czwartek, 13 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (8) - odcinek obrazkowy

Co przedstawia ten obrazek? Naszym zdaniem Dzieciątko Jezus wraz z towarzyszącym mu aniołkiem przybijają do krzyża (na próbę?) jakiegoś przypadkowo złapanego (brak aureoli!) nieboraka.

(Museu Nacional do Azulejo)

środa, 12 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (7) - o tym, że podobieństwo Portugalii i Polski nie jest jednak kompletne

W którymś momencie swojej historii trzymilionowa Portugalia doliczyła się dwustu tysięcy sług bożych (mówimy o różnych formacjach mundurowych, pomijając jawnych i tajnych współpracowników w cywilu). 

Pierwszą zapateryzację zrobił w roku 1758 ówczesny premier, Marquis de Pombal (wymawiajmy: Markiś de Pombał, z opłatami licencyjnymi dla Niny Andrycz za używanie charakterystycznego Ł), na razie w ograniczonym zakresie (jezuici). Cała sprawa zaczęła się od trzęsienia ziemi, które w roku 1755 zmiotło większość Lizbony. Jezuici wykazali słabe wyczucie chwili, gdyż ogłosili, że za trzęsieniem stało niemoralne prowadzenie się króla, do którego jednocześnie jednak udali się z tacą. Pombal miał nieco mniej umocowany w metafizyce pogląd na katastrofy i żywioły i w ten sposób niechcący został ojcem współczesnej sejsmologii. No i od tego momentu rozpoczęło się szukanie kija. Kij znalazł się wkrótce w koloniach (na luźnych bardzo wątkach tej historii nakręcono film “Misja”). Pombal o dwa stulecia wcześniej znalazł odpowiedź na retoryczne pytanie, które stawiał sobie Józef Stalin (“ile dywizji ma papież?”). Skutkiem czego papież się obraził, ale po kilkunastu latach mu przeszło.
Druga zapateryzacja nastąpiła w roku 1834, po wygranej przez stronnictwo liberalne wojnie o sukcesję tronu. Teraz zlikwidowano wszystkie pozostałe zakony. Słownie wszystkie. Zabrano budynki i ziemię. 
Trzecia zapateryzacja wydarzyła się w roku 1910. Rewolucja, która obaliła monarchię, na swych sztandarach miała hasła antyklerykalne. Usunięto biskupów i zarekwirowano majątki diecezjalne, zakazano klerowi chodzić w miejscach publicznych w sutannach, zamknięto większość seminariów duchownych, usunięto naukę religii ze szkół państwowych wszystkich szczebli. Ponad sto lat temu. A komisja majątkowa nie powstała do dziś.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (6)

Życie napisało puentę do romantycznej historii miłości Inês i Pedra. Historii, którą Portugalczycy mają ochotę porównywać do dziejów Abelarda i Heloizy lub Romea i Julii. Rok po zabójstwie Inês, Pedro znalazł był pocieszenie w łożu niejakiej Teresy Lourenco. Z czego wynikł, jak to wówczas mawiano, syn naturalny. Albowiem miłość miłością, a natura naturą. Zresztą sprawiedliwość jakaś jest na tym świecie: bastard odziedziczył tron i założył nową dynastię (Aviz)
Po śmierci króla Sebastiana (przedostatniego z dynastii Aviz) na niefortunnej wycieczce do Maroka, królem został zupełnie niespodziewanie jego dziadek stryjeczny, który - co za pech - miał już siódmy krzyżyk na karku, a ponadto dorobił się kapelusza kardynalskiego. Dziadek traktował chyba fuchę poważnie (bo dorobił się przydomka Henrique o Casto - Cnotliwy, w znaczeniu prawiczka), zresztą jako kardynał nie bardzo się nadawał na przedłużacza dynastii. On się zresztą, jak tylko na niego to szczęście spadło, zaraz próbował odkardynalić i dziewosłębów rozesłał po dworach Europy, ale papież na to krzywo patrzył. Henryk nie miał czasu się przejmować opinią papieża bo szybko mu się zmarło i zrobił się kryzys dynastyczny. A Portugalczycy wciąż czekali na Sebastiana, który przyjedzie na białym koniu, bo nie tyle były wątpliwości co do ciała, co ciała nie było w ogóle. Bardzo polska historia.
Następną dynastią, która nastała po 60 latach unii personalnej z Hiszpanią, była dynastia Braganza (którą pare pokoleń wcześniej założył bastard tego bastarda ze sprzed-poprzedniego akapitu). Miasteczko Vila Viçosa, gniazdo rodu Braganza, położone niedaleko od granicy hiszpańskiej zbudowane jest z marmuru i na (największych w Europie) złożach marmuru. W miasteczku znajduje się kosciół (Santuário de Nossa Senhora da Conceição), zawierający figurę patronki (swoją drogą podobno figurka przyjechała z Anglii). W 1646 król João IV (wymawiajmy: Zioało), ogłosił był Matkę Boską królową Portugalii i nałożył figurze swoją koronę. Od tego dnia, aż do samego końca monarchii, żaden władca Portugalii nie nosił już korony (albowiem królowa jest tylko jedna). Więc te śluby Jana Kazimierza to zupełnie nic oryginalnego. Polak Portugalczyk dwa bratanki. A ciotka królową na dwóch tronach.
Na drugim brzegu Tagu stoi posąg. Jest mniejszy niż świebodziński, ale ma większy postument. I nie spogląda na parking przy Tesco w dwudziestotysięcznym miasteczku, tylko na półmilionową stolice. Tak czy tak - przybysz z Polski czuje się w Portugalii swojsko. 

Trzecia Portugalia (5)

