sobota, 25 kwietnia 2009

Nasze ulice, kamienice zresztą też

U AndSola przeczytałem o najnowszych osiągnięciach IPNu w zakresie zwalczania zarazy komunistycznej, której hydra co i raz podnosi swą koleją głowę. Swoją drogą, gdzieś czytałem, że zecer pewnej ulotki z 1905 roku, jakkolwiek był o wiele mniej oczytany niż jej autor, ale ewidentnej - w jego rozumieniu - literówki nie puścił. I tak zrewoltowany lud wraz z agentami Ochrany zachodził w głowę dlaczego akurat carskiej wydrze należy łeb urwać. I kogo tak naprawdę autor miał na myśli.

Powracając do naszych mutonów, pozwoliłem sobie z biodra skomentować u AndSola, zwłaszcza, że identyczny dyskurs równolegle u Orlińskiego, więc miałem gotowce. Potem zebrało mi się na komentarz dłuższy, który niczym wąż boa cętkowany gięty urósł do rozmiarów, które blox uznaje za nieprzyzwoite dla komentarzy. Stąd musiałem się ewakuować spod kreski u AndSola do siebie, a to wszystko przyczynkarsko i dygresyjnie w temacie nazw ulic.

Otóż gdy w Poznaniu zmieniano nazwę ulicy Dąbrowskiego, z Jarosława na Jana Henryka, to myślałem, że zapamiętanie rajców miejskich jest tak wielkie, że nawet paryskiej komunie nie przepuszczą. Potem, gdy z Krasickiego Janka zrobiono Krasickiego Ignacego wiedziałem już że opatrznościowa mądrość przez radnych miejskich przemawia. Dlatego bardzo mnie zdziwiła zmiana ulicy Bema w Łęgi Dębińskie (Dafnis w drzewo bobkowe przemieniła się). Okazało się jednak, że ten Bem to nie ten co ze Starym Subiektem (Pamiętasz, Katz?) na Węgry chodził, ale Bem inny, komuch straszliwy, Alfred, który jaczejki bolszewickie zakładał w Poznaniu, gdyby którego - słowami Kaczmarskiego - nie zamordowano by to sam by mordował. Z pomysłu na ubemienie Bema skorzystała jednak całkiem ostatnio rada miejska Gniezna.

Swego czasu bodaj Artur Andrus postulował używanie prostego klucza przy zmianach nazw ulic. Oto na przykład ulica Armii Czerwonej. Pstryk i jest Ofiar Armii Czerwonej. Działa w większości przypadków - na Świerczewskiego na przykład. Ale jednak Ofiar Bohaterów Stalingradu już nie bardzo brzmi. Wzmiankowany Andrus poświęcił kiedyś spory wpis kwestii nazewnictwa ulic, w tym i lokalizacji zabrzańskiego oddziału Zakładu Upokarzania Staruszków przy ulicy Szczęść Boże. Bóg Zapłać!

Swego czasu (mówimy o epoce ancien regime) zabawnej ewolucji podlegała ulica Świętego Antoniego z Padwy w Bydgoszczy. W kolejnej odsłonie odpadła świętość i ulica nazywała się Antoniego z Padwy. Później Antoniego Padewskiego aby wreszcie stać się ulicą Padewskiego. Który być może był kolegą Paderewskiego, w każdym bądź razie zupełnie świeckim człowiekiem.

Inną jeszcze anegdotę nazewniczą opowiadał kiedyś Szymon Kobyliński. Rzecz dzieje się w Międzywojniu w Częstochowie. Bohater (raczej nie sam Kobyliński, bo daty nie grają) ma za zadanie oprowadzić jakichś Polonusów, którzy Kraj Ojców odwiedzając Jasną Górę zapragnęli nawiedzić. Od dworca PKP ku klasztorowi (zresztą z tym oblężeniem straszliwym za Potopu to była lipa straszliwa, co gdzie indziej opisałem) idzie się (i wtedy też szło) ulicą Waszyngtona. Wówczas jeszcze niespolszczonej, zapisywanej (kapitalikami) tak: WASHINGTONA. Zdarzyło się, że wróbelek czy inna ptaszyna niewielka (Gołąbek Pokoju to podobno świecka wersja Ducha Świętego) zrelaksowała się mimowolnie w pobliżu tabliczki z nazwą i rzecz cała przybrała taki wygląd - WĄSHINGTONA. Jeden z Polonusów spytał kimże był ów Hington i czemu wąs. Tutaj cicerone wykazał się refleksem i ad hoc spłodził historię o rodaku Ketlinga, niejakim Hingtonie, który, jak to z najemnikami bywa, walczył po stronie Karola Gustawa i tak trafił pod Jasną Górę, wiedziony szczególną niechęcią do Przenajświętszej Panienki, której bluźnił, urągał i szydził. Oto jednak kula z muszkietu, może nawet przez samego Kmicica wystrzelona, a niezawodnie bożą ręką niesiona trafia Hingtona w twarz, wąs srogi urywając, innej szkody nie czyniąc. Znak tak wyraźny otrzymawszy, heretyk prezbiteriański na Prawdziwą Wiarę Katolicką się nawrócił, którą żarliwie aż do śmierci wyznawał, a po śmierci klasztor jasnogórski suto legatami zaopatrzył. A wąs sam oderwany, w klasztorze wśród precjozów jest przechowywany. Sprawa się rypła dopiero wtedy, gdy wycieczka stanowczo domagała się od przeora (bo wycieczka była ważnego szczebla, sam przeor przyjmował) pokazania wąsa.

