wtorek, 2 sierpnia 2011

Kto po nas zapłacze?

Korzystając z operowej posuchy wybraliśmy się na berlińskie stagione londyńskiej Evity. Do Deutsche Oper, która poza sezonem stawia jak widać dzieła spoza gatunku operowego. Pierwszy wniosek był taki, że jak się zobaczy parę dobrych musicali w przyzwoitej inscenizacji i wykonaniu (ta piękna dykcja…) to zaczyna się dostrzegać całą mizerię polskiej sceny (scenusi, scenuni…) musicalowej, w której jedni Nędznicy wiosny zdecydowanie nie czynią.

Drugi wniosek, że Andrew Lloyd Webber w swoich najlepszych czasach to był mistrz. Moim zdaniem czasowi opiera się pięć jego dzieł: Jesus Christ Superstar, Cats, Phantom of the Opera, Sunset Boulevard i właśnie Evita. Każde przemyślane, nowatorskie w treści i formie, chwilami nawet rewolucyjne. Czy przed Evitą ktokolwiek odważył się zrobić musical – czyli sztukę śpiewaną dla szerokiej publiczności – na temat polityczny, w dodatku bardzo współczesny? Jeśli o czymś zapominam, to proszę mnie oświecić, ale słowo daję – nie kojarzę. Czemuż on nie mógłby dalej w tym stylu pisać albo przynajmniej zamilknąć i jak Rossini zająć się czymś innym (nawet byłoby czym: parę dni temu widziałam całkiem dobry film dokumentalny, w którym opowiadał o swojej miłości do sztuki wiktoriańskiej).

Wracając do Evity to jest sztuka świetna. Zarazem opowiada losy konkretnej historycznej postaci, jak i stanowi rozważanie na temat paru ciekawych rzeczy: funkcji przywódców państwowych (administrator czy gwiazdor popkultury?), polityki w ogóle (realizacja osobistych ambicji czy chęć zrobienia czegoś dobrego dla ludzi?), kobiet w polityce (paprotka czy niezbędny PR-owiec?). Wszystko to przekonująco zagrane, bynajmniej nie płytkie, dynamiczne, po prostu kawał porządnego teatru.

Evita przedstawiona jest jako coś pomiędzy łakomym władzy i kasy prowincjonalnym kurwipołciem a „ludową świętą” w typie księżnej Diany. Spektakl śledzi jej dyzmianą karierę od nastoletniej puszczalskiej, która marzy o wydostaniu się z zapyziałego miasteczka, do puszczalskiej coraz bardziej eleganckiej, aż wreszcie – po złowieniu samca alfa, czyli dobrze rokującego politka-populisty – do przeobrażenia Marii Magdaleny w Madonnę. Po Juanie Peronie (tutaj wyszedł na takiego ciepłego misia, który bez energicznej kobiety szybko by skapcaniał) Evita rezygnuje ze skoków pomiędzy łóżkami (bo i po co), farbuje się na blond i pozwala szaraczkom darzyć się religijną czcią. W końcu umiera młodo na raka, co bynajmniej nie przeszkadza jej statusowi świętej, wręcz przeciwnie – ostatecznie go potwierdza.

Patrząc na to przypominało mi się parę innych pań. Np. niejaka Jade Goody (znam, bo jedna moja studentka pisała pracę magisterską o jej fenomenie) – taka angielska Jola Rutowicz: wulgarna ignorantka, która wypłynęła na jakimś reality show. Gazety nie zostawiały na niej suchej nitki z powodu głupoty, braku urody, rasistowskich odzywek itp. Aż do czasu, kiedy pani Jade zachorowała na raka – wówczas nastąpił zwrot o 180 stopni i z wulgarnego wycierucha zrobiła się w mgnieniu oka swojska, szczera dziewczyna, wspaniała matka i wzór nowoczesnych cnót. Druga pani to Maria Stuart (głównie w ujęciu operowym) – moim zdaniem główna różnica pomiędzy nią a Evitą polegała na tym, że Evita wspaniałomyślnie pozwalała maluczkim się uwielbiać, a Maria (u Donizettiego) sama lansowała się jako święta męczennica. Przyznaję, że Evity nawet mi się na końcu zrobiło żal. Zwłaszcza poruszająca była scena kiedy, w obliczu śmierci, oboje małżonkowie zauważyli, że ich związek z wyrachowanego, politycznego układu nie wiadomo kiedy zmienił się w miłość.