W sensie kulinarnym dorsz (bacalhau) jest najbardziej przereklamowanym elementem kuchni portugalskiej. Nie, wcale nie jest zły. Jest po prostu przewidywalny. Nie próbowaliśmy wszystkich 365 dań z dorsza, ale tych kilka, które trafiły na nasze talerze były - banalnie - albo jajecznicą z dorszem albo zapiekanką z dorsza, a najczęściej zapiekaną jajecznicą z dorszem, z mniejszą lub większą ilością ziemniaków i niekiedy innych warzyw. Smaczne na raz na jakiś czas, ale nie na co dzień. Za to dorsz ma spory potencjał mitotwórczy. Każdy Portugalczyk mający do czynienia z zainteresowanym obcokrajowcem będzie długo opowiadał o suszeniu dorszy, które wcześniej zostały złowione przez dzielnych portugalskich rybaków u wybrzeży Nowej Fundlandii, wypatroszone, zasolone, a w końcu dostarczone do rodzimych portów, gdzie już zajmują się nimi portugalskie kobiety, koniecznie w strojach regionalnych. W praktyce jednak większość ryb pochodzi z zakupu, najczęściej z Islandii lub Norwegii, suszy się je w komorach o kontrolowanej atmosferze (wilgotność, temperatura i wymiana powietrza), a przy ich obróbce pracują najczęściej gastarbaiterzy z Maroka, lub (na Islandii) z Polski. Suszenie na otwartym powietrzu jest w klimacie Portugalii dość zawodne: możliwe praktycznie pomiędzy wrześniem a listopadem, gdy temperatury są jeszcze dość wysokie, a ryzyko wystąpienia opadów niewielkie. Podobno gdzieś na północy, przy granicy z Hiszpanią (Viana do Castelo) przetrwały jeszcze niedobitki suszarni ao ar livre
Trudno zresztą zrozumieć, że naród mający całoroczny dostęp do obfitości ryb świeżych tak bardzo zakochał się w suszonym dorszu, poławianym tysiące kilometrów od Portugalii. I uogólnił tę afektację na wszystkie klasy społeczne i rejony geograficzne. To mniej więcej tak (inspiracji dostarcza Fredro), jakby Polacy uczynili narodową potrawą suszonego krokodyla. Bogaci częściej, biedniejsi rzadziej, górale z żętycą, Kaszubi z cebulą, ale już gdyby na niedzielnym, a nie daj boże, wigilijnym stole zabrakło tradycyjnych makiełek z krokodyla, to nieszczęście gwarantowane.
Dygresja: Może też i część mojego dorszosceptycyzmu tłumaczy się tym, że jestem dzieckiem PRL’u (“Margaryna - twoje masło, dorsz - twoja ryba, kurwa twoja mać”?). Skadinąd - PRL zupełnie niechcący eksponowała swoich obywateli na różne elementy tego, co rozpoznali oni wiele później jako gourmet cuisine. Pierwszą ekspozycję na krewetki większość Polaków po trzydziestce uzyskała za pomocą kryla rzucanego do sklepów Centrali Rybnej w czasach kartek na mięso. Tak samo z kalmarami. Znana swego czasu publicystka kulinarna, Irena Gumowska, instruowała z łam prasy kobiecej i nie tylko, jak przyrządzać kalmary aby nie były nomen-omen gumowate i dania z nich sporządzone trafiały także w gusta bardziej tradycyjne.
Dla nas zawsze peixes przegrywały z mariscos. Z prawdziwym wzruszeniem znalazłem w menu perceves (znane w Barcelonie jako percebes) i pomyślałem sobie, że jak one są, to jest i wszystko inne w tych klimatach. No i jest. Jest prawie wszystko. Kraby (sapateira), krewetki we wszelkich rozmiarach (camarão, gambas), langustynki (lagostim), homary (lagosta), ostrygi (ostra), kalmary (lula) i ośmiorniczki (polvo). Nie ma jeżowców (włoskie ricci, greckie αχινός, francuskie oursinade), które przecież jedliśmy dwa miesiące wcześniej w Mogadorze, nad tym samym oceanem. Być może Atlantyk jest już wokół Portugalii za zimny. Ale jesteśmy, także w sensie kulinarnym, spełnieni. Znaleźliśmy - bo i szukaliśmy intensywnie - manteiga de ovelha (owcze masło). Wyjątkowo delikatne w smaku, o zupełnie niemaślanym, białym kolorze. Rzecz bardzo mało znana poza Portugalią, w samej Portugalii też nieczęsta.

czwartek, 6 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (4)

