czwartek, 3 marca 2011

Powracającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę


Fryderyk II urodził się na placu w miasteczku Jesi (które wiele lat później było świadkiem przyjścia na świat Pergolesiego). Publiczne porody były dobrą tradycją wśród panujących (chodziło o to, aby byli świadkowie, że nikt nie podmienił noworodka), w tym przypadku podejrzany był również wiek położnicy (równo 40), tak więc dla uniknięcia wszelkich wątpliwości oraz oskarżeń o czary i machlojki zdecydowano się poród bardzo publiczny. 
Fryderyk był ośmiokrotnie obkładany ekskomuniką przez kolejnych papieży. I ośmiokrotnie ekskomunikę z niego zdejmowano, co tylko dowodzi, że nawet najgorsze przekleństwo jest odwracalne. Zresztą ekskomuniki zdarzały się wtedy nawet w najlepszych rodzinach, na przykład takiemu Robertowi II nie pomogło nawet to, że był tak pobożny, że aż nazwano go Pobożnym.
Fryderykowi przydarzyło się nawet w stanie ekskomuniki prowadzić wyprawę krzyżową. Co więcej, mimo, że wyprawa zakończyła się pozornym sukcesem (Jerozolima po raz drugi wyzwolona - i to na skutek negocjacji dyplomatycznych, a nie czynu zbrojnego), to jednak papież skłaniał się ku alternatywnej narracji, w myśl której sukces mierzy się wyłącznie ilością przelanej krwi, najchętniej pogańskiej.
Fryderyk miał również zainteresowania naukowe. I na nieszczęście dostatecznie mocną pozycję, aby je realizować. Znany jest głównie z tzw. “eksperymentu deprywacyjnego” polegającego na wychowaniu niemowląt bez kontaktu z językiem - w oczekiwaniu, że (podobnie jak Adam i Ewa) zaczną mówić w “języku naturalnym”. Inne doświadczenia dotyczyły szybkości i jakości trawienia u ludzi, niestety musiały być prowadzone na skazańcach, bo metodologia była mało przyżyciowa.
Teraźniejsi historycy zarzucają Fryderykowi małe zainteresowanie sprawami niemieckimi, co zresztą samo w sobie jest zupełnie zrozumiałe: klimat śródziemnomorski, jest znacznie bardziej przyjazny niż ten na północ od Alp (nie mówiąc już o kuchni i winach), wybór ten potwierdzają kolejne generacje niemieckich emerytów. Fryderyk większość czasu spędzał na południu Włoch, a problemy w Niemczech rozwiązywał kolejnymi ustępstwami i koncesjami wobec swoich lenników. Uważa się, że polityka Fryderyka była praprzyczyną petryfikacji rozbicia dzielnicowego na terenie Niemiec.
A w Apulii Fryderyk zajmował się głównie developerką i branżą budowlaną. Zbudował co najmniej kilka zamków od podstaw (Castello del Monte, Brindisi, Trani, Barletta), a szereg innych, ponormańskich, przebudował (Spinazolla, Canosa di Puglia, Minervino Murge). Najsłynniejszy z zamków, Castello del Monte, owiany jest atmosferą tajemnicy i różnych, często bardzo ezoterycznych, interpretacji. Z uwagi na lokalizację trudno przypisywać mu znaczenie obronne (brak mu zresztą fosy, zwodzonego mostu, podziemnych przejść), podejrzewa się, że był takim przerośniętym pałacykiem myśliwskim (Fryderyk był zapalonym sokolnikiem) albo po prostu budowlą symboliczną - idealny oktogon z ośmioma oktagonalnymi wieżami, osiem sal na pierwszym piętrze, osiem sal na drugim. Zwolennicy spiskowych teorii dziejów podnoszą fakt, że Fibonacci był osobistym przyjacielem monarchy, zauważają też, że zamek pozbawiony jest pomieszczeń gospodarczych i dla służby i z tego względu był praktycznie “niemieszkalny”.
Symboliczne znaczenia ośmioboku są liczne. Oznaczać on może odrodzenie, odnowienie, regenerację (stąd wszelkie baptysteria mają najczęściej taki kształt), kompromis pomiędzy kwadratem a kołem (czyli ziemią a niebem), żeby ograniczyć się do naszego kręgu cywilizacyjnego. Aedificium czyli najbardziej tajna część biblioteki w “Imieniu róży” Umberto Eco mieści się właśnie w ośmiobocznej wieży.
Dziś dla współczesnego Włocha Castel del Monte ma jednak znaczenie równe jednemu eurocentowi. Też dość symboliczne.

A Fryderykowi przepowiedziano, że umrze we Florencji. Dlatego ostatnich kilkanaście lat swojego życia spędził na południu Włoch, unikając podróży do Niemiec, aby nawet nie przejeżdżać przez Toskanię. Zmarł na dyzenterię w miejscowości Torremagiore w zamku Castel Florentino. Ta karczma Rzym się nazywa...

wtorek, 1 marca 2011

Tomb Raiding, czyli spotkanie z księciem

Myślę, że mało jest humanistów, których choć na chwilę nie zauroczyło średniowiecze - zamki i katedry, rycerze walczący ze smokami, damy i ich jednorożce, trubadurowie i mistycy, iluminowane księgi, witraże i piękne Madonny. Ja swój okres fascynacji średniowieczem przeżyłam wcześnie, bo w wieku nastoletnim, po przeczytaniu „Krystyny córki Lawransa” Sigrid Undset (którą wciąż uważam za jedną z niewielu noblowskich książek wartych Nobla). Na fali tego zainteresowania sięgnęłam do babcinej biblioteczki, gdzie stała sobie spokojnie powieść Zofii Kossak-Szczuckiej „Krzyżowcy” i czekała, aż ją znajdę. I tak zaczęła się moja znajomość z najfajniejszym księciem średniowiecza, czyli Boemundem z Tarentu.

Urodzony w Kalabrii najstarszy syn Roberta Guiscarda, rycerza i awanturnika z normańskiego rodu de Hauteville - na chrzcie dano mu Marco, ale przez całe życie był znany pod imieniem legendarnego olbrzyma, przezwany tak przez ojca z powodu przejawiającej się od niemowlęctwa krzepy i okazałych wymiarów. Przezwany na tyle skutecznie, że Wikipedia podaje dziś siedmiu kolejnych Boemudów – a wszystkich książąt Antiochii, którą (o czym zaraz) wywalczył ten pierwszy. Za młodu Boemund wojował przy boku ojca z Bizantyjczykami, cesarz Aleksy I Komnen długo nie mógł mu darować marzeń Guiscarda, który już wyobrażał sobie blond dryblasa na tronie w Konstantynopolu. Ostatecznie z normańskich planów imperialnych nic nie wyszło, a po śmierci ojca (jak twierdzili niektórzy, otrutego przez drugą żonę) Boemund musiał się zadowolić tytułem księcia Tarentu, miasteczka w Apulii mieszczącego się wtedy zapewne w całości na małej wysepce, gdzie dziś znajduje się uroczo zapyziała starówka.

Następna okazja dla czynów rycerskich pojawiła się wraz z pierwszą krucjatą. Boemund szybko okazał się jednym z najskuteczniejszych, jeśli nie po prostu najskuteczniejszym, dowódcą krzyżowców. W kwietniu 1097 roku dzika banda zarośniętych i, zdaniem wyrafinowanych Bizantyjczyków, kompletnie pozbawionych ogłady zachodnich rycerzy pojawiła się w Konstantynopolu przez mało zachwyconym z tej wizyty Aleksym I. Traf chciał, że obecna przy tym była córka cesarza Anna, pierwsza znana z imienia historyczka świata. Ponieważ jednak nawet poważni naukowcy płci żeńskiej byli kiedyś nastoletnimi pannicami, zachował się podejrzanie entuzjastyczny opis przybysza pióra czternastoletniej księżniczki:

O Boemundzie można powiedzieć krótko. Nie było doń podobnego w całym cesarstwie rzymskim ani barbarzyńcy ani Hellena. Jego widok wzbudzał podziw, rozgłos o nim wprawiał w strach. By szczegółowo opisać wygląd barbarzyńcy: odznaczał się on tak wysokim wzrostem, że górował nad najwyższymi mężczyznami prawie o łokieć. W pasie był szczupły, w biodrach i barkach - szeroki. Pierś miał rozwiniętą, ramiona silne. Cała budowa ciała nie była ani za chuda, ani za otyła, odznaczała się doskonałymi proporcjami, została, by tak rzec, wyrzeźbiona według kanonów Polikleta [błysnęła erudycją księżniczka, żeby nie wypaść na zauroczoną kozę…]. Ręce miał mocne, silny chód, jędrną szyję i dobrze zbudowane plecy [...]. Skórę na całym ciele miał mlecznobiałą, jedynie biel twarzy zabarwiała się rumieńcami. Włosy zachowywały kolor jasny i nie spadały jak u innych barbarzyńców aż na barki. [...] Niebieskie oczy Boemunda wyrażały jednocześnie odwagę i dostojeństwo.