A na koniec pytanie, które męczyło mnie w przerwie: Kto, u licha, po nas zapłacze, jak ta Argentyna po Evicie? Czy znalazłby się jakikolwiek epizod polskiej historii, który dałby się sprzedać w formie sztuki z piosenkami granej przez trzydzieści lat przed kolejnymi pokoleniami zachwyconej publiczności? Evicie nie można odmówić charyzmy i bardzo międzynarodowego glamouru w stylu hollywoodzko-monarchistycznym. A u nas? Danuta Wałęsowa z chórem dzieciątek? Maria Kaczyńska? Ktokolwiek – malowniczy, kontrowersyjny, ponadczasowy? Taki, żeby nawet cudzoziemcy (jak Webber dla Argentyńczyków) chcieli pisać o nim musicale.

wtorek, 26 lipca 2011

Fotoreportaż z kręgów polarnych


Amundsen i jego pies
Domek Amundsena
Domek psa Amundsena
Tajemnica podróży Amundsena (The secret of Amundsen's trips)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Norwegia zasmucona


Sarmacki miś żałobny, początek XXI wieku

Norweskie melodie ludowe

Håkon i Ahmed

niedziela, 24 lipca 2011

Norweski dla początkujących

Konkurs po norwesku znaczy upadłość (gdy chcemy powiedzieć o polskim konkursie, mówimy konkurranse). Norweskie słowo aktor oznacza polskiego prokuratora (polski aktor to norweski skuespiller). Norweskie moreller to polskie wiśnie - polskie morele to po norwesku aprikoser.


Gdy zaś wyświadczymy tubylcowi jakąś przysługę, skwituje ją słowem takk, co zapewne stało u źródła opinii o oziębłości i braku emotywności Skandynawów (szwedzkie tack, duńskie tak).


Wracając jeszcze do owoców - dojrzewają tu właśnie czerwone porzeczki: kto powiedział, że podróże w czasie są niemożliwe?


Dziewczyna wikinga (Norsk Folkemuseum)

Norwescy ekspresjoniści

Edvard Munch - Roswell hendelsen (Incident in Roswell)

sobota, 23 lipca 2011

piątek, 22 lipca 2011

Komunikat specjalny

Jesteśmy zdrowi i cali, wstrząśnieci lecz nie zmieszani.
Opera w Oslo

sobota, 9 lipca 2011

James i Jan

A wszystko zaczęło się zwyczajnie, wręcz nudnawo – ot, kolejny dzień pracy nad czymś, co w pobożnych życzeniach agnostyka będzie książką o królowej Wiktorii (brzydkie słowo na „ha”…) Oglądając bardzo ciekawy film dokumentalny pt Queen Victoria’s Empire zwróciłam uwagę na występującą pomiędzy ekspertami panią Jan Morris – uroczą i błyskotliwą angielską babunię w białych loczkach i perełkach. Przebiegło mi przez myśl, że „sweet old lady” wygląda tak jakby odrobinę androginicznie, ale w GB nie jest to aż taki ewenement, zwłaszcza w późniejszym wieku. Sam Lord Tennyson w poemacie „The Princess” utrzymywał, że:

[…] Yet in the long years liker must they grow; 

The man be more of woman, she of man; 

He gain in sweetness and in moral height,

Nor lose the wrestling thews that throw the world;

She mental breadth, nor fail in childward care,

Nor lose the childlike in the larger mind; 

Till at the last she set herself to man,

Like perfect music unto noble words;

And so these twain, upon the skirts of Time,

Sit side by side, full-summed in all their powers,

Dispensing harvest, sowing the To-be, 

Self-reverent each and reverencing each, 

Distinct in individualities.


[Streszczenie dla nielęgłydżowych: Pitu-pitu, wiktoriański podział ról płciowych. Na deser po całym życiu harówy w zaprogramowanym posiadanymi genitaliami kieracie – odpowiednio: on kasa, ona dzieci – można liczyć na odrobinę równości w późnej starości.]