Każdy portugalski szef kuchni czy kelner, gdy zapytać go o wieprzowinę w karcie, opowie wzruszającą historię o świniach półdzikich, żerujących w lasach z dębu korkowego, żywiących się jego żołędziami, którym zawdzięczają unikalną teksturę i smak mięsa. Gdyby ta opowieść była prawdziwa w stosunku do każdej wieprzowiny serwowanej w Portugalii, lasy z dębu korkowego musiałyby rozciągać się co najmniej do Renu. Faktem jest, że wieprzowina to ulubione mięso Portugalii, do tego stopnia, że nazwa bife oznacza tutaj niekoniecznie kawałek wołowiny na talerzu, ale również i kotlet ze świnki (w Angli zresztą też zwany gammon steak). Wieprzowinę (o ile nie zje się jej na świeżo, czasami w dziwnych kombinacjach: carne de porco a Alentajana - z małżami i czosnkiem) przetwarza się, najczęściej przez wędzenie. Portugalskie presunto nie ustępuje włoskiemu prosciutto czy hiszpańskiemu serrano. Szynka w znaczeniu polskim (gotowana), zwana jest tutaj fiambre i używana jest tylko do “obkładu” kanapek. Oprócz szynki istnieją całe światy różnych kiełbasek (chouriços, linguiças, salpicão, paio i wiele innych), które różnią się (chyba?) rozmiarami, kształtem i (być może?) gatunkiem mięsa użytego do ich wyrobu. Z kiełbaskami tymi można zawrzeć znajomość, gdy znajdą się wśród petiscos lub starterów, a także gdy trafią do caldo verde oraz innych pratos completos (“dania kompletne”, ze śląska eintopfy).
Niekiedy świni nie dane jest dożyć pełni swojej świńskości i kończy życie jako niemowlak, pieczony w całości. Los ten bywa również udziałem jagniątek oraz koźlątek. Takie cabrito assado no forno com chipolata e grelos salteados em mollho de alecrim to ono jest wyjątkowo grzeszne, ale smaczne niestety też. Z mini-cebulkami, drobnymi rzepkami i kasztanami (które się nie zmieściły w menu, ale na talerzu jak najbardziej), w sosie rozmarynowym.
Wołowina bywa traktowana nieco po macoszemu. Owszem, zaraz pierwszego dnia zaordynowałem sobie picanha grelhada, ale była to bardzo daleka i uboga kuzynka brazylijskiej picanhy (nie mówiąc juz o cupim). Swoją drogą polecam porównanie brazylijskiej “mapy krowy” (na blogu AndSola) z tymiż “mapami” u innych narodowości. Nawet w skrajnie eleganckich restauracjach stopień dopieczenia steku nie podlega dyskusji z gościem (ani przed, ani - tym bardziej - po podaniu na stół). Będzie tak, jak kucharz uzna za stosowne, nawet jeśli męczy go natchnienie (stek w sosie kawowym). W tychże eleganckich restauracjach na stole nie znajdzie się solniczki ani pieprzniczki - a próba ich sprowadzenia będzie nieomal nietaktem: klient powinien pokładać zaufanie w szefie kuchni.
Klient nie powinien za to pokładać nadmiernego zaufania w wikipedii. Z niedocieczonych dla mnie względów angielska wiki (a w ślad za nią inne źródła) podaje jako miejsce podpisania traktatu z Sintry - pałac Queluz (który od samej Sintry oddalony o dobre 15 km). Jednie portugalska wiki dobrze lokalizuje miejsce podpisania traktatu (Palácio de Seteais), ale ilustruje artykuł... zdjęciem pałacu w Queluz. Sam pałac Seteais mieści elegancki hotel, traktat podpisano w zdobionej motywami mitologiczno - wodnymi sali da Convenção, w której obecnie znajduje się restauracja hotelowa. Ja zamówiłem bezpiecznie, sopa di mariscos, a następnie lula farci (kalmary nadziewane ryżem). Dorota poszła ambitnie, najpierw pavé de porco (co okazało sie być salcesonem - model “ucho Ghandiego”, cóż z tego, że inkrustowanym foie gras), a następnie czymś w rodzaju tempury z owoców i warzyw. 
Sam traktat z Sintry (1808) był klasycznym przykładem dyplomatycznego zmarnowania zwycięstwa militarnego. Całkiem pobity i otoczony korpus Junota uzyskał możliwość ewakuacji do Francji, co więcej transport ten zrealizowała flota brytyjska. Oprócz żołnierzy napoleońskich Royal Navy przewiozła do Rochefort całe ich uzbrojenie, a także wszytko, co Francuzi wyszabrowali w Portugalii (ładnie opisane w traktacie jako biens personnels - najczęściej jednak zupełnie innych person). W Portugalii dobrze zasłużył się Artur Wellesley, późniejszy książe Wellington, ale do negocjowania samego traktatu admiralicja wysłała jakichś dwóch dziadków zdjętych z zapiecka. 
Francuzi szabrowali co mogli, między innymi grobowce króla Pedro i królowej Inez de Castro, o której pisał swego czasu na swoim blogu AndSol, też zresztą nie unikając błędów: otóż Inês de Castro była damą dworu Konstancji Kastylijskiej, pierwszej żony księcia Pedra (zwanego przez przyjaciół o Justiceiro, a przez wrogów o Cruel), a nie jego ojca, Alfonsa IV. Romans z Inez trwał przez cały czas trwania małżeństwa z Konstancją (choć wyrób dzieci zaczął się dopiero, gdy następca tronu owdowiał). Wikipedia opisując położenie sarkofagów pary królewskiej w klasztorze w Alcobaça (Inês opposite Peter so that, according to the legend, at the Last Judgment Peter and Inês can look at each other as they rise from their graves) puszcza wodze fantazji: grobowce, pierwotnie umieszczone obok siebie, wędrowały po kościele niczym kubki w grze w trzy kubki, obecne ich ułożenie pochodzi z ostatniej roszady, dokonanej w roku 1957.
Niedaleko Sintry znajduje się Palácio de Monserrate, będący od końca XVIII wieku w rękach kolejnych brytyjskich właścicieli. Jednym z nich był William Beckford, ekstrawagancki milioner, kolekcjoner sztuki, znany także jako jeden z ojców powieści gotyckiej (Vathek) oraz autor nadających się i dziś do czytania relacji z podróży. Gdy Lord Byron znalazł się w Sintrze, zapragnął odwiedzić Monserrate - samego Beckforda już tam nie spotkał (gdyż ów wyjechał do Anglii zanim wojny napoleońskie dotarły do Portugalii), ale opisał opuszczony pałac i zarośnięty ogród w “Wędrówkach Childe Harrolda”. Sam Beckford zasłynął później jako budowniczy i właściciel opactwa w Fonthill. Cóż wie o nim polska wikipedia? W sumie niewiele prócz kuriozalnej wzmianki o domniemanym homoseksualizmie: “w 1785 roku został zmuszony do opuszczenia kraju w wyniku skandalu homoerotycznego. Powróciwszy otoczył się gromadą męskich służących oraz pilnie kolekcjonował wszelkie wzmianki o homoseksualizmie.” Angielska wiki naświetla precyzyjnie kwestię biseksualizmu Beckforda, relacji z żoną, ilości dzieci i powodów wyjazdu z Anglii i do niej powrotu. Posiadanie natomiast służących dowodzi tylko zamożności, posiadanie “gromady” służących dowodzi większej zamożności. Służący płci męskiej byli objawem jeszcze większej zamożności, bo trzeba było im więcej płacić niż pokojówkom czy kucharkom (w XIX wiecznej Anglii płacono podatki od ilości męskich służących - wyjątkiem od tego prawa byli emerytowani oficerowie, którym odliczano od podatku jednego ordynansa). Wzmianka ta (bo autor nie skalał się jakimkolwiek innym wkładem w redagowanie wikipedii) wygląda na typowe w kręgach homiczych “wyoutowywanie” celebrytów (“I on też, i on też!”). Zdumiewające, że - na przykład - leworęczni nie demaskują innych leworęcznych. Albo rudzi rudych.
PS. Ja oczywiście posprzątam na wiki. Z wandalizmem i głupotą trzeba walczyć. Ale niekoniecznie na urlopie.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (3)

Przewodnik do oznaczania motywów mitologicznych w sztuce, część pierwsza.
1. Zabawy z ptakiem:
a) dziewczynka = Leda
b) chłopiec = Ganimedes

2. Kobieta z głową na tacy:
a) dobra kobieta, zła głowa = Judyta z głową Holofernesa
b) zła kobieta, dobra głowa = Salome z głową Jana Chrzciciela
***

Ser (queijo), jakkolwiek jedzony powszechnie i często, nie cieszy się w Portugalii szczególną estymą. Najczęściej (mówimy tutaj o serach artisanal, nie o supermarketowych plebejskich kuzynach) jest owczy (de ovelha) lub kozi (de cabra) - krowi jest tylko queijo da ilha (chodzi o Azory - często też zwany queijo São Jorge). Sery najczęściej je się przed posiłkami, jako poczekajki (amis bouche) w restauracjach, jako petiscos lub acepipes (portugalski odpowiednik tapas). 
Jedynym celebrytą w świecie portugalskich serów jest queijo da Serra, produkowany z owczego mleka za pomocą roślinnej podpuszczki (wywar z liści kardu). Ser gdy młody jest miękki i musi nabierać wieku zawinięty w bawełniane woreczki. O ile pozwolić mu dojrzeć, to stwardnieje i nabierze ceny. Najlepiej jeść go za młodu: restauracje niekiedy podają go w całości, z odciętym wierzchem, i odpowiednią do ilości stołowników ilością łyżeczek. Biorąc pod uwagę, że waga krążka waha pomiędzy półtora a dwa kilo - jest to doświadczenie wyjątkowo niedietetyczne, ale zdecydowanie niezbędne dla każdego gastrozofa w podróży.
Zdumiewa niewielka ilość dań, których składnikiem jest ser. Niekiedy requeijão (miękki ser serwatkowy, odpowiednik włoskiej ricotty) bywa zapiekany w ciasteczkach (queijadinhas), ale tak naprawdę queijadas oderwały się już dawno od komponentu serowego i najsmaczniejsze bywają z żółtkami, migdałami, kandyzowanymi pomarańczami i wszelkim innym dziwactwem.
***

