyteckie są zbyteczne. Albo może za dużo mamy uniwersytetów w Polsce? Dyplomy i tytuły naukowe - to najmniej pewna droga do osiągnięcia trwałego szczęścia w rodzinie. 

wtorek, 22 grudnia 2015

Chłop polski za czasów polskich

Krajowa blogosfera swego czasu gościła dyskusję o skutkach amputacyjnej struktury społecznej, jaka powstała w Polsce w wyniku ostatniej wojny, dyskusję inspirowaną publikacjami Ledera, Sowy, Majmurka (i innych). Oprócz zainteresowania, rozmowy te spotkały się też z dość agresywnym lekceważeniem i opiniami, że zajmowanie się tymi sprawami (na przykład wpływem mentalności post-pańszczyźnianej na współczesne obyczaje społeczno - polityczne) wynika z fascynacji komunizmem i jest wyłącznie udziałem oszalałych trockistów. Bo przecież wszyscy pochodzimy z dworków (jeśli nie z pałaców, spalonych oczywiście przez bolszewię), a Sarmatia felix jest naszą duchową ojczyzną utraconą.

Dlatego z żywym zainteresowaniem przeczytałem broszurkę Józefa Chociszewskiego, wydaną w Poznaniu w roku 1878 pod długim tytułem: ”Chłop polski za czasów polskich: czy rzeczywiście tak źle było w dawnej Polsce, jak o tem pisze pan Roman Szymański w 13 i 15 numerze ‘Orędownika’ z r. 1878? Kilka słów serdecznych w tej sprawie dla Ludu Polskiego”, wyimki której pozwolę sobie poniżej przytoczyć, głównie dla dostarczenia nowych jakościowo (mimo, że przykurzonych trochę) argumentów zwolennikom tezy, że “z szlachtą polską, polski lud”, i ogólnie na styku klas było miło i serdecznie, czemu zaprzeczają tylko głosujące na partię ‘Razem’ Pol Poty.

A więc, oddajmy teraz głos Józefowi Chociszewskiemu:

W ostatnich czasach wydrukował p. Szymański w ‘Orędowniku’ twierdzenie zupełnie fałszywe, jakoby chłop polski dopiero za pruskich czasów przyszedł do praw i do dobrobytu. Tu już, panie Szymański poszedłeś za daleko, gdyż rzucasz się na całą przeszłość naszej Ojczyzny, spotwarzasz ją i fałszujesz jej dzieje. Słowem nie jak dobry syn wyrażasz się o Matce Polsce, ale jako największy wróg naszego Narodu. “Źle było chłopu polskiemu za czasów polskich”, pisze ‘Orędownik’. Prawda, było źle, ale przede wszystkiem 1) nie zawsze, 2) nie wszędzie, 3) w innych krajach było daleko gorzej. 
Wszakżeż dawni Słowianie, od których my Polacy pochodzimy nie znali poddaństwa ani niewoli , owszem u dawnych Słowian panowała zupełna równość i wolność. O tem przecież wiedzą nawet dzieci, uczące się historyi polskiej. A jak było u Niemców? Tam panowała od początku niewola, poddaństwo. W Kruświcy kmiecia Piasta królem polskim obrano. Kmieca rodzina Piastów pięć wieków w Polsce władała. Czy to nie czyste kpiny, aby twierdzić, że źle było chłopu Polskiemu w Polsce , kiedy oto chłop najwyższą władzę w narodzie mógł pozyskać. Czy w Niemczech albo w Moskwie został kiedy chłop królem obrany? 
Wiadomo, że szlachta polska była religijną, to też religia większą część szlachty wstrzymywała od zbytniego ucisku wieśniactwa. Dowodem łagodnego obchodzenia się jest ta okoliczność, że chłopi polscy nie podnosili buntów. 
We Francyi książęta burgundzcy zeziębli na polowaniu, kazali płatać brzuchy swym poddanym, aby grzać sobie w ich wnętrznościach zimne nogi. A czy możesz, panie Szymański, twierdzić, że w Polsce działo się coś podobnego? Zabił czasem szlachcic chłopa, ale w podobny sposób nie pastwił się żaden szlachcic nad chłopem polskim. W Niemczech nierzadkie były wypadki, że gromady chłopstwa musiały całą noc uderzać kijami we wodę, aby żaby nie skrzeczały, gdyż ich skrzekot nie dozwalał spać jasnemu panu. Karol Eugeniusz, książe wyrtemberski (panował do 1794 r.) gwałtem napędzał poddanych do loteryi, sprzedawał urzędy, bezcześcił publicznie na balach niewiasty. Książęta niemieccy sprzedawali chłopów za gotówkę Anglikom. Anglicy brali kupionych wieśniaków do Ameryki i tam im się kazali bić. […]