Zupełnie osobno, przeczytałam też świetną książkę o historii Imperium, autorstwa niejakiego Jamesa Morrisa pt Heaven’s Command. Mądre, błyskotliwe, od wydania w 1971 uleżałe jako klasyk tematu.

I nagle małe światełko w mózgownicy – ejże, czy to nie jacyś krewni? Wujaszek Google z uśmiechem podał, że i owszem, nawet bardziej niż krewni, konkretnie ta sama osoba. W dodatku dorzucił kilka sensacyjnych przypisów, że 23letni James poślubił był w 1949 roku pewną Elizabeth, córkę plantatora herbaty i (zanim jednak doszedł do wniosku, że jest Jan) spłodził z nią piątkę potomstwa. Oczywiście, Elizabeth nie pozostała żoną Jan, bo jak, i dwie (teraz już) panie rozwiodły się po 15 latach małżeństwa. Zgroza – panie – ruja, porubstwo, Sodoma i Gomora oraz cierpiące ponad ludzką miarę żona-i-dziatki bezdusznego zboczeńca…

Zaraz, zaraz…

Otóż, ehem, panie nigdy się nie rozstały. Dały się administracyjnie zmusić do rozwodu, ale rozpadu związku i oczekiwanej przez Zacnych Mieszczan zamiany miłości na nienawiść nie dały sobie wbić do głowy. Życie toczyło się jak dawniej, tyle, że zamiast Jamesa pojawiła się Jan. A w 2008 roku, kiedy tylko stało się to możliwe, panie ponownie wzięły ślub. Nie wierzycie? Poczytajcie...

Mała, ludzka historyjka, która sprawia, że zaczyna się wierzyć w ludzi. I cieszyć się, że „wartości wiktoriańskie” odeszły z królową Wiktorią (to, że ona sama niewiele miała z nimi wspólnego, to już temat na inną opowieść).

sobota, 2 lipca 2011

Łał!

Gazeta Wyborcza zamieściła dziś informację o kolejnej – której to już? – wybitnie utalentowanej gospodyni domowej, która wyskoczyła znikąd i zaśpiewała „O Mio Babbino Caro” tak, że publiczność porwała się z miejsc, a ekipa programu wydawała zgodne „Łał!”

Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.

Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.

sobota, 28 maja 2011

Sprośni Turcy w sosie carbonara

Zaliczyliśmy ostatnio w Wiedniu bardzo klasyczną Włoszkę w Algierze. Tak, jak generalnie nie przepadam za stylem buffo, a opera bez porządnego trupa to dla mnie pół opery, przyznaję, że bawiłam się dobrze, głównie dzięki doborowym wykonawcom (Genaux, Pertusi ). Sama sztuczka niestety nie rości sobie pretensji do większej mądrości, a wręcz stanowi przegląd mizogińskiej ramoty znanej już od czasów Poskromienia złośnicy Szekspira i dobrotliwego rasizmu spod znaku Murzynka Bambo.

Otóż, zgodnym zdaniem kompozytora, librecisty i reżysera, kobiety lubią być zdominowane – mniej więcej tak samo, jak raki u Ćwierciakiewiczowej „lubią być wrzucane na gorącą wodę”. Oczywiście, w końcu wychodzi na to, że jeśli kobieta będzie odpowiednio ładna – i odpowiednio rozreklamuje swoje wdzięki – bez trudu okręci sobie wokół palca wszystkich męskich bohaterów tej opowieści. Wybór i tak ma niewielki, pomiędzy satrapą Mustafą, podstarzałym i głupim jak but Casanovą Taddeo, a mazgajem Lindoro, żywcem teleportowanym z Uprowadzenia z seraju Mozarta (wraz z pomysłem dzieła). W końcu, przewidywalnie, Mustafa zostaje fortelem wystrychnięty na dudka, a zamiast posiąść Włoszkę będzie mógł - jako honorowy „Pappataci” (co samo w sobie znaczy: „milcz, papciu”) -bezradnie patrzeć, jak odpływa z całym kontyngentem wziętych w niewolę rodaków. Bej jak niepyszny musi wrócić do zahukanej ale wiernej prawowitej żony, a odaliski w haremie prężą tyłeczki okładane bacikami przez służalczych eunuchów, bowiem najwyraźniej ktoś je bić musi, żeby im wątroba nie zgniła. Ale żadnej Włoszce krzywda się nie stała, prawda?