W lizbońskim klasztorze hieronimitów, w jednej z sal wystawowych umieszczona jest wstęga timeline w trzech poziomach - co się wydarzyło w poszczególnych latach na świecie, w Portugalii i w samym klasztorze. Najbardziej oczywiście ciekawe jest spojrzeć na wybór wydarzeń historii powszechnej oczyma portugalskimi. Poziom europocentryzmu o wiele niższy niż, na przykład, w Polsce. O Polsce, swoją drogą, prawie nic: pod Wiedniem wygrali, zgodnie ze stanem faktycznym, Habsburgowie.

niedziela, 2 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (2)

Katalog najdurniejszych śmierci operowych:
  1. Zaśnięcie pod trującym drzewem - “Afrykanka” Meyerbeera (zresztą, jak sama nazwa wskazuje, akcja opery rozgrywa się w Indiach)
  2. Usmażenie na chrupko w oleju - “Żydówka” Halevyego
  3. Śmierć z braku wygód - “Manon Lescaut” Pucciniego
  4. Trujący bukiet - “Adriana Lecouvrer” Cilei
  5. Śmierć z przemodlenia - Elżbieta w “Tannhauserze” Wagnera
Nagroda specjalna:
Titurel (“Parsifal” Wagnera) - chłop się stara umrzeć od pierwszego aktu, ale umiera dopiero w trzecim.
Za to w Teatro Nacional de São Carlos ze wszystkich dziwnych oper - “Kátia Kabanová” Leoša Janáčka (i to dopiero za tydzień). W typologii śmierci operowych nic szczególnego, ot, topielica jakich wiele (vide "Halka" czy Ofelia - w “Hamlecie” oczywiście Ambroise Thomasa). Natomiast jest to dokładnie ta sama inscenizacja Aldena, którą już widzieliśmy w Warszawie (“David Alden's production of Katya Kabanova at the English National Opera – co-produced with Teatro Nacional de São Carlos, Lisbon and Teatr Wielki-Opera Narodowa, Warsaw – has been greatly anticipated and was enthusiastically received”) - uroki, psia mać, globalizacji.

sobota, 1 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (1)

Dlaczego trzecia? Otóż do pierwszej, która mieściła się w Makao, dojechaliśmy na początku naszego wieku. Błąkając się po ulicach tego miasta, napotykając co chwila na jakieś fragmenty nie aż tak dawno wygasłej kultury, czytając napisy na budynkach, których już nikt nie zrozumie, rozpoznaliśmy znaczenie słowa saudade jako tęsknoty za... Portugalczykami. Była to więc Portugalia taka jak trzeba, melancholijna (choć smaczna; zresztą, kto powiedział, że melancholia musi być niejadalna?).
Druga Portugalia to Portugalia triumfalna, którą znaleźliśmy w Brazylii w 2007. Mam słabość do państw, które były kiedyś cesarstwami - uważam, że odrobina operetki pomaga nabrać dystansu do własnej historii i odczuwania swojego miejsca na świecie. Poczucie własnej wartości wspiera też to, że można dwa tygodnie jechać ônibus rodoviário i nie wyjechać wcale z Brazylii.
Czas wreszcie przyszedł na trzecią, właściwą Portugalię (do której, tak jak do Maroka, wybieraliśmy się od tak dawna, że prawie już tam byliśmy). Mieliśmy, co prawda, do wyboru uportugalszczyć się delikatnie, przez Maderę albo Cabo Verde, ale zdecydowaliśmy się chwycić byka za rogi. Swoją drogą, królowa Maria II już w 1836 zdecydowała się zakazać zabijania byków w Portugalii, ale zakaz ten przetrwał dokładnie rok (tak samo jak zniesienie niewolnictwa w Brazylii pięćdziesiąt lat później).
Wkład Portugalii w - dumnie mówiąc - nomenklaturę światowego dziedzictwa gastronomicznego nie jest może tak spektakularny jak Włoch, Francji czy Hiszpanii, ale trudno go pominąć. Pomarańcze (laranjeira) trafiły do Europy za sprawą Portugalczyków, dzięki czemu zwane są po bułgarsku портокал (i bardzo podobnie po grecku oraz turecku). Japońska tempura zawdzięcza swoją nazwę portugalskim mnichom, którzy nieświadomi praktycznej nieobecności mięsa w japońskiej diecie wymyślili tubylcom smaczne danie postne (alimentum per tempore quadragessimo). Sprowadzając nieznany wcześniej Japończykom rafinowany cukier Portugalczycy rozwinęli kuchnię japońską o spory segment deserów.
A propos deserów. Uważa się powszechnie, że oprócz dostępu do zamorskich przypraw za bogactwem deserów i słodkości w kuchni portugalskiej stoi rozwój życia monastyczego.  Otóż klasztory zużywały jajka w sposób nieproporcjonalny. W przypadku klasztorów męskich białko jajek używane było do klarowania win niezbędnych do celów - rzecz jasna - liturgicznych. Klasztory żeńskie zużywały zaś białka na potęgę jako składnika krochmalu potrzebnego do krochmalenia tych wszystkich habitów. Tak czy tak - zostawało żółtko, z którego (gdy już znudziły się wszystkim jajecznice) najprościej było coś upiec.
Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.

środa, 15 grudnia 2010

Walczyk przy ognisku

Z okazji niedawnych Dni Verdiego Ewa Podeś zrobiła mi (rzecz jasna, nie wiedząc o tym) osobisty prezent. Objaśniła mi, o co chodzi w „Trubadurze”. Widzieliśmy tę operę już ładnych parę razy i zawsze jakoś było głupio, albo i jeszcze głupiej. Jak nie sentencjonalny już „walczyk przy ognisku”, to hamburskie sado-ciacho, w którym Leonora na koniec każdego aktu podcinała sobie żyły (budząc nerwowy chichot wśród publiczności), a kto aktualnie nie śpiewał, kładł się na scenie i leżał czekając na swoją kolej. Wcale się nie dziwię, że po takich próbach „Trubadur” owiany jest wręcz międzynarodową sławą najdurniejszej pod względem libretta opery wszech czasów.