No cóż, jedna napisała, a druga – 840 lat później – przeczytała… Tacy niebieskoocy, nordyccy blondyni to mi się zawsze podobali…

Prezencja Boemunda nie wyczerpuje jego zalet. Współcześni wypominali mu, że posługuje się nie dość rycerskimi metodami – to znaczy przedkłada fortele i dyplomację ponad tradycyjne okładanie się żelazem. Tym sposobem wszedł zresztą w posiadanie Antiochii. Po dłuższym, a nieprzynoszącym pozytywnego wyniku oblężeniu zwołał zebranie krzyżowców i zaproponował, żeby ten, komu uda się wreszcie zdobyć miasto, mógł je sobie wziąć na własność. Dowódcy europejscy zapewne popukali się w czoła, ale (dla hecy) zgodzili się na ten pomysł. Tymczasem, nie chwaląc się tym nikomu, Boemund skaptował już wspólnika – ormiańskiego chrześcijanina imieniem Firuz, siłą nawróconego na islam, wyznaczonego na dowódcę straży jednej z licznych wież obronnych w murach Antiochii. Dalej poszło jak z koniem trojańskim. Pod osłoną nocy Boemund wraz z paroma krzepkimi Normanami weszli do miasta przez udostępnioną im wieżę, otwarli bramy i poprowadzili decydujący atak. A potem już „kobyłka u płota” i tytuł księcia Antiochii.

Oczywiście, wkrótce role się odwróciły i to Turcy zalegli pod miastem. Gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, a morale krzyżowców niemal zupełnie oklapło, Boemund oznajmił, że w Antiochii wykopano właśnie cudowną włócznię Longinusa – tę włócznię, o którą potem dobijali się władcy aż do Adolfa Hitlera. Sceny z włócznią są zdecydowanie najfajniejszymi fragmentami powieści Zofii Kossak, a Boemund jest w nich po prostu rozczulający. Zgodnie z przewidywaniami, zdziałanie małego „cudu” zdziałało większe cuda już automatycznie i krzyżowcy nie dość, że pogonili Turków od Antiochii, to jeszcze wykosili wszystkich przeciwników aż do samej Jerozolimy. W pewnej chwili, w przypływie wyrzutów sumienia, Boemund przyznał się do podrzucenia pierwszej lepszej starej włóczni, ale nic to nie dało. Mało tego, zorganizowano „sąd Boży”, w którym ochotnik bez śladu oparzenia przeniósł włócznię pomiędzy dwoma rozpalonymi blisko siebie ogniskami, potwierdzając ostatecznie jej cudowność. Książę mógł tylko westchnąć i uznać, że wiara czyni cuda.

Dalsze lata życia Boemunda opromieniła sława największego rycerza zachodniej Europy, tournee po Francji (angielski król Henryk I nie zgodził się na jego wizytę w swoim kraju, ponieważ obawiał się jego popularności) i ślub z francuską księżniczką, siostrą Ludwika VI, z którą spłodził następnego Boemunda. Jednym problemem były nieustające wojny o Antiochię, wciąż z tym samym Aleksym I. Boemund zmarł w Apulii w 1111 roku – stosunkowo młodo, co dało asumpt do pogłosek o „klątwie świętej włóczni” – i został pochowany w katedrze w mieście Canosa di Puglia.

I tu zaczyna się opowieść o naszym spotkaniu.

Canosa di Puglia nie figuruje w przewodnikach turystycznych (chociaż poza katedrą jest tam na przykład jeszcze sporo nienajgorzej zachowanych starożytności). Wybadawszy przy pomocy gugla godziny otwarcia katedry (jak wszystko na południu, tuż po południu zamyka się na głucho), wyciągnęłam mocno sceptycznego męża na „wild goose chase”. Dojechaliśmy w porę – prosto z Castel del Monte, o którym w następnym odcinku – kątem oka zlokalizowałam umieszczone z boku katedry gustowne marmurowe mauzoleum, po czym ruszyliśmy do środka. Nasze zainteresowanie zamkniętymi drzwiami w transepcie zauważył (miły i pomocny) kościelny, który po chwili wrócił z kluczem. Można wejść na mały dziedzińczyk (przez wieki podniósł się poziom gruntu), obejrzeć z bliska mauzoleum wykonane na wzór jerozolimskiego kościoła Grobu Pańskiego (tak dla przypomnienia o zasługach), rzucić okiem na nieźle zachowane oryginalne drzwi z brązu i tyle. W (nowych i nie tak eleganckich) drzwiach znajduje się zamek firmy Yale, do którego pasuje już całkiem inny kluczyk. Pytam gdzież on, a kościelny z wielkim namaszczeniem odpowiada, że właśnie trwają prace archeologiczne. Ja na to: „Ach jaka szkoda, bo ja właśnie również jestem historykiem, dottoressa, universita di Varsavia, storia normana, bla bla bla…” Chyba zrobiło wrażenie, bowiem kościelny ruszył truchcikiem do zakrystii, skąd zaraz wychylił się władający (jakim takim) angielskim (jak sądzę) szef wykopów. Po wykonaniu tej samej przemowy tym razem w lepiej znanym mi języku, archeolog wydobył z kieszeni mały kluczyk i podreptał do mauzoleum. Myślałam, że zobaczymy parę kolumn, jakieś nie do końca pozacierane płaskorzeźby, płytę z inskrypcją. Owszem, to wszystko tam było, ale nie tylko. Otóż, na małym stoliku, tuż obok dziury w marmurowej podłodze i odsuniętej płyty z eleganckim napisem BOAMVNDVS, na czerwonym suknie leżały sobie KOŚCI… Koło słupka kości kupka… Książę we własnej osobie, oko w oko, czy też raczej – oko w kość. Jak na osobę niemal tysiącletnią, zastałam go w zdumiewającym zdrowiu i elegancji. Nawet wciąż widać, że wzrostu mu natura nie poskąpiła. Przez moment przeszło mi przez głowę uprosić kolegę dottore o relikwię, ale w końcu zrezygnowałam – nie posiadam odpowiedniego pojemnika na tak zacną osobę, jeszcze by mnie potem po nocach straszył. Tak więc skończyło się na niespodziewanej audiencji. Cieszyłam się bardziej niż Lara Croft, a moja reputacja w oczach męża wydatnie wzrosła. Zresztą, tak sobie myślę, polubiliby się, zwłaszcza po tym numerze z włócznią…

W następnym odcinku "Powacającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę".