Polska dawniej obfitowała w lasy, to też i chłopi z nich korzystali. Był zatem opał, drewno na chałupę, jagody i grzyby. Szlachta cisnęła chłopa, ale też ta szlachta szła na wojnę, a chłop siedział sobie spokojnie w domu. Dziś - chcesz, czy nie chcesz - musisz iść chłopie na wojnę. […]
Pytam teraz każdego, czy w Polsce żydzi mogli tak wykorzystywać rzemieślników, jak dziś? Dawniej większa część rzemieślników miała swój domek i choć trochę pola, a przynajmniej ogród. Dziś czem są po większej części rzemieślnicy? Oto poddanymi żydów, gdyż na nich pracują
Jest jeszcze całkiem ciekawy passus dowodzący, że to nie Prusy zniosły na ziemiach swojego zaboru pańszczyznę, tylko Napoleon, ale to już jest taka ekwilibrystyka umysłowa i żonglerka faktami, że tylko odnotuję argument (z cyklu: a u was Murzynów biją) - że “Szymański grubo się myli i sieje niezgodę w narodzie, bo jakżeż Prusacy mogli znieść pańszczyznę, skoro u nich większy wyzysk i niewola panowały”, co jako oczywistość dowodu nie wymaga.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przewodnik po Stanach Zjednoczonych do użytku polskich imigrantów

Rok 1912. Stowarzyszenie Córek Amerykańskiej Rewolucyi Stanu Connecticut wydaje “Przewodnik po Stanach Zjednoczonych do użytku polskich imigrantów” (w opracowaniu Johna Fosterra Carra).
Prawo Stanów Zjednoczonych wzbrania wstęp obcokrajowcom, którzy są idyotami, mają nierozwinięte władze umysłowe, epileptykom, cierpiącym na pomieszanie zmysłów, [...] nędzarzom, zawodowym żebrakom, osobom podlegającym suchotom, jak i innym zakaźnym chorobom [...]
Większość stacyi kolejowych w Ameryce posiada oddzielne przedziały dla mężczyzn i kobiet. Mężczyźni mają prawo przebywać w przedziale dla kobiet, jeżeli tylko wstrzymują się od palenia tytoniu i plucia.
Zbrodnią jest napisać, przesłać lub doręczyć komuś list lub kartę pocztową, chociażby nie zawierała pogróżek, lecz obliczona była na sprawienie przykrości komukolwiek. Najwyższa kara wynosi rok więzienia. Sprzeciwia się również prawu domaganie się zapłacenia długu odkrytą kartą pocztową. Kodeks karny, paragraf 551.  
Stanowi zbrodnie mieć we posiadaniu jakiekolwiek bilety loteryjne, przedsiębiorstw loteryjnych w tym kraju, czy też za granicą. Kodeks karny, paragraf 957. [...]
Zbrodnią również jest niewłaściwe używanie biletów zmiennych (transferów) linij tramwajowych, kolei podziemnych lub napowietrznych, przez kupowanie ich od postronnych osób, lub sprzedawanie tychże komu innemu. Kodeks karny, paragraf 1566. [...] Jest również zbrodnią wyrzucać na ulicę odpadki i inne śmiecie.
Zbrodnią jest zajmować się pedlerstwem, żebraniną, zbieraniem szmat, itd. w towarzystwie dziecka.
Inne doniosłe prawa - Świętowanie niedzieli. Żywność, z wyjątkiem surowego mięsa, może być sprzedawana w niedziele. Sprzedaż trunków alkoholicznych wzbronioną jest w niedziele [...]. Wyjątek stanowią tylko te zakłady, w których trunki są podawane z obiadem lub kolacyją. Wszelkie ugody zawarte w niedziele nie mają wartości prawnej [...].
W Ameryce zawsze można spać przy otwartym oknie. 
Polacy, którzy są naturalizowanymi obywatelami amerykańskimi i mają zamiar udać się do Polski, chcąc otrzymać paszport winni się odnieść do biura paszportowego w Washington D.C., załączając wraz z podaniem swoje papiery obywatelskie oraz sumę $1. Ci, którzy są poddanymi niemieckimi, rosyjskimi lub austriackimi, po paszport zwrócić się muszą do konsula swego państwa, w którymkolwiek większym mieście Stanów Zjednoczonych. [...] Odnośnie do rządu rosyjskiego, trzeba być bardzo uważnym, by wszystkie formalności przepisane przez prawo były w porządku. Polak, poddany rosyjski, musi mieć paszport potwierdzony przez proboszcza parafii, do której w Ameryce należał. Konsul rosyjski nie wydaje paszportu osobom żydowskiego pochodzenia, choćby urodzonym w Rosji. 
Szanuj i kochaj Polskę. Nie wstydź się swego pochodzenia i rodziny. Nie zmieniaj nigdy swego nazwiska. Nie wahaj się składać zeznań w sądzie jako świadek [...]. Polacy są pochopni do użycia gwałtownych środków podczas kłótni. Pozbądźcie się broni i narzędzi morderczych. Nie nadużywaj trunków: w ten sposób będziesz poważanym i pożądanym w Ameryce.