A tu nagle Ewa Podleś i jej wykonanie koncertowe, zdejmujące z dzieła warstwy narośniętych znaczeń. Prawdę mówiąc, z tą śpiewaczką nie da się zrobić wersji koncertowej, bo ona cokolwiek ma wykonywać, gra z głębi duszy, serca i równie przepaścistego gardła. Kiedyś dawno doświadczyliśmy takiego koncertu w poznańskiej Filharmonii (był „Orfeusz i Eurydyka” Glucka), a teraz to. Nic dziwnego, że reszta wykonawców podjęła rękawicę i nawet bez kostiumów, z orkiestrą zamiast dekoracji wyszło pięknie. I – kto by się spodziewał – sensownie. Naprawdę.

Od dawna mi się wydawało, że kluczem do zrozumienia tej pogmatwanej opowieści jest postać Azuceny. „Stara Cyganka” ze swoim szaleństwem i obsesją zemsty staje się motorem wydarzeń jeszcze przed początkiem pierwszego aktu. Jej dramatyczna opowieść brzmi jak brednie pijanego – a warto zauważyć, że w tej sztuce Cyganie to ci, którzy piją wino już do śniadania. „Um-pa-pa, um-pa-pa, moją matkę hrabia kazał spalić na stosie… Więc – um-pa-pa - z zemsty wykradłam z zamku dziecko hrabiego i wrzuciłam je do ognia. Tylko, niestety – um-pa-pa – przez pomyłkę wrzuciłam własne…” „Tu tryska krew, tam tryska śpiew walczyka przy ognisku” – jak to kiedyś całkiem trafnie skwitował mój mąż. I potem przez kolejne dwadzieścia lat ta coraz starsza Cyganka wychowuje Manrika jako swojego syna, opatruje jego bitewne rany po to, by w końcu doprowadzić do finału swoją zemstę. Starszy brat, hrabia Luna, zobowiązany przez ojca na łożu śmierci nie ustawać w wysiłkach odnalezienia porwanego chłopca, w szale zazdrości i wojennej zawierusze skazuje Manrika na śmierć. Dopiero po niewczasie, sama konająca w więzieniu, Azucena wyjawia mu, że zabił swojego brata (w niektórych inscenizacjach ta rewelacja popycha hrabiego Lunę do samobójstwa). „Jesteś pomszczona, o matko!” – woła w niebo- (albo i w piekło-) głosy Azucena i pada bez życia. Kurtyna. A wystarczyło trochę mniej zacietrzewienia za strony jednej starszej pani, żeby była szansa na happy end…

Trudno doszukiwać się w postaci Azuceny proroczego obrazu zacietrzewionych babć z przełomu XX i XXI wieku – kim więc jest? Za sprawą Ewy Podleś, po raz pierwszy zobaczyłam w niej coś innego niż fanatyczkę. Zobaczyłam Hekate – tak, właśnie tę Hekate, którą kiedyś opisywałam jako stadium pośrednie pomiędzy Demeter i Persefoną. Wieczna matka, a zarazem wieczna córka – niepogodzona z żadną z tych ról. Wysłanniczka śmierci, szamanka, wróżbitka i patronka zemsty. I jednocześnie zagubiona kilkunastoletnia dziewczyna z czarnymi warkoczami – być może najbardziej tragiczna postać greckiej mitologii (jeśli ktoś chce wiedzieć, dlaczego uważam Hekate za córkę Persefony, polecam jak najserdeczniej rewelacyjną książkę Roberto Calasso „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią”).

Drugim kluczem do „Trubadura” jest Leonora. Też głupia jakaś, można by zawyrokować na pierwszy rzut oka. Stara się o nią szlachetny i zamożny hrabia Luna, a ta wzdycha do jakiegoś grajka, który w dodatku szybko okazuje się nie dość, że Cyganem, to jeszcze politycznym banitą. No perwa, proszę Państwa – najwyraźniej wymuskaną panienkę podnieca lud prosty i niedomyty, owiany wonią skradzionych koni i cuchnący od rana tanim winem. Tak więc – niezgodnie ze słynną „arią chóru” (kocham ten zwrot) – to nie Cyganeczka będzie ubarwiać dni Cygana, ale zbiegła dama dworu, z lubością nurzająca się w folklorze. W najlepszym razie taka hiszpańska Justysia Orzelska, w najgorszym – napalona wariatka do kolekcji operowych wariatek.

I znów, jakoś tak bez dekoracji i cygańskich fatałaszków okazało się, że może niekoniecznie. Może Leonora po prostu nie chce „żeby było normalnie” – ma być bardziej, inaczej, tak, żeby z banalnej historii trafić prosto do legendy. Może nie o to chodzi, że to plebejusz, ale że artysta – może jej się wydaje, że Cygan będzie synonimem człowieka wolnego, bez ojczyzny i powinności, które stanowią treść życia wielkich panów w stylu hrabiego Luny. Zdaniem Leonory Luna nie chce jej „dla niej samej”, on chce żonę pochodzącą z odpowiedniej sfery, najlepiej z majątkiem po sąsiedzku, który będzie można przyłączyć do rodowych dóbr, potulną, zgodną i płodną. Leonora prędzej się otruje, niż zgodzi się na coś takiego. Prędzej pójdzie do klasztoru, niż zostanie dodatkiem do zamku i hrabiowskiego tytułu. Scena, kiedy Manrico przybywa w ostatniej chwili i uprowadza ją sprzed ołtarza jest bardzo symptomatyczna. Leonora w pierwszej chwili wcale nie wierzy, że on wykaraskał się z ran. „Czy przybywasz z nieba, czy z piekła?” – pyta. Nieważne. Oczywiście, że pójdzie za nim dokądkolwiek, bo wydaje jej się, że we dwoje stworzą sobie prywatny raj. Po prostu kolejna Persefonka – jak Małgorzata w „Fauście”, Senta w „Holendrze” i tyle innych. Kochająca na śmierć (a może po prostu zakochana w samej Śmierci), zastygła w desperackim błaganiu „Proszę mnie porwać”. Któżby się oprał… On – ten artysta, demon, anioł, władca i co tam chcieć jeszcze – pojawi się jak zwykle, w ostatnim momencie dla większego efektu. Tylko, czy to naprawdę on…?