Krasnoludki i Jerozolima


W zasadzie nie wiadomo, skąd wzięły się trule. Wiadomo tylko, że wyglądają jak domki hobbitów i zbudowane są z piaskowca, bez użycia cementu i zaprawy. Uważa się, że w ten sposób mieszkańcy okolic Alberobello (światowa stolica truli, tak jak Lecce jest światową stolicą baroku) unikali płacenia podatków od domów, bo takiego trula łatwo było rozebrać i postawić na nowo w razie potrzeby.
Większość truli jest rozrzucona pojedyńczo, po winnicach, gajach oliwnych i polach, natomiast w Alberobello (nazwa pochodzi od łac. silva arboris bellis) trule występują w formie zwartej. Do miasteczka dotarł konsumeryzm: większość truli jest przerobiona na sklepiki, natomiast pozostałe sprzedano Niemcom i Anglikom na domki wakacyjne. Trule nie mają znaczenia symbolicznego ani kultowego (choć jest w Alberobello kościół zbudowany w stylu truloimitacyjnym), ot ciekawostka etnograficzna. Buduje się tam tak do dziś. Aha, i nie mają nic z trollami.
O ile Alberobello przenosi turystę w krainę bajek o krasnoludkach i hobbitach, to Matera jest podróżą do krainy bajek biblijnych - miasteczko ma tego pecha, że wygląda tak, jak współcześni wyobrażają sobie starożytną Jerozolimę. Stąd wszelkie ekipy filmowe kręcące cokolwiek biblijnego zjeżdżają do Matery niczym muchy do miodu. Miejscowi najbardziej wspominają Mela Gibsona.
Jedynie Scorsese wolał marokańskie Aït Benhaddou. Może dlatego, że nie trzeba tam było maskować anten satelitarnych, szklanych okien i kratek ściekowych.
Następny odcinek (“Tomb Raiding”) już niebawem.


PS. Poprawiłem linki do zdjęć.

niedziela, 27 lutego 2011

Zameczek w Otranto

W Otranto, na samym końcu cywilizowanego świata, a w każdym razie na podeszwie obcasa włoskiego buta, wznosiło się zamczysko. Wznosiło się ono najbardziej okazale w polskim tłumaczeniu (1974), bowiem angielski oryginał Horacego Walpole’a, uważany za pierwszą powieść gotycką (1764), przewiduje zaledwie zwykły „castle”. Ponieważ za mniej niż miesiąc wybieram się odwiedzić pałac Walpole’a (Strawberry Hill pod Londynem – konferencja na inaugurację po remoncie), postanowiliśmy przyjrzeć się literackiemu zamczysku z bliska. Jadącemu po drogach Apulii Michałowi - wśród pięknych gajów oliwnych i przy odpowiednio ponurej mżawce – snułam mrożącą krew w żyłach opowieść.

Panem zamczyska był książę Manfred, mieszkający tam z rodziną, w której skład wchodziła wierna i cnotliwa żona Hipolita, młoda i piękna córka Matylda oraz (ku zgryzocie ojca) cherlawy i chorowity syn Konrad. Manfred, jako typowy feudał, kobiety miał w pogardzie, a przejmował się jedynie zapewnieniem następstwa rodu, tak więc umyślił nierokującego wiele potomka czym prędzej wyswatać. Sprowadzono odpowiednią księżniczkę imieniem Izabela, jednak nim doszło co do czego ze ślubem, z nieba spadł ogromny szyszak (sic) przygniatając niedoszłego pana młodego na śmierć. Zatroskany Manfred postanowił niezwłocznie wypełnić dynastyczny obowiązek w miejsce nieboszczyka, czyli rozwieść się z Hipolitą i samemu poślubić Izabelę. Panna jakoś niespecjalnie była zachwycona perspektywą wymiany teścia na małżonka, czemu dała wyraz schroniwszy się w pobliskim kościele. Pomógł jej w tym pewien Teodor – oficjalnie lokalny parobek, wkrótce jednak zdemaskowany jako… syn mnicha. Mnich bowiem, zanim został mnichem, zdążył być mężem, ojcem, a nawet hrabią.

Dalsze gotycyzmy rozgrywają się więc pomiędzy Manfredem, jego rodziną, mnichem, jego synem, oraz Izabelą i jej ojcem (który przezornie zjechał niebawem na zamek). Są ucieczki do pustelni i zabawne qui pro quo takie jak obie panny (które tymczasem zdążyły się zaprzyjaźnić) zakochujące się w świeżo nobilitowanym Teodorze, tenże Teodor pomyłkowo pojedynkujący się z ojcem Izabeli w jej obronie, starsi panowie dwaj postanawiający rozwikłać spór oddając sobie nawzajem córki za żony (Hipolita ma wciąż iść do klasztoru), pojawiające się kolejno elementy nadludzkich wymiarów zbroi (należące rzekomo do legendarnego protoplasty rodu), wreszcie Manfred też pomyłkowo zabijający Matyldę, którą wziął za Izabelę. Po tym wszystkim głos rozsądku, czyli Hipolita, sugeruje mężowi wspólne udanie się do tego nieuniknionego klasztoru (a nawet dwóch – koedukacja to wynalazek późniejszy) i pozostawienie księstwa wraz z zamczyskiem bardziej nadającym się do tego młodym. Tak więc pierwsza powieść gotycka kończy się ogólnym pojednaniem przy minimalnej ilości trupów, a nawet przodek wszelkich późniejszych gotyckich złoczyńców w końcu przytomnieje i żałuje za grzechy.

Po tych literackich przygodach w Otranto czekał na nas nadmorski zameczek, zbudowany zresztą nie w czasach wypraw krzyżowych, kiedy rozgrywa się akcja, a w końcu XV wieku przez Aragończyków. Milusi i nawet nieźle zachowany, ale wielki szyszak wraz z jego jeszcze większym właścicielem raczej by się w nim nie zmieścili.

Trafił nam się jednak bonus. Jak w każdym włoskim miasteczku, w Otranto znaleźliśmy też katedrę, która bardziej nadawałaby się na scenografię jakiejś gotyckiej historii. Jest i do śmiechu i do strachu. Do śmiechu są mozaiki pokrywające całą podłogę kościoła, przedstawiające w większości zwierzęta, które albo jedzą inne zwierzęta, albo nimi wymiotują. A jak już się trafi człowiek, to albo jest goły, albo przynajmniej zdziczały (jak, na przykład, Kain). W miarę normalny był tylko król Artur, który zaplątał się w tym biblijnym towarzystwie. I jeszcze jakaś Diana w wersji chrześcijańskiej (bo w długiej sukni). Do strachu są tu składowani hurtowo w oszklonej gablocie męczennicy (800 szt.) produkcji tureckiej, z surowca lokalnego, z 1480 roku.

Następny odcinek ( „Krasnoludki i Jerozolima”) już wkrótce.

niedziela, 20 lutego 2011

Nędza uszczęśliwiona, czyli Les Miserables w Romie

Ponieważ, być może wbrew obiegowym opiniom, nie jestem osobą mściwą i nie „obrażam się” na zawsze na instytucje kulturalne, choćby nie wiem jak srodze mnie zawiodły, wybraliśmy się wczoraj do teatru Roma na przedstawienie Les Miserables. Wyszliśmy po dwóch i pół godzinach z poczuciem świetnie spędzonego wieczoru oraz gotowi rekomendować ten spektakl po wszystkich jarmarkach (co chyba nie jest konieczne, bo na polską superprodukcję zjeżdża się publiczność autokarami, nawet i z Przasnysza a najcierpliwsi widzowie siedzą na podłodze). Nie było idealnie – nie jestem na tyle naiwna, żeby oczekiwać bezszmerowego wykonania w żywym teatrze – ale, biorąc wszystko pod uwagę, naprawdę bardzo dobrze i można tylko życzyć sobie i Romie, aby utrzymała tak wysoki poziom jak najdłużej.