Parę wpisów wcześniej chwaliłem, że Toruń jest progresywny. Okazuje się, że jak najbardziej tak. I to by było na tyle.

6 komentarzy:

kwik pisze...

A w Warszawie do dziś uchowała się ulica Juliana Bruna (pewnie dlatego, że biorą go za Giordano Bruno). A przecież można ją przemianować na Carli Bruni.

Anonimowy pisze...

Rue de Commune de Paris znajduje się np. w Aubervillers pod Paryżem i nikomu to nie przeszadza. IPN coś powinien z tym zrobić, to straszne jak daleko sięgały macki stalinowskich reżimów. Podobnie z Karolem Marksem w Berlinie. Ma aleję szeroką i długą i to wcale nie we wschodnim. Propozycji przemianowania jej na Ratzingera też nie było.
Trudne do zrozumienia.

Michał pisze...

Telemachu,

Z Marksem w Berlinie to Dorota zawarła bliższą znajomość siadając mu na kolanach – a było to w czasach, w których już można było to robić, choć wiązanki kwiatów składane przez aktyw, organizacje młodzieżowe i nowożeńców nie całkiem jeszcze zwiędły. Zastanawiało nas wtedy dlaczego Marks siedzi a Engels stoi. Powinni może razem gdzieś kroczyć? Wspólnie coś pisać? Dopuszczaliśmy możliwość, że późnym wieczorem się zamieniają, że może Engels wtedy siedzi a Marks ma krzesło do użytku dziennego.

Przychodziliśmy później o różnych porach – a wciąż Marks siedział a Engels stał. Smutne to, jak bardzo niedoceniony jest Engels na tle Marksa. Są marksiści, są leniniści, są staliniści, ba – są nawet trockiści, a engelsisty nie ma ani jednego. Smutne to, przecież Engels finansował Marksa, pisał za niego artykuły (bo Marks władał angielskim na poziomie prezydenckim, mimo długoletniego pomieszkiwania w Anglii), dla ratowania małżeństwa kolegi przyznał się nawet do autorstwa nieślubnego dziecka Marksa.

Jako wzorzec osobowy lojalnego przyjaciela Engels był i jest całkowicie niewykorzystany przez międzynarodowy proletariat.

Anonimowy pisze...

Monument jest mi znany. W Berlinie stanowił on przez dziesięciolecia przedmiot kpin jako symbol złego krawiectwa. Ale to we wschodniej, słusznej części miasta nie wpadało aż tak bardzo w oko. Ze względu na typowe dla Demoludów zaopatrzenie w tekstylia będące odrzutem albo co gorsza powstałe w ramach działalności subwersyjnej.
Opisana przeze mnie Marxallee znajduje się w dzielnicy Neukoelln. A ta leżała wpierw w sektorze amerykańskim a potem w obrębie tzw. Berlina Zachodniego, tworu jak najbardziej demokratycznego i "sowieckiej strefie okupacyjnej" nieprzychylnemu.
A mimo to nikt nie wpadł na pomysł aby się bawić na poziomie IPNu. Dziwni ci Niemcy.
Pozdrawiam
T.

miasto-masa-maszyna pisze...

@pytania
Pomyliły Ci się ulice. Karl-Marx-Allee jest w dawnym Berlinie Wschodnim a w latach 50-tych nazywała się Stalin-Allee. Natomiast ta ulica w Neukölln o której piszesz, to jest Karl-Marx-Straße.

telemach pisze...

Miasto-masa-maszyna ma naturalnie rację. Karl-Marx-Straße leży istotnie w Neukölln. Karl-Marx-Allee nazywała się pierwotnie Große Frankfurter Straße (do 1949), następnie Stalin-Allee (do 1961), aby w końcu otrzymać obecną nazwę.

Ciągle przejeżdżam a i tak mi się pokręciło. Przepraszam za zamieszanie.