No właśnie – moim zdaniem to nie on. Jego – tzn tego Hadesa, który przyjedzie na rydwanie i uczyni z przestraszonej dziewczynki królową - w tej operze nie było od początku. Niestety, rozdzierająco wręcz niestety – Leonora zakochała się w swoim wyobrażeniu. Ów „szatanioł” (że zapożyczę cudne a wielce romantyczne określenie) okazał się maminsynkiem, który i od własnego ślubu ruszy na ratunek (domniemanej) mamusi i ostatecznie da się za nią zabić. Co gorsza, to jest pozer i puszący się paw, bardziej zainteresowany imponowaniem zgrai żołdaków niż kobietą, którą już (nieomal) zdobył. Jeśli nawet jest artystą, to z rodzaju takich, dla których im większa publiczność, tym lepsza. Wobec Leonory pozwala sobie na coraz bardziej obcesowe zachowanie, kulminujące się w naprawdę żenujących scenach zazdrości po tym, jak w przypływie heroizmu niedoszła panna młoda obiecała oddać swoje dziewictwo hrabiemu Lunie w zamian za uwolnienie Manrika. Och, jak on odetchnął z ulgą, kiedy wyznała mu, że wcześniej zażyła truciznę, więc zły hrabia nie zdąży wykorzystać jej żywej… Leonora umiera na chwilę zanim Manrico trafia przed pluton egzekucyjny, a Azucena informuje Lunę o jego prawdziwej tożsamości. Po raz pierwszy miałam na tej operze łzy w oczach – z ulgi, że Verdi pozwolił Leonorze umrzeć spokojnie, w bańce własnej, szalonej miłości. I że nigdy nie dowiedziała się, że ten jej wymarzony – a nigdy nieistniejący – artysta-szatanioł był zaledwie młodszym bratem szlachcica z sąsiedniego zamku…

wtorek, 23 listopada 2010

Sir John i kobiety

Z okazji poznańskich Dni Verdiego wybraliśmy się na gościnne przedstawienie Opery Wrocławskiej. Dawano „Falstaffa”, czyli operę cenioną najbardziej przez zawodowych muzykologów, a raczej niedocenianą przez zwyczajną publiczność. Generalnie nie przepadam za przerabianiem dzieł Szekspira na opery, wydaje mi się, że – może z jedynym wyjątkiem „Romea i Julii” Gounoda – odbywa się to z dużą stratą dla materiału dramatycznego. Poza tym, mam wrażenie, że Verdi nie posiadał ani specjalnego talentu, ani tym bardziej doświadczenia w pisaniu komedii. W porównaniu z Rossinim, z którego zresztą „Falstaff” czerpie garściami, naprawdę nie ma się z czego śmiać. Tylko że w końcu, za trzecim razem (kiedyś dawno byliśmy na tym w WOKu i w Łodzi, ale mało co zrozumieliśmy), dotarło do mnie, że to nie o śmiech tam chodzi.

„Falstaff” był ostatnią operą kompozytora, napisaną gdy Verdiemu stuknęła osiemdziesiątka. Gdzieś podskórnie wyczuwa się w tym taki emerycki pośpiech spod znaku „Jeśli nie teraz, to kiedy?”. I nie chodzi nawet o to, żeby jeszcze, póki pora, „pofolgować resztkom swej młodości” w łożu i za stołem, tylko żeby – nareszcie – zmierzyć się z tym niedosięgłym Ideałem. Z Mozartem, oczywiście – każdy szanujący się kompozytor wcześniej czy później staje do pojedynku z Królem Muzyki i jego największym dziełem. Tak więc osiemdziesięcioletni Verdi postanowił wreszcie napisać sobie swojego własnego „Don Giovanniego”, na miarę swoich potrzeb i możliwości. A że potrzeby (bo wiek) już nie te oraz możliwości (kulturowe) inne, to wyszło to co wyszło. Późnowiktoriański obrazek umoralniający, obliczony na zacną mieszczańską publiczność wypełniającą loże La Scali. Nie pomoże Szekspir do spółki z Wolfgangiem Amadeuszem – wyszedł ten verdiowski Don Juan podstarzały, opasły i żałosny. Ale mimo wszystko siedzi tam jeszcze ten „diablik w kuflu na dnie”, została w nim jakaś resztka niezwietrzałej kawalerskiej fantazji i polotu rodem z dawno minionego świata. Oczywiście, zamiast uwodzić prawdziwe damy musi już zadowolić się prowincjonalnymi czupiradłami – libretto sugeruje, że brakuje mu (bardzo po mieszczańsku, choć jest szlachcicem) żywej gotówki, ale może też zostało jeszcze parę wolnych miejsc na słynnej liście podbojów.

Jako demon seksu Sir John jest zaledwie żałosną popłuczyną po swoim słynnym imienniku, a w dziedzinie filozofii zbliża się raczej do Imć Pana Onufrego Zagłoby. Podstarzałe kokietki wodzą go za nos jak chcą, a mąż-mieszczuch, pan Ford, spuszcza solidne baty. Wśród młodszego pokolenia postaci, niewinni i wiktoriańscy do bólu (pomimo nominalnie XV wieku) zakochani całują się ukradkiem i marzą o ślubie. Nikt nie dybie na niczyją cnotę, żony (choć flirciary) dochowują wierności nawet niekochanym małżonkom, a największe emocje wzbudza wypchana sakiewka. Rozpasana i rubaszna szekspirowska „Merry Old England” została zdezynfekowana i przystosowana do funkcji rozrywki rodzinnej – czego zresztą dowodziła nader liczna obecność małych dzieci na poznańskiej widowni.

Końcówka opery jest bardzo mozartowska. Don Johna – jak w pierwowzorze – napadają diabły i ciągną go do piekła. Z tym, że jakie czasy, takie i diabły. Armię Szatana zastępują wiejscy przebierańcy, którzy zamiast zadawać piekielne tortury ograniczają się do podszczypywania i łaskotek. Osiągają jednak swój cel skuteczniej niż złowieszcze widmo Komandora – wyłaskotany Falstaff bez oporów błaga o litość i kaja się za swoje zuchwalstwa. Można odnieść wrażenie, że nie jest to prawdziwa skrucha, ani tym bardziej nawrócenie, a tylko kolejna odsłona mieszczańskiej hipokryzji. Sir John swoje wie, podobnie zresztą jak jego prześladowcy, i nikt nie ma zamiaru się zmieniać. Jedyna trwała zmiana jest taka, że – w ogólnym zamieszaniu – snobistyczny pan Ford wyrazi zgodę na małżeństwo córki z jej wybrankiem, nie odbiegające zresztą w niczym od przyjętych konwenansów. Ostatnie słowo należy do Falstaffa – nie tylko on został wydrwiony i oszukany, ale wszyscy ludzie oszukują się wzajemnie. Życie jest żartem i trzeba się z tym pogodzić. Reszta postaci przyłącza się do chóru, być może ze świadomością, że bez Don Juana – tego reliktu dawnych czasów – ich przyziemne i banalne życie byłoby już całkiem nie do zniesienia.