Zacznijmy od kwestii techniczno-obsadowych. Wystawienie tego, wcale niełatwego, musicalu wypadło ciekawie i można wręcz powiedzieć, że zbliżało się do światowego poziomu, chociaż nie była to replika. Dekoracje były imponujące i w dobrym guście, zmiany scenografii sprawne i szybkie, efekty multimedialne używane z wyczuciem i smakiem. Kostiumy podobnie – oddające ducha epoki, spójne stylowo, wizualnie ładne. Muzyka tego dzieła broni się sama, a wczoraj nawet niespecjalnie miała się przed kim bronić. Orkiestra może nie porywała, ale grała rzetelnie i bez błędów. Zaskakująco dobrze – wobec moich wielkich obaw w tym zakresie – wyszła polska wersja językowa. Daniel Wyszogrodzki (a.k.a. Panadyrektorski Kolega) nie dorównał może wersji z Gdyni sprzed paru lat, ale wstydu nie było. Tylko dwie piosenki spolszczono na tyle kostropato, że kolidowało to z muzyką. Pierwszą z nich jest główny song komisarza Javerta „Stars” – w oryginale pieśń piękna i melodyjna, tutaj nieco nieczytelna z powodu niedostosowania ilości sylab do nut. Druga – i identyczny problem – to „Red and Black”. Ja rozumiem, że jak zespół ma śpiewać słowo „red”, to trudno to przekuć na polskie „czerwień” i tłumacz robił co mógł, ale moment był wyjątkowo, wręcz złośliwie, wyrazisty. No i niestety – mizeria polska bez śladu rymów popełniona z mojej ulubionej piosenki Eponiny „On My Own”. Szkoda, bo ta scena ma wielki potencjał dramatyczny i dobrze wykonana wyciska łzy z oczu wszystkim identyfikującym się z Eponiną dziewojom na widowni (czyli lekko licząc 70%). Ponieważ w czasie, kiedy poznałam ten musical, ja też byłam taką 19letnią Eponiną (za wątpliwą zasługą pewnego kolegi, który obsadził się w roli Mariusza), służę moim juvenilium, jakby Szanowny P. K. zbłądził kiedyś na tę stronę (można brać pro publico bono, tylko proszę podać drobnym drukiem, że to moje):

Sama
Eponina: Czasami błądzę długo w noc, gdy cień nad miasto spływa nisko.
Rozmawiam z nim i widzę go i… wyobrażam sobie wszystko.
Świat kładzie się do snu, a ja samotna jestem tu…

Czuję go, choć znowu jestem sama,
Razem z nim przechadzam się do rana.
Rozmarzona, sprzed oczu tracę drogę,
Lecz dobrze wiem, że on tu jest, więc zgubić się nie mogę.
W blasku gwiazd ulica lśni srebrzyście,
Ciepły wiatr brylanty strąca z liści.
W zachwycie, zdumiona wokół patrzę,
I wszystko, czego teraz chcę, to iść, tak iść na zawsze…

Dobrze wiem, że to jest tylko sen,
Że rozmawiam wciąż ze sobą, a nie z nim.
Lecz choć wiem, że nie dostrzega mnie,
Wciąż wierzę – jeszcze wszystko uda się…

Kocham go, lecz kiedy noc przemija
Znika gdzieś, w powietrzu się rozpływa.
Bez niego, świat wokół mnie szarzeje
I znowu bezlitosny świt odbiera mi nadzieję.
Kocham go, lecz dzień po dniu poznaję,
Tyle lat, nie żyję, lecz udaję,
W tym świecie, co nie dostrzega wcale
Mnie, która nie śmiem wierzyć już, że zmieni się zły los…
Lecz kocham,
Wciąż kocham,
Tak go kocham…
W koleją pustą noc…


Nie, tym razem nie popełniłam całości – tylko tę piosenkę oraz drugą Fantyny.

Wracając do Romy, parę słów o wykonawcach. Panowie jednogłośnie bardzo dobrzy. Można pochwalić i Valjeana (Janusz Kruciński), i Javerta (Jakub Szydłowski – liczyłam wprawdzie, że będzie Łukasz Dziedzic, ale nie byłam rozczarowana), i Thenardiera (Tomasz Steciuk), i Mariusza (Marcin Mroziński), i Enjolrasa (Łukasz Zagrobelny). Pana Mrozińskiego widzieliśmy kiedyś w roli Raoula w Upiorze W Operze - czyli tutejszej wersji Upiora Opery A. L. Webbera - i był wtedy jedynym sprawnym i dobrze obsadzonym śpiewakiem na scenie. Wczoraj miał z kim pracować. Doceniliśmy Łukasza Zagrobelnego w idealnie dobranej do jego możliwości roli, a Valjean był premierowy i faktycznie pierwsza klasa. Z pań nie rozczarowała Malwina Kusior jako Eponina (tym bardziej szkoda tej piosenki). Anna Dzionek jako Madame Thenardier byłaby dobra, gdyby nie „grała kubłami”. Anna Gigiel (Fantyna) wydała nam się raczej słaba, ale tylko do czasu, aż w drugim akcie Kozeta z uroczej (i dobrze śpiewającej) sierotki wyrosła na przeraźliwie piszczącą banshee nazwiskiem Paulina Janczak. Panią tę miałam już ogromną nieprzyjemność słyszeć w jakichś nagraniach w roli Christine w Upiorze i trzeba przyznać, że tych ultradźwięków się nie zapomina. Ale był to jedyny wokalny zgrzyt wieczoru. W dodatku chór, wobec którego nie miałam większych oczekiwań, mile zaskoczył zgranym śpiewem i świetną dykcją (może z wyjątkiem finału pierwszego aktu, ale przymknę oko, bo to bardzo trudny ansambl).

Słów kilka o rzeczy samej, czyli o dziele – czyli tak naprawdę o tym, co jest tutaj istotne i co pozostanie, kiedy już zupełnie zapomnimy o szczegółach konkretnej inscenizacji czy wykonania. Wśród miłośników teatru muzycznego od dwudziestu lat z okładem toczy się nierozwiązany spór o palmę pierwszeństwa dla super-arcydzieła gatunku pomiędzy Les Miserables a The Phantom of the Opera. Pewnie nietrudno zgadnąć, że ja należę do tej drugiej opcji, ale dopiero teraz poukładałam sobie w głowie właściwie dlaczego, a nie tylko „ja po prostu kłocham POTO”. Les Miserables zajmują więc zaszczytne, chwalebne i zasłużone drugie miejsce – ale drugie i to się nie zmieni. Za to, że akcja znów dzieje się w moim ukochanym XIX wieku, za solidne podstawy literackie, za wiele świetnych scen i potencjał do naprawdę imponujących wystawień. Za wysokiej próby muzykę, której nie wstydzą się wykonywać również śpiewacy operowi, za humanistyczne przesłanie. Pochwały można by mnożyć. Ale…


Konstrukcja Les Miserables mimo wszystko wzbudza kilka drobnych zastrzeżeń, które wczoraj miałam okazję odczuć dosłownie na własnej skórze. Na przykład to, że akt pierwszy jest w porównaniu z drugim niemożebnie długi – w Romie są twarde fotele, więc przed przerwą koncentrowałam się już niestety głównie na bolącej mnie kości ogonowej (rodzaj wmontowanej osobistej miarki odpowiedniej długości dzieł scenicznych, pamiątka po drobnym wypadku z dzieciństwa). Poza tym, akcja toczy się zbyt szybko, w ciągu dwóch i pół godziny przed oczami widza mknie kilkanaście lat. Skutek tego jest taki, że pojawia się i znika całe mnóstwo bohaterów, którzy – jak na przykład Fantyna – migną, zaśpiewają jedną solówkę i odchodzą, zanim widz zdążył ich naprawdę polubić. Kolejna sprawa to właśnie postacie – większość z nich to chodzące (mimo że niedoceniane przez otoczenie) wzory cnót. Są tak kryształowi, że nie ubrudzi ich ani wyrok więzienia, ani skrajna nędza, ani nieślubne potomstwo czy zawód prostytutki. To wszystko są niezawinione przez nich nieszczęśliwe okoliczności, spod których te modelowe wręcz dusze ludzkie lśnią oślepiającym blaskiem niewidzialnych aureolek. Rozumiem, że przesłaniem powieści oraz musicalu jest zwrócenie uwagi widza bądź czytelnika na prawdę, że nawet ludzie pogardzani, upodleni i żyjący w ubóstwie mogą osiągnąć pełnię człowieczeństwa. To się udało – aż za bardzo. Na przykład Jean Valjean jest tak święty, że aż nieludzki. Jak powiedział kiedyś (o kimś innym) Winston Churchill: „He has all the virtues I dislike and none of the vices I admire.” Brak wad, pokutowanie przez całe życie za jeden błąd (kradzież sreber zacnego biskupa), zresztą wybaczony przez poszkodowanego, poświęcenie kolejnym sprawom z całkowitym pominięciem własnych potrzeb – to jest żywot męczennika codzienności. Kogoś, kogo z przyjemnością chciałoby się mieć jako ojca, przyjaciela, wuja – ale za skarby świata nie poszłoby się z nim na randkę. Wreszcie, to jest sztuka o zwycięstwie Zacnych Mieszczan – takich jak dorosła Kozeta i Mariusz. Niby tacy mili, zaangażowani, oświeceni, idealistyczno-socjalistyczni, ale nie mogę oprzeć się przykremu wrażeniu, że to mariaż bladaczki z mimozą, a najdalej za parę lat ugrzęzną z kretesem w burżuazyjnej stabilizacji. Wyjątkiem i przeciwwagą dla tego zalewu solenności jest groteskowo przerysowany Thenardier z żoną – szuje i kanalie. Zwłaszcza w musicalu, gdyby nie oni, nie byłoby nawet cienia humoru i lżejszego tonu, więc dobrze, że są. Wychodzi na to, że najciekawszą (chociaż wcale nie sympatyczną) postacią jest Javert – jest w nim tragizm na miarę Tytusa Andronikusa, który trzymając się ślepo litery prawa staje się tytułowym nędznikiem (ja bym przetłumaczyła tytuł powieści raczej jako „Nędzarze” lub „Nieszczęśnicy”).