sobota, 19 grudnia 2015

Kradzież w charkowskim banku

Fascynująca lektura - “Z tajników carskiej policji” Arkadija Francewicza Koško (Wydawnictwo ‘Rój’, Warszawa 1926).
Kradzież w Charkowskim banku.
Afera ta wbiła mi się specjalnie w pamięć, zapewne też i dlatego, że była ona ukoronowaniem mojej długoletniej służby (było to przed samą rewolucją). Pamiętam ją też dlatego, że suma zrabowana w banku była tak duża, że w historii bankowości nie zanotowano przedtem nigdy równie wielkiej kradzieży. […]
Wszystkie cechy kradzieży przemawiały za tem, że w tym wypadku działali t. zw. “Warszawscy” złodzieje. Ten gatunek złodziei odbiegał daleko od szablonu naszych niezdarnych rosyjskich złodziejaszków. Złodzieje “warszawscy” byli to dżentelmeni doskonale zwykle ubierający się, żyjący na wielką skalę i uznający tylko pierwszorzędne hotele i restauracje. Wybierając sobie obiekt kradzieży, nigdy nie łaszczą się na drobne zyski. Są uparci, wytrwali i nad podziw cierpliwi. Zawsze uzbrojeni. Pojmani - nigdy nie negują swej winy, spokojnie opowiadają wszystko, ale wspólników nigdy nie sypią. […] 

Rzecz jasna, intuicja naszego dzielnego policmajstra nie zawodzi: sprawcami włamania są panowie Groszek, Majewski i Kwiatkowski. Po stronie prawa działają także nasi rodacy: Linder, Marszałek i Kurnatowski. Ten ostatni za swój udział w rozwiązaniu zagadki otrzymuje order Włodzimierza czwartego stopnia, Linder - awans poza kolejką, a Marszałek musi zadowolić się nagrodą pieniężną.

W tekście kilkukrotnie pojawia się słowo “lichacz” (pierwszy raz korektor poprawił bez sensu na lichwiarz, ale potem zostawił). Kimże jest ów lichacz? Извозчик с щегольским экипажем на хорошей лошади (устар.) - znaczy, wbrew skojarzeniom fonetycznym, woźnicą eleganckiego powozu, zaprzężonego w niezłego konia. Taki rusycyzm - efemeryda.

sobota, 14 lutego 2015

Król i my

Król Bhumibol Adulyadej czyli Rama IX z dynastii Chakri jest obecnie najdłużej panującym monarchą na świecie. Nawet idącej na rekord Elżbiecie II brakuje do Ramy kilku lat, choć nie jest bez szans, bo pochodzi z długowiecznej rodziny. Król ma lat osiemdziesiąt kilka, pokazuje się publicznie rzadko, przemieszkuje głównie w szpitalu i - zdaniem tubylców - ma już “dużo sztucznych organów”. Ewolucję wizerunku monarchy można śledzić na monetach - król w miarę młody jest en face, w miarę starzenia się odwracany jest coraz bardziej profilem. Gdyby doszło do kolejnej emisji bilonu, na przykład z okazji dziewięćdziesiątych urodzin, monarcha najpewniej ukazany byłby od tyłu.