Oprócz żarcików seksistowskich mamy też wesołe żarty z Dzikiego Luda. W Algierze, jak wiadomo, mieszkają Turcy, w dodatku Turcy sprośni i lubieżni. W moim „rodzinnym” kościele Bernardynów w Warszawie znajduje się (schowany na zapleczu, obok sekretariatu) bodaj szesnastowieczny Danse Macabre. I tam, pośród innej pomniejszej makabry, widnieje wierszyk:

Sprośni Turcy, brzydcy Żydzi/ I wami się Śmierć nie hydzi.
Nie dba na żydowskie smrody,/ Z dzikimi skacze narody.


Na ilustracji kilka kościotrupów pląsa w towarzystwie postaci niczym z Włoszki, ubranych w turbany i chałaty.

W czasach Rossiniego Bliski Wschód wciąż jeszcze kojarzył się z seksualnym rozpasaniem (vide niby-orientalny Pawilon Królewski w Brighton), a wszystko odbywało się w myśl zasady, że im dalej na południe, tym stroje lżejsze i majtki mniej strzeżone – tak więc prawdziwa cnota wycofała się gdzieś do protestanckiej Szkocji i Szwecji, bo potem to już wiadome francuskie choroby, nagrzani jak koty w marcu Italiańcy oraz jeszcze gorsi od nich muzułmanie (traktowani od Maroka do Persji po jednych pieniądzach). W dodatku taki Turek nie dość, że bogaty, to jeszcze agresywny – co to dobrego Europejczyka uwięzi w kamieniołomie, a Europejkę, jeśli nie ruszy głową, zamieni w seksualną niewolnicę.

Burleskowe gagi na temat erotycznych obyczajów Wschodu i Zachodu odbywają się do zręcznie napisanej muzyki, momentami wręcz karykaturalnie przedstawiającej drammatis personae. Bardziej na poważnie, w tytułowej bohaterce dopatrywano się nawiązań do legendy o pięknej i roztropnej Roksolanie, słowiańskiej faworycie sułtana. W 1805, parę lat przez napisaniem Włoszki (1813), szerokim echem rozeszła się też sensacyjna wiadomość o uprowadzeniu przez piratów okrętu z piętnastoletnią hrabianką Antoniettą Frapolli Suini z Mediolanu na pokładzie. Urodziwa panienka – niczym fikcyjna Markiza Angelika – sprzedana została w Algierze do haremu beja, skąd wyciągnięto ją (i resztę uwięzionych Włochów) dopiero trzy lata później, dzięki staraniom włoskich władz napoleońskich. W jakim stanie, nie wiadomo, jednak Wikipedia wspomina, że dama dożyła w Mediolanie sędziwego wieku.

Wiedeńska inscenizacja odrealniła te wszystkie potencjalnie kłopotliwe aspekty opery, sytuując ją w konwencji bajkowej, niczym opowiastkę o cwanej księżniczce i jej błyskotliwej ucieczce z zamku złego czarnoksiężnika. Parę lat temu widzieliśmy w Łodzi Włoszkę w stylu lat 30tych, lądującą awaryjnie na pustyni dwupłatowcem, nawet (nie licząc głosów) jeszcze fajniejszą. Pewnie wiele więcej nie da się z tym materiałem zrobić. Muzyka była urocza i to musi widzom wystarczyć. Dzisiaj, żeby zachować pozory prawdopodobieństwa i komediowy ton, rzecz musiałaby się rozgrywać raczej pomiędzy dojrzałą turystką i młodym habibkiem.

sobota, 30 kwietnia 2011

***

Historia ta wydarzyła się kilka lat temu, w jakimś całkiem niedużym miasteczku na Peloponezie (są dość mocne przesłanki, że było to Nafplio, ale nie jest to ani pewne, ani istotne). Pora dnia była południowa, a pora roku była wczesnojesienna, na tyle wczesna, że upał był jeszcze całkiem letni, ale na tyle jesienna, że turyści odlecieli już do Zimnych Krajów. Dokładnie wtedy, kiedy restauratorzy, hotelarze i inni sprzedawcy usług są równie namolni jak październikowe osy. Apo pu iste? - zapytał nas właściciel knajpki (która chwilowo miała dla nas wymiar kilku stolików na placyku), gdyż reguły gry zabraniały mu na razie przedstawiania swoich planów (zostawcie mi trochę waszych pieniędzy) bardziej precyzyjnie. Polonia - odparliśmy, gdyż trudno nam było zlać się z otoczeniem, a poza tym i tak mając w planie posiłek, nie chcieliśmy palić za sobą mostów.