Les Miserables to bardzo wierna i rzetelna adaptacja powieści Hugo na scenę. Twórcy musicalu nie dodali niemal nic od siebie (z konieczności nieco odjęli), zmienili tylko medium. To jest wykonane po mistrzowsku i z wielkim wyczuciem teatralnego rzemiosła. Ale… Zawsze mi się wydawało, że najcenniejsze są adaptacje reinterpretujące; takie, które pozwalają na nowo odczytać dzieło wyjściowe. Kiedy po obejrzeniu POTO sięgnęłam po książkę Gastona Leroux, nie mogłam uwierzyć, że to jest ta sama historia. Postacie i okoliczności się zgadzały – wydźwięk był diametralnie inny, odczytany między wersami i przetworzony na potrzeby naszych czasów i naszej wrażliwości. I tak wyszła sztuka nie o tym, jak mimo niekorzystnych okoliczności pozostać człowiekiem, ale jak, zaczynając nawet gorzej niż bohaterowie Nędzników, wybić się ponad kondycję ludzką. Jak za sprawą sztuki i miłości niedoskonali ludzie zmieniają się w anioły, w bóstwa. Wierzę, że Les Miserables może przygnębionego i znękanego człowieka pokrzepić, podnieść na duchu i moralnie postawić na nogi. Ale nie uniesie go na skrzydłach.

czwartek, 3 lutego 2011

Maria Stuart, włoska święta

Pierwsze polskie wystawienie Marii Stuardy Donizettiego uczciliśmy jak należy, czyli wybraliśmy się na obie premiery. O ile wrażenia słuchowe za każdym razem były inne – i chyba najkorzystniej byłoby skompilować „mix” sobotniej Marii (Joanna Woś) z niedzielną Elżbietą (Barbara Kubiak) – inscenizacja nie zrobiła się z soboty na niedzielę ani trochę lepsza i raz za razem straszyła nas scenograficzną, kostiumologiczną i reżyserską mizerią. Niby klasycznie, ale, zamiast jednego z najbarwniejszych dworów Europy w naprawdę ciekawych czasach, pokazano nam coś na kształt szarego bunkra z wielką ilością schodów, po których przewalały się grupki uzbrojonych statystów, tupotem zagłuszając główne arie, a chór przybrany był w szyte z jednej beli materiału czarne stroje, jakbyśmy przypadkiem trafili na Purytan. Słowo daję, brakowało tylko niemowlęcia-Cromwella w żałobnych powijakach – co by się ostatecznie dało załatwić, bo późniejszy zabójca wnuczka tytułowej królowej Szkotów urodził się był w roku 1599. Marię ścięto wprawdzie w roku 1587, ale jeśli miałoby to być jedyne nagięcie historii w tej operze, to ja poproszę bardzo i z pocałowaniem ręki.

Podobnie jak „operowanie” na materiale Szekspira (zazwyczaj niestety odbywające się bez znieczulenia), tak samo drażni mnie beztroskie mieszanie w historii Anglii, którą znam i lubię nawet dłużej niż kompozycje włoskich belkantystów. Librecista Giuseppe Bardari, w przed nim Schiller, z którego zaczerpnął on tę opowieść, pofolgowali wyobraźni na tyle, że właściwie można by było umieścić akcję opery w jakimś fantastycznym królestwie, a nie mieszać w to postaci i wydarzenia historyczne. Byłyby dwie zwaśnione królowe – jedna despotyczna i wredna, druga szlachetna i czysta jak łza - rywalizujące o względy pięknego hrabiego. Ta zła kazałaby z zawiści skrócić o głowę tę dobrą, która wśród chóralnych modłów roniącego łzy dworu poszłaby prosto do nieba po odbiór zasłużonej aureolki. Z tym, że jeśli miałyby to być Elżbieta I i Maria Stuart, to ja bym to widziała całkiem odwrotnie.
Po obejrzeniu chyba parunastu wersji filmowych nie znalazłam takiej, w której moralne zwycięstwo w tym pojedynku przyznałabym Marii. I nie chodzi mi o to, że historycznie żadna taka konfrontacja nie miała miejsca, a protagonistki nigdy się nie spotkały, bo w filmach się to zdarza wcale nierzadko – rozumiem, że mało kto się oprze potencjałowi dramatycznemu takiej sceny. Moim zdaniem jednak porównywanie Elżbiety z Marią jest porównywaniem jednej z największych władczyń, jakie Anglia miała szczęście posiadać z (excuses le mot) pospolitą zdzirą, całe życie grającą jedną kartą – tym, że w młodości była ponoć bardzo ładna.

Elżbieta i Robert Dudley, hrabia Leicester (co się wymawia „Lester”, a nie, jak nam kładziono w uszy w operze, „Leiczester”) stanowią jedną z najciekawszych i zarazem najbardziej tragicznych par kochanków w historii. I nie ma większego znaczenia, czy kiedykolwiek tę wielką i żarliwie wzajemną miłość skonsumowali (zdania w tej sprawie są podzielone). Wystarczy przeczytać sobie jakąkolwiek biografię Elżbiety, żeby znaleźć świadectwa olbrzymiej, chwilami wręcz obsesyjnej miłości z obu stron. Miłości naznaczonej tragizmem, bowiem oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że na wspólną przyszłość nie mają szans, przede wszystkim dlatego, że ona była królową, a on jej poddanym. Śmierć żony Roberta, Amy, w bardzo podejrzanych okolicznościach (spadła ze schodów), też nie pomogła, a raczej bardzo zaszkodziła romansowi. Elżbieta, w przypływie desperacji, postanowiła nawet wysłać „spalonego” na dworze hrabiego do Szkocji z poufną misją… poślubienia Marii Stuart. Sprawa ta nie doszła jednak do skutku, bowiem zanim Dudley dojechał do Edynburga, królowa Szkotów miała już męża.