Król otoczony jest publicznym i nieudawanym szacunkiem, obwarowanym zresztą legislacyjnie. Do niedawna z paragrafu o obrazę majestatu skazywano sporadycznie, obecnie coraz częściej, zwłaszcza że sądy stosują definicję rozszerzającą, co oznacza, że ochroną prawną nie jest objęty tylko aktualny monarcha i jego rodzina (i jego liczne biznesy), ale wszyscy historyczni królowie Tajlandii. Doszło do tego, że autor monografii poświęconej jakiemuś XVI wiecznemu królowi został oskarżony, bo ośmielił się napisać, iż ów król był kiepskim władcą i fatalnym strategiem (chodziło o złe rozmieszczenie słonnicy w którejś z licznych bitew z Birmą). Teraz zresztą historię konfliktów z Birmą omawia się dość enigmatycznie, można na przykad dowiedzieć się, że Tajlandia zajęła drugie miejsce w jakiejś tam kolejnej wojnie z sąsiadem (czy coś bardzo podobnego).


Król jest najbogatszym obywatelem Tajlandii, drugim pod względem majątku jest zapewne wytwórca portretów (bilboardów) królewskich, które witają przybysza na każdym kroku. Rankiem w dużych miastach mieszkańcy śpiewają hymn państwowy oddając cześć wizerunkom monarchy - nigdy nie wstajemy tak wcześnie żeby to zobaczyć, ale relato refero.

Następca tronu nie ma dobrej prasy, głównie z powodu wielokrotnych rozwodów, najnowszy odbył się w grudniu ubiegłego roku. Jest już jakaś nowa narzeczona, mieszkająca w Niemczech stewardessa Thai Airways. Czy dojdzie do następnego ślubu, nie wiadomo, na razie panią konkubinę mianowano pułkownikiem lotnictwa, żeby ten ewentualny mezalians nie był aż taki oczywisty. Przepisy dotyczące sukcesji nie są jednoznaczne. Książe ma trzy siostry, ale wszystkie również wielokrotnie rozwiedzione, za wyjątkiem jednej, która jeszcze nie zdążyła wyjść za mąż mimo szóstego krzyżyka na karku.

Ostatnio (maj 2014) odbył się w Tajlandii wojskowy zamach stanu, który w zasadzie jest niewidoczny dla turysty: posterunki wojskowe - podejrzewam - stały przy drogach i wcześniej, widać trochę wojska w miastach (“dyżury junty”). Tubylcy, przynajmniej ci, z którymi rozmawialiśmy, oceniają zamach pozytywnie; wojsko po prostu wzmacnia i pogłębia demokrację, którą wszyscy Tajowie umiłowali ponad wszystko, a nadto wojsko jest mniej skorumpowane niż politycy i policja.

Tajowie uporczywie powtarzają, że są jedynym narodem w Azji, który nigdy nie został podbity przez obce mocarstwo, ale zaraz potem dodają szeptem scenicznym, że to dlatego, że nigdy nie było takiej potrzeby - zawsze szli na ugodę i współpracę. W każdym muzeum eksponowana jest mapa Wielkiej Tajlandii z zaznaczonymi ziemiami, które były oddawane Anglii i Francji w zamian za pokój na następne półwiecze.

Nie lubią żadnych sąsiadów, najmniej nie lubią Laotańczyków (bo język podobny i bo bieda większa - coś na kształt stosunku Polaków do Słowaków). Nie lubią Birmańczyków bo są bezbożni (czy raczej bezbuddni), popędliwi, nerwowi i szybcy (skądś się te przedostatnie miejsca w wojnach musiały brać). Malajowie są bogaci i wydają ostentacyjnie pieniądze, co samo w sobie jest wystarczającym powodem do niechęci. Kambodża to nie kraj, tylko prowincja Tajlandii, poza tym Khmerowie mają okrągłe twarze i nie mówią po tajsku, choć powinni. Chińczycy natomiast, nawet jeśli się nauczą po tajsku, to i tak mówią ze śmiesznym akcentem.

Tajski jest językiem tonalnym, składającym się z czterdziestu kilku spółgłosek i kilkunastu samogłosek. Mimo bogactwa fonetycznego Tajowie nie są w stanie usłyszeć, odróżnić i reprodukować wielu fonemów języka angielskiego. I tak, na przykład, co w naszych uszach brzmiało “pisz pan pan free”, w ustach Taja miało brzmieć “fishtail palm tree” (Caryota mitis). Gdy pierwszy raz usłyszeliśmy o “helicopter Budda”, potraktowaliśmy to jako zabawne przesłyszenie. Gdy usłyszeliśmy tę frazę po raz trzeci, piąty i dziesiąty, podejrzewaliśmy, że mamy do czynienia z bardzo reformowanym odłamem buddyzmu. W rzeczy samej chodziło o “relics of the Buddha” (umieszczane w co ważniejszych pagodach). W restauracji kelnerka proponowała nam zamiast ryżu wszy do curry (“Lajs? Lajs? You want lajs?”). Przy tych wszystkich ograniczeniach Tajowie uważają się za absolutnych poliglotów, zdolnych do biegłego opanowania wszystkich języków (w odróżnieniu od takich, na przykład, Chińczyków czy Japończyków).