Tutaj Grek znienacka wniebowziął się i powiada do nas z błyskiem w oku, że czas jakiś temu zatrzymał się w jego lokalu Najwybitniejszy Polak Wszechczasów, bliski każdemu greckiemu sercu. O ile znane nam były zainteresowania podróżnicze Wiadomej Osoby, o tyle jednak wyobrażaliśmy sobie, że podróże z pastorałem odbywały się ze sporą dyscypliną czasową i raczej nie obejmowały biesiadowania po jakichś greckich zadupiach. Więc wyrażamy pewne zwątpienie, że może jednak to nie było do końca tak - ale cały czas jesteśmy uprzedzająco grzeczni, żeby wariata nie rozdrażniać: pora sjesty, ludzi żadnych wokół nie widać, a w dostępie do ostrych narzędzi to przegrywamy w przedbiegach. Raptem pada bariera kontaktu fizycznego - restaurator znienacka chwyta mnie za rękę i ciągnie do jednego ze stolików. TUTAJ siedział, TUTAJ - pokazuje triumfalnie krzesło. A razem z nim siedział jego przyjaciel i nauczyciel - dodaje. Też wybitny Polak, ale starszego pokolenia - uzupełnia.

I w ten sposób okazane zostało nam miejsce, w którym kiedyś zjadł obiad Krzysztof Warzycha w towarzystwie Jacka Gmocha.

poniedziałek, 28 marca 2011

Źródła polskości polskiego źródła

To miał być w zasadzie dobrotliwie ironiczny komentarz do któregoś z matematycznych wpisów AndSola - a to mianowicie ten artykuł, z moim komentarzem do pierwszego akapitu, że teraz czekałbym na przykład kogoś, kto zrobił międzynarodową karierę zaczynającą się od tego, że uciekł z zajęć chóru i trafił na lekcję matematyki.

Tyle, że wcale nie jestem pewien, czy chciałbym ten komentarz napisać - przede wszystkim dlatego, że teraz, w pokoleniu objętym obowiązkiem szkolnym, używa się takiego eufemizmu “mam zainteresowania humanistyczne” (rzadziej: artystyczne), który oznacza, że jestem słaby z matematyki (i innych przedmiotów ścisłych). W moich szkolnych czasach dotknięci taką przypadłością (w tym i ja) przynajmniej nie czynili sobie z niej cnoty.

Więc pomyślałem sobie, że nie, nie będę się wpisywać w tę narrację, nawet jeśli miałoby to tylko być pretekstem dla ładnej finty, którą odwinął byłby się AndSol. Ale skoro mamy już ten artykuł z Nowego Dziennika o Beczale, to może jednak go przetrawić na coś blogowego. Kariera chłopca z Czechowic w paraleli do kariery chłopca z Sosnowca? Banalne. Pochylić się nad refleksją śpiewaka nad “ objawami degeneracji opery” (Regietheater). Było i będzie: przy okazji każdej warszawskiej czy berlińskiej premiery forum operowe huczy tą dyskusją aż do porzygu i kompletnego wymięcia argumentów. Trochę mi zgrzyta w uszach “tąpnięcie w górę”, ale przecież chłopak ze Śląska (austriackiego) zna się lepiej na tąpnięciach niż ja.

To może zdjęcie? Już lepiej. Zabawna ta reprodukcja na ścianie - “ogrodniczka na plantacji konopii” - ale mnie przede wszystkim zastanawia, że ktoś, kto wypełnia naturalnym głosem scenę Metropolitan Opera i większą od niej (nie bójmy sie tego napisać: największą na świecie) scenę warszawskiego Teatru Wielkiego[*] wymaga nagłośnienia na spotkaniu w (wyobrażam sobie) niedużej salce redakcji “Nowego Dziennika”.