Przynajmniej wiadomo, skąd Schiller, a za nim Donizetti, wzięli tę dętą ideę, że „Leiczester” kochał się na zabój w szkockiej królowej. Maria (w operze) jest niewinna, wręcz dziewicza, a jej prawo do dziedziczenia tronu opiera się na znacznie mocniejszych podstawach niż Elżbiety (katolicy nigdy nie uznali rozwodu Henryka VIII z Katarzyną Aragońską, więc uważali Elżbietę za nieślubną). W rzeczywistości Maria Stuart nie mogła być dalsza od świętej. Wydana w dzieciństwie za mąż za następcę tronu Francji, po jego śmierci jako młoda wdowa wróciła do swojego dziedzicznego królestwa Szkocji. Tam bez większych skrupułów wydała się za mąż za lokalnego szlachcica (Henry Darnley), którego głównym, jeśli nie jedynym, atutem były zgrabne nogi. Wkrótce przekonała się, że niestety poślubiła pijaka, brutala i idiotę. Rozczarowana dama poszukała więc sobie kochanka, trafiło na (zdaniem biografów, brzydkiego jak noc listopadowa) włoskiego sekretarza nazwiskiem Rizzio. W końcu rogaty mąż wytrzeźwiał na tyle, żeby dopaść gacha w gabinecie żony i na jej oczach wysłać go na tamten świat. Maria była wówczas w ciąży – pewnie sama nie wiedziała, czy z mężem, czy z kochankiem. Mord na Rizziu ostatecznie poróżnił małżonków (a na cóż u licha liczył Darnley?). Królowa zaczęła się rozglądać za kimś, kto uwolniłby ją od kłopotu. Napatoczył się niejaki Bothwell, moczymorda i brutal jeszcze gorszy, jeśli to tylko możliwe, od Darnleya. Zorganizował zręczny zamach, wysadził w powietrze budynek, gdzie nocował akurat mąż królowej, a skoro ten próbował jeszcze zwiewać przez okno, wykończył go osobiście w ogrodzie. Potem, zgodnie z umową, zgłosił się po „rękę księżniczki i pół królestwa” – a ponieważ Maria próbowała się targować, bez ceregieli ją zgwałcił. O ile sam fakt gwałtu mógłby wzbudzić w czytelnikach współczucie dla Marii, to, co stało się potem, już jakby mniej. Otóż – królowej się spodobało. Jak twierdzą kronikarze, zapałała do Bothwella gwałtownym afektem, oficjalnie go poślubiła i zamierzała oddać mu wszelkie królewskie przywileje, w czym przeszkodziła jej tylko rebelia jej własnych szkockich baronów. Uwięziona w zameczku na wyspie Maria w znany tylko sobie sposób (jednakowoż wiele wyobraźni nie pozostawiający) nakłoniła strażnika do odwiezienia ją łódką na brzeg i zbiegła do Anglii, gdzie oddała się pod opiekę swojej kuzynki Elżbiety (Henryk VIII i babka Marii byli rodzeństwem). Tam, przy pierwszej sposobności, zaczęła wymieniać listy z katolickimi poddanymi Elżbiety w sprawie zorganizowania przedterminowej zmiany na tronie – jako najbliższa żyjąca krewna, Maria była domyślną następczynią Elżbiety. W takich okolicznościach wielka scena Stuardy, w której wymyśla Elisabetcie od bękartów oraz dziwek (tak: Maria, Elżbiecie, od dziwek!) brzmi nieco fałszywie…

To jednak nie koniec opery, zaledwie przerwa po pierwszym akcie. Ten – jak sugeruje się widzowi - akt słusznego oburzenia w wykonaniu znieważonej niewinności zaowocował, co łatwo było przewidzieć, szybkim powiadomieniem kata, że szykuje mu się robota. Przez większość drugiego aktu Maria żegna się ze światem, ze szlochającym „Leiczesterem”, wreszcie z całym dworem (chyba Elżbiety, bo innego tam nie było), który wśród chlipania zanosi modły do Boga i nowej (już-za-momencik) świętej. Niby przyłazi tam jeszcze pewien Talbot, który nieśmiało przebąkuje o zamordowanym mężu („Ja to z miłości” - Maria mu na to), o spisku przeciw Elżbiecie („Taka smutna pomyłka…” – celnie ripostuje Szkotka z miną Madonny od siedmiu boleści). Oskarżyciel daje za wygraną, a Maria wchodzi na szafot po lepszą koronę niż angielska. Jeśli czegoś serdecznie nie cierpię, to kurwiszonów pozujących na święte. I nawet piękna muzyka – a tu była piękna – na to nie pomoże.
Życie (lecz nie Donizetti) dopisało do tej historii przewrotną puentę. Maria, mimo starań Szkotów, nie została uznana świętą (przypuszczam, że ówczesny papież po prostu przeczytał jej dokładniejszy życiorys). Jednak jej syn – z dużą dozą prawdopodobieństwa bastard Rizzia – zasiadł po Elżbiecie na tronie Anglii. Opera o nim nie wspomina, zapewne dlatego, że Jakub I nie przywrócił katolicyzmu - a to , przynajmniej zdaniem Włochów, poważniejszy grzech niż łóżkowe igraszki z, choćby i niezbyt urodziwym, „Italiano vero”, a nawet zbrodnie z namiętności.

wtorek, 25 stycznia 2011

Kuchnia polska dla średnio zaawansowanych


Rzecz się urodziła na zaprzyjaźnionym blogu, jako uboczny skutek podkpiwań AndSola z menu staropolskiego i stojącego doń w opozycji menu młodopolskiego. Ponieważ autory udzieliły mi nihil obstat pozwalam sobie całość jadłospisów w ujęciu historycznym zestawić poniżej (pośród autorów: Bobik, Nisia, Lisek, Vesper, Moja Ślubna i ja sam).

A to mianowicie:
Menu średniowieczne:
Vol-au-vent z bogurodzicy
Kadłubek opiekany
Smażania gnieźnieńskie
Polikarp w śmiertanie
Psałterz po puławsku w papilotach
Memento mori na kwaśno
Gałki z dobczyna
Syry świętego Aleksego
Desyry
Amen w pacierzu
Menu renesansowe:
Biernaciki zawijane
Sarmaty wieprzowe w miechowicie
Człowiek poczciwy z rożna
Sielanka panierowana po szymonowicku
Potrawa z rzeczypospolitej
Hozjusz w galarecie
Dworzanin polski na dziko
Bliny wujka
Lipniak czarnoleski
Menu barokowe:
sęp w szarzyńskim sosie
pieczeń z wydry na pasku
bitki potockie z moraliami
muza domowa alla putanesca
sałatka z morsztynu
baka zabielana
baba naborowska
roksolanki z bitą śmietaną
benedyktynka z Chmielowa

Menu oświeceniowe:
Kitowicz na szaro
Malwina w majonezie
Biskupki warmińskie w trójniaku
Brzana modna z patelni
Monachomachia zawijana z ryżem
Krewetki i trembecki w sosie słodko-kwaśnym
Soup mycheide avec creme fraiche
Filon marynowany w zalewie laurowej
Piski powrotne po poselsku
Kruche ciasteczka doświadczyńskie
Kołłątaj parzony w sosie godebskim
Woronicz w oleju aromatyzowanym
Nalewka wirtemberska łzawa
Menu romantyczne:
Wallenrod w maladze
Pasztet beniowski
Zupa ordonowa z redutami
Świtezianki w cieście piwnym
Grażyna po wiejsku
Lilie panierowane
Sorbety krymskie
Baby i dziady lukrowane
Balladyna malinowa
Tort słowacki z kasztanami

Menu pozytywistyczne:
Zrazy faraońskie na sposób pruski
Zając z dygasami
Balcerki brazylijskie w zalewie z roty
Asnyki z pieprzem
Kartofle w niebieskich mundurkach
Krzyżak połaniecki flambée
Dudki waryńskie w occie (wyplute były, sanepid nie pozwala brać do masowego żywienia)
Sygietynka w calvadosie
Tort orzeszkowy