Dobre wiadomości w następnym odcinku (“Sto watów”).

piątek, 9 stycznia 2015

Janosik - historia prawdziwa

Powszechnie znamy to uczucie towarzyszące momentowi, w którym wszystkie wątki zaczynają splatać się w jedną całość. Różnie to bywa, w kryminałach najczęściej na przedostatniej stronie, w życiu zazwyczaj po czterdziestce, a u Bergmana przeważnie w drugiej albo i trzeciej godzinie.

Mnie splotło się teraz, a to za sprawą Bolesława Wallek-Walewskiego i jego dzieła pod znaczącym tytułem "Pomsta Jontkowa". Pamiętamy wszyscy pohańbioną Halkę i te liryczne frazy ("O mój maleńki, chodź do trumienki..."), a zaraz potem dramatyczny okrzyk "Ha! Dzieciatko nam umiera, z głodu umiera..." (choć najczęściej z metryki obsadzanych sopranistek wynika, że to raczej wnuczątko, a i domniemana matka na szczególnie zagłodzoną nie wygląda, a wręcz przeciwnie).

Więc jednak okazało się, że dzieciątko przeżyło matkę (a także i ojca). Przezorny Jontek oddał je na wychowanie żydowskim zakonnicom, które wykierowały chłopca na komunistycznego prokuratora. Niestety, w wyniku lustracji i dekomunizacji Janusz junior stracił materialne podstawy swojego bytu i jął się - początkowo drobnych - kradzieży. Od rzemyczka do koniczka - później przybrał ksywę Janosik i przystał do mafii, a co było dalej, to wszyscy wiemy, chociażby z serialu Passendorfera.