Po wyjściu z teatru miałam wrażenie, że Verdi musiał być zasadniczo poczciwym człowiekiem, ale też doskonale wpasowanym w swoją epokę. Opera od czasów Mozarta, kiedy to była areną prawdziwego buntu, okrzepła i obrosła w tłuszcz jako ulubiona rozrywka bogatych i konformistycznych mieszczan. Don Giovanni po tysiącach „ostatnich wieczerzy” z Komandorem utył i zajął się karczemną filozofią. Być może potrzeba było kolejnych stu lat, żeby z powrotem przypomniał sobie, że kiedyś był lustrzanym odbiciem Fausta.

czwartek, 11 listopada 2010

Postkolonializm po polsku

Swego czasu Wojciech Tomczyk napisał kultowy esej Za co kochamy Janka?, który natchnął mnie do pisania tekstu Za co nie lubimy Stasia? Podczas długich rozmów z wujkiem Guglem okazało się jednak, że tekst ów już istnieje, co więcej, ma innego autora i trochę inny tytuł. Ale skoro sztaluga rozłożona i farby wymieszane, to trudno powstrzymać się od kilku jeszcze pociągnięć pędzlem, choć obraz w zasadzie gotowy i wyschnięty. Dla wprowadzenia się w odpowiedni nastrój przy lekturze wskazane byłoby odtworzyć sobie teledysk z jutubki.


Polskie fantazmaty kolonialne, do których wywołania (willingly or not) przyczyniła się nieszczęsna powieść Sienkiewicza są tematem fascynującym samym w sobie. Wiadomo, że Sławianie, my lubim sielanki (oraz, co jest mniej znanym cytatem, że kolonie polskie zaczynają się za Rembertowem), szlachtę raczej ciągnęło pod lipę a nie pod żagle, a morza nas interesowały raczej jako coś od czego do czego ma się Polska rozciągać, a nie jako punkt wyjścia do dalszych podróży. Rzecz więc cała zaczyna się przypadkowo, epizodem kurlandzkim, który zresztą sam w sobie jest mitotwórczy. Pamiętam swoją lekturę Robinsona Cruzoe w wieku lat bodaj ośmiu. Książka opatrzona była posłowiem (abo przedmową), w którym jego autor (tłumacz?) wskazywał na postać Aleksandra Selkirka i wyspę Juan Fernandez, ale też podawał alternatywną hipotezę (skądinąd, jak sprawdziłem całkiem ostatnio, autorstwa Hyatt Verrilla) lokalizującą akcję książki na Tobago. Przy tej właśnie okazji znalazło się miejsce na dygresję kurlandzką i spekulację - “byłbyż więc Robinson gościem Rzeczpospolitej Obojga Narodów?”. Tak oto, już jako ośmiolatek wiedziałem, że Polska miała kolonie (per procura, ale zawsze) i że Piętaszek był Polakiem.


W całej historii kurlandzkiej symptomatyczne są dwa elementy - ogólna niechęć Władysława IV Wazy do pomysłów kolonialnych (ale jak ktoś ma w tytule Vladislaus Quartus Dei gratia rex Poloniae, magnus dux Lithuaniae, Russiae, Prussiae, Masoviae, Samogitiae, Livoniaeque, Smolenscie, Severiae, Czernichoviaeque necnon Suecorum, Gothorum Vandalorumque haereditarius rex, electus magnus dux Moschoviae to go mniejszosciowe udziały w jakichś luterańskich geszeftach mało interesują) oraz fakt, że Tobago sprezentował Kettlerowi jego ojciec chrzestny, Jakub I Stuart (jak widać tradycja sprawiania drogich prezentów chrześniakom nie jest całkiem nowa).


Kolejnym kamieniem milowym na drodze Polaków do samoświadomości kolonialnej jest Benyovszky Móric. Tę historię opowiedziano wiele razy, najlepiej zrobił to sam Beniowski w swoich pamiętnikach. Już Arkady Fiedler w swojej książce “Ambinanitelo, gorąca wieś” ze zdumiewającą szczerością pokazuje objawy zaczadzenia legendą Beniowskiego:
- Tak! — odrzekłem z najmilszym uśmiechem. — Pozostaniemy u was długo, bo musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim.
Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie pamiętał nic o Beniowskim, nie znał takiego vazahy.
— Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was, został zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie Ambinanitelo.
Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w dolinie również nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej rozmowy. Patrzył uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej pomocy.
— Rzeka!... — nie ustępowałem śmiejąc się. — Zanim zaprzyjaźniliście się z Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę...
Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił prawdę: nie znał dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze mną.
Swoją drogą zapewne niedługo pojawią się na Madagaskarze kolejni Polacy rozpytujący o Fiedlera, który za czasów dziadka twojego dziadka mieszkał w Ambinanitelo.


Bohaterem następnego epizodu jest Stanisław Szolc-Rogoziński, władca tajnego Polskiego Kacykatu Kamerunu, próbujący udowodnić światu i sobie, że kolonia może istnieć bez metropolii. Szolc-Rogoziński kupił pierwszy kawałek Kamerunu w 1882 za cylinder, tużurek i trzy skrzynki dżinu. W 1884 zapisał w pamiętnikach:
"...główny kacyk, a mianowicie król Jerzy z Boty, oddał rządy nad swym krajem w moje ręce, wkrótce zaś poszli za nim i inni sąsiedni kacykowie. Nabyłem równocześnie własność ziemską owych klanów, posiadając takim sposobem i ziemię, i rządy nad krajowcami takowej". 
Kamerun był wówczas ostatnim niezbadanym i nieskolonizowanym kawałkiem Czarnego Lądu i wkrótce stał się przedmiotem kolonizacyjnego wyścigu niemiecko-brytyjskiego. Między Scyllą i Charybdą się znajdując, Szolc-Rogoziński oddał się pod protekcję królowej Wiktorii. Cóż, kiedy ta niebawem oddała Kamerun Niemcom (za poparcie dyplomatyczne przeciwko Rosji w sprawie Afganistanu), niepomna swoich zobowiązań wobec białego kacyka. Kacyk zaś doznał załamania nerwowego, powrócił do Europy i zginął pod kołami paryskiej dorożki.