Menu młodopolskie:
Wyciąg z dzikiej róży i ciemnych smreczyn (aperitif)
Kasprowicz z chałupy wędzony w dymie
Boyozorki żeleńskie w absyncie
Grochówka zapolska ze skwarkami
Kotlety micińskie w oparach ciekłego azotu
Dudki wyspiańskie na kwaśno
Rydel zawijany z farszem z tetmajerów
Galareta przybyszewska z grzybkami halucynogennymi
Dulszczyzna gotowana po żeromsku
Witkace z pulpetamy
Sałatka pokrzywowo-mniszkowo–perzyńska
Profitrolki z rittnerami na gorąco
Lody mirandola
Menu międzywojenne:
Skamanderki cielęce w białym winie
Roladki z wędzonego przybosia
Jajecznica na słonimie
Iwaszki po chłopsku
Karmazyn z lechoniami
Kluski irzykowskie
Iłła podduszana à la mode
Kompot z suszonych pajperek
Tort z wierzyka w księżycowym blasku 
Menu PRL-owskie:
Jerzyki diamentowe pieczone w popiele
Bitki z jasienicy z gomułką sera
Kasza nowohucka z ważykami
Sznycel partyzancki po filipsku
Udziec z barańczaka zapijany kryniczanką
Kindziuk konwicki
Cogitki St. Jacques
Machejki razowe ze śliwiakami
Okularnik wędzony na zimno w empikach
Sałatka studencka na kwaśno z jabłkami
Eurydyki w czekoladzie
Kisiel z giedroyciami
Menu solidarnościowe:
Wałęsiki po kaczmarsku z gdańską wódką
Móżdżek zniewolony a’la Miłosz na sucharkach emigranckich
Nalesniki z powielacza zawijane w ostrym sosie
Frasyniuki mazowieckie w bibułach
Grilowane wrzodaki na styropianie
Lechówki na maśle z geremkami
Menu epoki stanu wojennego:
Wołowina z pronami w majonezie
Kotlety z kartkówki jaruzelskiej bite długą pałą
Szmalec z baryły
Wrona duszona z oliwą
Filety z gruli po internacku
Ulungi w occie
Racuchy dobraczyńskie na słodko
Wyrczek (=wyrób czekoladopodobny)
Kokosanki z koksownika
Gazrurki z kremem

Menu wspólczesne:
Pierogi polsko – ruskie w sosie masłowskim
Polewka kardynalska z kluskami z dzieciątek niepoczętych
Kura domowa parytetowana po gretkowsku z warzywami
Biedronie z pstrąga tęczowego paradnego
Filet z wisławy z ziarnkiem piasku
Rydzyki z patelni
Konkordatki wadowickie z kremem
I jako bonus... menu kuchni światowej, postmodernistyczne:
Skoonsy na cicciolinie
Symulakry po pekińsku
Derrida à la meunière
Łapy lyotarda z musztardą
Rorty podwędzane
Surówka intertekstualna na gorąco
Cząstki elementarne w sosie houellebecq
Pynchony z lukrem

niedziela, 16 stycznia 2011

Niechaj żyje para młoda!

Byliśmy dzisiaj w kościele. Na ślubie przyjaciół mojej matki. Państwo młodzi w wieku łącznie na oko 150 lat, prawnuczątka gaworzące w kruchcie. Ślub się wziął stąd, że biologia ostatnio wygrała z dotychczas istniejącymi przeszkodami natury sakramentalnej.
I kilka spostrzeżeń. Po pierwsze, jak na osobę duchowną, celebrans wykazywał zdumiewająco mało wiary, co obajwiło się pominięciem niezbywalnych, wydawało się, słów (cytuję z pamięci): “Czy chcecie przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym Bóg was obdarzy?”. Księgi objawione znają przecież przykłady późnego macierzyństwa i ojcostwa (Sara i Abraham chociażby), kimże jest wiejski ksiądz, aby apriori wykluczać działanie opatrzności? Jak już wierzyć, to przecież na całego.
Druga sprawa to dorosły ministrant. Być może jest to efekt wszelkich skandali w kościele ostatnich dekad i na wszelki wypadek przyjmują akolitów powyżej age of consent.
I trzecia sprawa, najważniejsza, która zainspirowała mnie do tego wpisu, sprawa oprawy muzycznej. Otóż uzmysłowiłem sobie, że dla większości Polaków jedyny kontakt z muzyką na żywo odbywa się co tydzień w kościele. I to jest olbrzymia odpowiedzialność, co i jak im się gra. Odpowiedzialność, której Kosciół nie jest chyba nawet świadom. Ja jeszcze zrozumiałbym, gdyby rzecz działa się w przysłowiowym Pierdziszewie Górnym (dwie godziny pekaesem do większej cywilizacji), gdzie proboszcz posadził miejscowego Janka Muzykanta za fisharmonie czy inne organy. Ale rzecz wydarzyła się 20 km dwupasmówką od siedziby poznańskiej Akademii Muzycznej, we wsi, która jest siedzibą najbogatszej w Wielkopolsce gminy.
Owszem, zagrano i Wagnera na wejście, i Gounoda (Ave Maria z jakimś żałosnym polskim tłumaczeniem) w środku, i Mendelssohna na wyjście – ale w sposób urągający powadze zarówno uroczystości, jak i samej muzyki. Zatrudniony do „robienia oprawy” organista fałszował jak potępieniec, skutecznie obrzydzając zebranym te skądinąd i tak zgrane kawałki. Sytuację starała się ratować nagodzona do śpiewu sopranistka. Na jej chwałę niech będzie zapisane trzymanie się nut, ale z nieznośną popową manierą przywodziła nam na myśl powiatowy finał „Mam Talent” gdzie każda podśpiewująca przy dojeniu krów Zocha chce być co najmniej Edytą Górniak.
Pomiędzy tymi zgranymi do bólu klasykami ślubnymi organista grał polo-katolo, żenujące zarówno od strony muzycznej, jak i tekstowej. To jest w tym wszystkim najsmutniejsze: w ostatnich kilku stuleciach skomponowano wiele arcydzieł muzyki liturgicznej, samych utworów napisanych na organy jest niemal nieskończona ilość (a nawet jeśli skończona, to zawsze można transkrybować inne), nie ma powodu, aby w kościołach wykonywać rymy częstochowskie pod kilka prostych akordów, fałszując przy tym niemiłosiernie. A zresztą, może i dobrze, że Kościół nie zawłaszcza mszy Mozarta, Bacha czy Beethovena: jak im dobrze z polo-katolo, kimże jestem, aby temu szczęściu stać na przeszkodzie. Dzięki temu można się - na przykład - cieszyć Rossinim (Petite Messe Solennelle) u Almodovara.

PS. Tytuł wpisu oczywiście cytatem operowym (pierwsze słowa Halki).

sobota, 15 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (9) - kolejna zagadka obrazkowa

Zamarł nam na ustach śmiech bluźnierczy. Zagadka nawet doby nie wisiała nieodgadnięta. Aż pierś z dumy puchnie, że tacy komcionauci tutaj bywają. Kwik górą! And now something completely different - przechodzimy od sacrum do profanum - kolejna zagadka.
Do czego służyło to urządzenie?


(Palácio Nacional de Mafra)

czwartek, 13 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (8) - odcinek obrazkowy

Co przedstawia ten obrazek? Naszym zdaniem Dzieciątko Jezus wraz z towarzyszącym mu aniołkiem przybijają do krzyża (na próbę?) jakiegoś przypadkowo złapanego (brak aureoli!) nieboraka.

(Museu Nacional do Azulejo)

środa, 12 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (7) - o tym, że podobieństwo Portugalii i Polski nie jest jednak kompletne

W którymś momencie swojej historii trzymilionowa Portugalia doliczyła się dwustu tysięcy sług bożych (mówimy o różnych formacjach mundurowych, pomijając jawnych i tajnych współpracowników w cywilu). 

Pierwszą zapateryzację zrobił w roku 1758 ówczesny premier, Marquis de Pombal (wymawiajmy: Markiś de Pombał, z opłatami licencyjnymi dla Niny Andrycz za używanie charakterystycznego Ł), na razie w ograniczonym zakresie (jezuici). Cała sprawa zaczęła się od trzęsienia ziemi, które w roku 1755 zmiotło większość Lizbony. Jezuici wykazali słabe wyczucie chwili, gdyż ogłosili, że za trzęsieniem stało niemoralne prowadzenie się króla, do którego jednocześnie jednak udali się z tacą. Pombal miał nieco mniej umocowany w metafizyce pogląd na katastrofy i żywioły i w ten sposób niechcący został ojcem współczesnej sejsmologii. No i od tego momentu rozpoczęło się szukanie kija. Kij znalazł się wkrótce w koloniach (na luźnych bardzo wątkach tej historii nakręcono film “Misja”). Pombal o dwa stulecia wcześniej znalazł odpowiedź na retoryczne pytanie, które stawiał sobie Józef Stalin (“ile dywizji ma papież?”). Skutkiem czego papież się obraził, ale po kilkunastu latach mu przeszło.
Druga zapateryzacja nastąpiła w roku 1834, po wygranej przez stronnictwo liberalne wojnie o sukcesję tronu. Teraz zlikwidowano wszystkie pozostałe zakony. Słownie wszystkie. Zabrano budynki i ziemię. 
Trzecia zapateryzacja wydarzyła się w roku 1910. Rewolucja, która obaliła monarchię, na swych sztandarach miała hasła antyklerykalne. Usunięto biskupów i zarekwirowano majątki diecezjalne, zakazano klerowi chodzić w miejscach publicznych w sutannach, zamknięto większość seminariów duchownych, usunięto naukę religii ze szkół państwowych wszystkich szczebli. Ponad sto lat temu. A komisja majątkowa nie powstała do dziś.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (6)