wtorek, 30 grudnia 2014

Dorastanie dla dużych i małych


Jeszcze jedna zaległa notka i będzie można zamknąć rok. Otóż podczas listopadowego wypadu do Londynu zsekwencjonowały mi się dwa pozornie niepowiązane ze sobą przedstawienia: Wicked i Lion King. A wszystko odbyło się zupełnie przypadkowo – ja miałam od dawna ochotę zobaczyć na scenie Wicked, które znałam tylko z nagrań i małych fragmentów wideo, bratanica Michała, którą odwiedzaliśmy, marzyła za to o Królu Lwie. I tak to wyszło. Dwa wieczory, dwie zupełnie inne historie… Niezupełnie.
Obydwa przedstawienia poruszają problem dojrzewania, jednak zarówno zaproponowane wnioski, jak i domniemane „grupy docelowe” są chyba inne. Różnica jest w tym, co o dorastaniu mówimy do dorosłych (no może młodych dorosłych), a co do dzieci. Moim zdaniem są to sprawy tak odmienne, że nijak nie dadzą się pogodzić, tak więc albo jedna, albo druga konkluzja i „morał” to duby smalone bądź też cyniczna manipulacja.
Wicked to prequel do znanego (zwłaszcza w świecie anglosaskim) i wielokrotnie przerabianego na musicale Czarnoksiężnika z krainy Oz. Tylko tym razem nie chodzi o Dorotkę i jej przyjaciół, ale o „pokolenie wyżej”, czyli młodość dobrej i złej czarownicy. Panie, jak się okazuje, poznały się w szkole (wymyślonej bardzo na kształt akademii magii z Harry’ego Pottera) i wbrew pozorom, pokonały pierwszą instynktowną antypatię (swoją drogą, ich piosenka „anty-miłosna” to cudeńko jak rzadko) i zostały najlepszymi przyjaciółkami. I to pomimo wszelkich możliwych przeszkód, takich jak zaplątanie się w trójkąt uczuciowy, odmienne poglądy polityczne i wizje przyszłości. Z drugiej strony, czyż wiele z nas nie miało w szkole przyjaciółki, która była naszym przeciwieństwem? „Dobra” Glinda to różowa modnisia, najpopularniejsza dziewczyna w szkole otoczona wianuszkiem fanów, rozpieszczona i nastawiona na sukces, który jej zdaniem po prostu musi sam do niej przyjść. „Zła” Elphaba to kujonka w workowatym swetrze i głupiej czapce, „inna” (zielona na twarzy, co w musicalu fantastycznie połączono z „zielonymi” przekonaniami), nietowarzyska, ale z przekonaniem walcząca o to, co uzna za słuszne. I wbrew pozorom nic nie okazuje się czarno-białe, wcale nie mamy do czynienia z „próżnością ukaraną, a skromnością wywyższoną”. Dorastając panie zbliżają się do siebie, doceniają nawzajem swoje mocne strony, ale pozostają sobą i być może to właśnie przesądza ostatecznie o ich sukcesie. Glinda, zahartowana przez parę „kopniaków” od życia, może wreszcie podjąć się odpowiedzialnych zadań, zostaje de facto prezydentem swojej krainy. Elphaba, pokrzepiona odwzajemnioną miłością i pewna oddania przyjaciółki, uspokaja się, ale jak można przypuszczać nie składa ostatecznie broni i dalej będzie walczyć przeciwko niesprawiedliwości (eksploatacja środowiska naturalnego, korupcja władzy, zastraszanie obywateli). Wychodzi więc na to, że dorastanie nie musi być dopasowywaniem swojej osobowości do zewnętrznych warunków, że warto wykorzystać swoje unikalne zdolności, a przede wszystkim warto walczyć, jeśli ma się o co – bo zawsze jest nadzieja, że coś zmieni się na lepsze. I to jest morał dla dorosłych.
A co dla dzieci? Dzieci (oraz towarzyszące im osoby dorosłe) dostaną Króla Lwa. Czytałam wiele razy, że Lion King to taki „Hamlet dla najmłodszych”. No niby mamy śmierć ojca (czyż nie jest to warunkiem koniecznym zostania jakimkolwiek królem?), zemstę na złym stryju, dojrzewanie do przejęcia odpowiedzialności (uosobionej przez ducha ojca) i pogodzenie się ze swoim przeznaczeniem. Moim zdaniem, jeśli już mamy tu jakieś inspiracje szekspirowskie, to Henrykiem IV (a raczej tym, co w drugiej części tej sztuki napisano o młodym Henryku V). Otóż młode książątko obraca się w „nieodpowiednim towarzystwie”, które ostatecznie musi odstawić na bok, żeby zająć miejsce na tronie. Korona błyskawicznie resetuje mózg w głowie, na którą ją nałożono i wszystko na świecie w cudowny sposób wraca do normalności, czyli de facto do stanu uprzedniego, sprzed zachwiania równowagi i kryzysu. Młodzieńczy bunt to tylko faza, którą trzeba przejść jak ospę wietrzną. A dorastanie to zaakceptowanie tego, co narzuca nam rodzina, tradycja, społeczeństwo. Mało tego – szczeniak (kociak) w końcu podejmie swoje przyrodzone obowiązki chętnie i z zapałem. Nawet towarzyszkę życia „wybierze” sobie dokładnie tę, którą od maleńkości raiła mu rodzina i szybko postara się wraz z nią o następcę. Duch Ojca jest zadowolony… A wszystko to przy jednej z najbardziej zachwycających opraw wizualnych, jakie kiedykolwiek widziałam w teatrze. Wyobraźnia plastyczna twórców Króla Lwa po prostu wbija w fotel – na scenie pojawiają się ni to lalki, ni to maski, ni to aktorzy w rolach zwierząt, duch materializuje się z migoczących światełek i znika. Wicked było estetycznie fajne (choć po 10 latach od premiery odrobinę czuło się, że nie jest to najnowsza technika teatralna) – ale to jest po prostu mistrzostwo świata. W magii sceny roztapia się przesłanie – nie szarp się, nie warto, i tak nic nie zmienisz… Jesteś tym, czym się urodziłeś. Nigdy nie będziesz niczym innym. Rób swoje, a raczej to, co przed tobą robiły poprzednie pokolenia, a wszystko będzie dobrze. Naprawdę tego chcemy uczyć te oszołomione teatralnym przepychem dzieciaki? Tak sobie pomyślałam, że w ostatniej scenie, kiedy król Simba prezentuje poddanym kolejnego nowonarodzonego kociaka, tak naprawdę powinny to być bliźnięta…