Teraz przewijamy o czterdzieści lat do przodu. Rzeczpospolita odrodziła się jak feniks z popiołów. Bez kolonii. W ramach przeciwdziałania konsekwencjom tego faktu powstaje Związek Pionierów Kolonialnych. Pionierzy kolonialni jakby trochę nieświadomi, że tort już podzielono próbują kolonizować a to Angolę, a to Mozambik, a to Brazylię czy Peru - wszystko w akompaniamencie entuzjastycznego potrząsania szableką i (pustym) trzosem (w prasie pojawiały się oderwane całkowicie od rzeczywistości już to zachęty do zbrojnego zajęcia kolonii, już to ich wykupienia). Rząd portugalski zaostrzył więc prawo imigracyjne, a brazylijski prezydent Vargas pokazał niedwuznacznie wała 'panu Balcerowi'.


Sukcesorka Związku Pionierów Kolonialnych, Liga Morska i Rzeczna, wkrótce przekształcona w Ligę Morską i Kolonialną wyliczyła sobie, że Polsce należy się 10% byłych niemieckich kolonii (bagatela, 300 tys km2), podzielonych po wojnie głównie pomiędzy Francję i Anglię. Formalne uzasadnienie było takie, że poprzez Wielkopolskę, Pomorze i Śląsk Polska jest de facto częściowym spadkobiercą Cesarstwa Niemieckiego. Największe ożywienie nastąpiło w początku lat 30 minionego wieku, rojono, że Liga Narodów zrewiduje przydział terytoriów mandatowych. Problem w tym, że ani Anglia ani Francja nie były przekonane co do tych kalkulacji - stąd pomysły przejęcia Togo, Kamerunu bądź nawet Madagaskaru spełzły na panewce. Nie tylko Żydów mieliśmy przesiedlać na Madagaskar. Inną jeszcze fantasmagorią był pomysł osadzania Ukraińców z Galicji w Boliwii, gdzie mieliby zostać spolonizowani (?). Na usprawiedliwienie mamy tylko to, że Teodor Herzl rozmyślał całkiem serio nad utworzeniem Izraela w Ugandzie.

Kolejnym kierunkiem była Liberia. Liga (nie rząd polski, ale właśnie Liga) podpisała z Liberią umowę o współpracy gospodarczej i handlowej. Początki nie były najciekawsze - w 1934 do Monrovii przybył polski statek SS Poznań z ładunkiem kilkudziesięciu beczek cementu, kilku ton soli i żelaza oraz... 500 emaliowanych nocników, które, jak powszechnie wiadomo, są artykułem pierwszej potrzeby w tropikach. Z nieco lepszym skutkiem Liga wysyłała do Liberii doradców gospodarczych. Osadnictwo zaś szło niesporo, plantacje były nierentowne, ale to raczej wskutek braku doświadczenia polskich plantatorów i skąpych funduszy. Polska zobowiązała się również do finansowania kształcenia pewnej ilości Liberyjczyków w Polsce oraz, co ważne, do bronienia interesów Liberii w Lidze Narodów (która patrzyła krzywo na niewolnictwo zaprowadzane przez potomków wyzwolonych amerykańskich Murzynów). Tajnym aneksem do układu handlowego rząd Liberii zobowiązał się do zwerbowania stutysięcznej armii i postawienie jej do dyspozycji Polski na wypadek konfliktu zbrojnego w Europie. Mimo, że skuteczność polskiego romantycznego zrywu kolonialnego była niewielka, pod koniec lat trzydziestych rząd USA zaczął postrzegać polską obecność w Liberii jako zagrożenie dla swoich interesów polityczno-gospodarczych i skłonił rząd w Monrovii do wypowiedzenia wszystkich umów.  Pokłosiem epizodu liberyjskiego jest trochę literatury pamietnikarsko-wspomnieniowej.

Ostatnim epizodem kolonialnym Drugiej Rzeczypospolitej była tajna korespondencja z marca 1939, adresowana do rządów brytyjskiego i amerykańskiego z prośbą o wskazanie niezajętych części Antarktydy. Równolegle zaś rojono plany ataku na Angolę, zakładając, że armia portugalska nie będzie w stanie obronić się przed... naszymi sojusznikami (którzy za Gdańsk umierać nie chcieli, ale za Luandę, kto wie?).

Po wojnie reaktywowanej Lidze Morskiej i Kolonialnej utrącono drugi człon nazwy. Ligę rozwiązano w 1953, chyba w uznaniu prostego faktu, że Polsce powojennej przypadła smutna rola kolonii radzieckiej.


Ale mit żył nadal. Po wojnie rozpisał się (ostatnio zlustrowany) Szklarski (pisał też, dla innego targetu, Arciszewski). Ciekawe, że Tomek Wilmowski wzbudzał we mnie mniej agresji niż Staś Tarkowski. Może dlatego, że miał swoją drużynę pierścienia (porzygliwie szlachetny ojciec, rubaszny bosman Nowicki, bez powodu tajemniczy pan Smuga, australijska narzeczona) i nigdy nie dokonywał tych wszystkich swoich obrzydliwie prawych czynów tak całkiem sam. Ale znów, w miejsce archetypu podłożony jest stereotyp. 


Wydawano i wznawiano Fiedlera, który nagle przypomniał sobie, że Malgaszowie (i inne ludy) czytywali nałogowo "Kapitał" Marksa, a w egzemplarzach "O prawie narodów do samookreślenia" Lenina zakreślali ołówkiem co celniejsze uwagi. 


Marian Brandys napisał Śladami Stasia i Nel i Z panem Biegankiem w AbisyniiSfilmowano nareszcie Sienkiewicza, a później, po bez mała trzech dekadach, na fali remaków, ponownie. Przypomniano sobie o postaci Kazimierza Nowaka.


Obecnie (podobnie jak antysemityzm bez Żydów) mamy w Polsce postkolonializm bez (byłych) kolonii, jądrem (nomen omen) którego jest strona Weroniki Szczawińskiej i Bartosza Frąckowiaka. A Stasia Tarkowskiego pochwyciła już w swe szpony postmoderna. Dziw, że Nel nie reklamuje w telewizji jakichś proszków na migrenę czy gorączkę. A może reklamuje, nie mamy w końcu telewizora.


Poczytajki:
Kamil Giżycki. Wężowa Góra, opowieści z puszczy liberyjskiej. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław, 1958
Jan Hirschler. Ze Lwowa do Liberii. Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów, 1939
Michał Jarnecki. Fantastyka polityczna czy konieczność. Portugalska Afryka, Nikaragua, Boliwia i Ekwador w polskich planach kolonialnych. W: Sprawy Narodowościowe 36/2010
Marek Arpad Kowalski. Kolonie Rzeczpospolitej. Bellona, Warszawa 2005
Franciszek Łyp. Wysoki płaskowyż Angoli. Wydawnictwo Naukowego Instytutu Emigracyjnego, Warszawa 1930
Miesięcznik "Morze"