Życie napisało puentę do romantycznej historii miłości Inês i Pedra. Historii, którą Portugalczycy mają ochotę porównywać do dziejów Abelarda i Heloizy lub Romea i Julii. Rok po zabójstwie Inês, Pedro znalazł był pocieszenie w łożu niejakiej Teresy Lourenco. Z czego wynikł, jak to wówczas mawiano, syn naturalny. Albowiem miłość miłością, a natura naturą. Zresztą sprawiedliwość jakaś jest na tym świecie: bastard odziedziczył tron i założył nową dynastię (Aviz)
Po śmierci króla Sebastiana (przedostatniego z dynastii Aviz) na niefortunnej wycieczce do Maroka, królem został zupełnie niespodziewanie jego dziadek stryjeczny, który - co za pech - miał już siódmy krzyżyk na karku, a ponadto dorobił się kapelusza kardynalskiego. Dziadek traktował chyba fuchę poważnie (bo dorobił się przydomka Henrique o Casto - Cnotliwy, w znaczeniu prawiczka), zresztą jako kardynał nie bardzo się nadawał na przedłużacza dynastii. On się zresztą, jak tylko na niego to szczęście spadło, zaraz próbował odkardynalić i dziewosłębów rozesłał po dworach Europy, ale papież na to krzywo patrzył. Henryk nie miał czasu się przejmować opinią papieża bo szybko mu się zmarło i zrobił się kryzys dynastyczny. A Portugalczycy wciąż czekali na Sebastiana, który przyjedzie na białym koniu, bo nie tyle były wątpliwości co do ciała, co ciała nie było w ogóle. Bardzo polska historia.
Następną dynastią, która nastała po 60 latach unii personalnej z Hiszpanią, była dynastia Braganza (którą pare pokoleń wcześniej założył bastard tego bastarda ze sprzed-poprzedniego akapitu). Miasteczko Vila Viçosa, gniazdo rodu Braganza, położone niedaleko od granicy hiszpańskiej zbudowane jest z marmuru i na (największych w Europie) złożach marmuru. W miasteczku znajduje się kosciół (Santuário de Nossa Senhora da Conceição), zawierający figurę patronki (swoją drogą podobno figurka przyjechała z Anglii). W 1646 król João IV (wymawiajmy: Zioało), ogłosił był Matkę Boską królową Portugalii i nałożył figurze swoją koronę. Od tego dnia, aż do samego końca monarchii, żaden władca Portugalii nie nosił już korony (albowiem królowa jest tylko jedna). Więc te śluby Jana Kazimierza to zupełnie nic oryginalnego. Polak Portugalczyk dwa bratanki. A ciotka królową na dwóch tronach.
Na drugim brzegu Tagu stoi posąg. Jest mniejszy niż świebodziński, ale ma większy postument. I nie spogląda na parking przy Tesco w dwudziestotysięcznym miasteczku, tylko na półmilionową stolice. Tak czy tak - przybysz z Polski czuje się w Portugalii swojsko. 

Trzecia Portugalia (5)

W sensie kulinarnym dorsz (bacalhau) jest najbardziej przereklamowanym elementem kuchni portugalskiej. Nie, wcale nie jest zły. Jest po prostu przewidywalny. Nie próbowaliśmy wszystkich 365 dań z dorsza, ale tych kilka, które trafiły na nasze talerze były - banalnie - albo jajecznicą z dorszem albo zapiekanką z dorsza, a najczęściej zapiekaną jajecznicą z dorszem, z mniejszą lub większą ilością ziemniaków i niekiedy innych warzyw. Smaczne na raz na jakiś czas, ale nie na co dzień. Za to dorsz ma spory potencjał mitotwórczy. Każdy Portugalczyk mający do czynienia z zainteresowanym obcokrajowcem będzie długo opowiadał o suszeniu dorszy, które wcześniej zostały złowione przez dzielnych portugalskich rybaków u wybrzeży Nowej Fundlandii, wypatroszone, zasolone, a w końcu dostarczone do rodzimych portów, gdzie już zajmują się nimi portugalskie kobiety, koniecznie w strojach regionalnych. W praktyce jednak większość ryb pochodzi z zakupu, najczęściej z Islandii lub Norwegii, suszy się je w komorach o kontrolowanej atmosferze (wilgotność, temperatura i wymiana powietrza), a przy ich obróbce pracują najczęściej gastarbaiterzy z Maroka, lub (na Islandii) z Polski. Suszenie na otwartym powietrzu jest w klimacie Portugalii dość zawodne: możliwe praktycznie pomiędzy wrześniem a listopadem, gdy temperatury są jeszcze dość wysokie, a ryzyko wystąpienia opadów niewielkie. Podobno gdzieś na północy, przy granicy z Hiszpanią (Viana do Castelo) przetrwały jeszcze niedobitki suszarni ao ar livre
Trudno zresztą zrozumieć, że naród mający całoroczny dostęp do obfitości ryb świeżych tak bardzo zakochał się w suszonym dorszu, poławianym tysiące kilometrów od Portugalii. I uogólnił tę afektację na wszystkie klasy społeczne i rejony geograficzne. To mniej więcej tak (inspiracji dostarcza Fredro), jakby Polacy uczynili narodową potrawą suszonego krokodyla. Bogaci częściej, biedniejsi rzadziej, górale z żętycą, Kaszubi z cebulą, ale już gdyby na niedzielnym, a nie daj boże, wigilijnym stole zabrakło tradycyjnych makiełek z krokodyla, to nieszczęście gwarantowane.
Dygresja: Może też i część mojego dorszosceptycyzmu tłumaczy się tym, że jestem dzieckiem PRL’u (“Margaryna - twoje masło, dorsz - twoja ryba, kurwa twoja mać”?). Skadinąd - PRL zupełnie niechcący eksponowała swoich obywateli na różne elementy tego, co rozpoznali oni wiele później jako gourmet cuisine. Pierwszą ekspozycję na krewetki większość Polaków po trzydziestce uzyskała za pomocą kryla rzucanego do sklepów Centrali Rybnej w czasach kartek na mięso. Tak samo z kalmarami. Znana swego czasu publicystka kulinarna, Irena Gumowska, instruowała z łam prasy kobiecej i nie tylko, jak przyrządzać kalmary aby nie były nomen-omen gumowate i dania z nich sporządzone trafiały także w gusta bardziej tradycyjne.
Dla nas zawsze peixes przegrywały z mariscos. Z prawdziwym wzruszeniem znalazłem w menu perceves (znane w Barcelonie jako percebes) i pomyślałem sobie, że jak one są, to jest i wszystko inne w tych klimatach. No i jest. Jest prawie wszystko. Kraby (sapateira), krewetki we wszelkich rozmiarach (camarão, gambas), langustynki (lagostim), homary (lagosta), ostrygi (ostra), kalmary (lula) i ośmiorniczki (polvo). Nie ma jeżowców (włoskie ricci, greckie αχινός, francuskie oursinade), które przecież jedliśmy dwa miesiące wcześniej w Mogadorze, nad tym samym oceanem. Być może Atlantyk jest już wokół Portugalii za zimny. Ale jesteśmy, także w sensie kulinarnym, spełnieni. Znaleźliśmy - bo i szukaliśmy intensywnie - manteiga de ovelha (owcze masło). Wyjątkowo delikatne w smaku, o zupełnie niemaślanym, białym kolorze. Rzecz bardzo mało znana poza Portugalią, w samej Portugalii też nieczęsta.