[*] Z tymi największościami to jest tak, że jak oceniać po liczbie miejsc siedzących na widowni, to Met bije TW-ON o kilka długości (3800 versus 1841). Ale jak liczyć powierzchnię sceny to nasi górą i to prawie trzykrotnie: 1150 m2 wobec 401 m2. Bardzo to... świebodzińskie.


Ale ja w zasadzie o czymś innych chciałem: butelki na stole. Absolutnie dominująca marka na Wschodnim Wybrzeżu. Poland Spring. W zasadzie nigdy sie nad tym wcześniej nie zastanawiałem, no może trochę było mi miło, że w takim normalnym, kuchennym życiu, przeciętny Amerykanin ma z Polską skojarzenia źródlane, a nie obozowe. Przyjąłem za aksjomat, że może niekoniecznie założyciele firmy byli emigrantami (potomkami[**] emigrantów), ale przynajmniej ci, którzy dali żródełku nazwę.

[**] W pierwszej wersji tekstu zrobiłem literówkę - napisałem “potomakami”, co wydało mi się (z uwagi na kontekst) zabawne i pomyślałem, że może warto to jakoś utrwalić.

No i trwałem w tym przeświadczeniu do dziś. Dziś pomyślałem sobie, że warto sobie sprawdzić tę historię, bo przecież ktoś już o tym musiał napisać (pod hasłem Pan Balcer w Ameryce albo Nasi dzielni pionierzy poją pasażerów Mayflower ewentualnie Matka Boska się pokazała i powiedziała: tu kopta, chłopy). Nic. To może jakoś w ujęciu popkulturowym, mimochodem (sprawdzić u WO) - też nic. No trudno, trzeba samemu pierwszą skibę odwalić.

Miasteczko Poland w stanie Maine nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski. Jest bardzo białe, ale US Census Bureau nie zbiera szczegółowych danych dotyczących pochodzenia mieszkańców. Nazwiska zasłużonych obywateli Polandu jakoś szczególnie polsko nie brzmią. Żaden z dwu kościołów (Grace Fellowship Church i Poland Community Church) nie wygląda z nazwy na katolicki. Skąd więc Poland, skoro nie z Polski rodem i dlaczego?

Dwie są teorie, żadna nie pozbawiona wad. Angielska wikipedia proponuje pochodzenie nazwy od... wodza indiańskiego imieniem Poland, który miał zostać zabity wraz ze swoimi dwoma wojownikami podczas rajdu na pobliską plantację w maju 1756 roku. Jest to o tyle ciekawe, że w źródle, do którego wiki odsyła, najwyraźniej w tej konkretnej sprawie informacje wyschły. Za to wódz Poland i dramatyczne okoliczności jego samotnej tym razem śmierci pojawiają się na kartach (cytowanej tutaj) gazety The Oracle z 11 kwietnia 1900 roku. Warto przytoczyć chociażby fragment relacji: “Manchester, well knowing the treacherous nature of Poland...

Druga teoria, wspierana przez władze miasta Poland, wywodzi nazwę od Mojżesza. A to mianowicie: “Moses Emery one of the area's earliest settlers and representative to the general court, procured the incorporation in 1795 and for that was given the privilege of naming the town. He had always had a peculiarity for an ancient melody called "Poland" found in most of the collections of ancient psalmody. The melody must have been running through his mind the day he considered names for the town, for it was Poland he chose.”

Wszystko fajnie, istnieje też na to dowód ikonograficzny, tyle, że pieśń zaczynająca się od słów O Happy Home Where Thou art Loved Most Dearly (a w zasadzie O selig Haus, wo man dich aufgenommen) jest luterańskim hymnem, skomponowanym przez Eduarda Niemeyera do słów hanowerskiego pastora Karla Johanna Philippa Spitty, ponad pół wieku po założeniu miasteczka Poland. A i w melodii trudno się jakichś polsko brzmiących akordów doszukać.

Skoro nie wódz i nie lutry, to kto?

piątek, 25 marca 2011

Losy świata rozstrzygają sie w Choroszczy








W zasięgu krótkiej podróży białostockim autobusem nieco podmiejskim znajduje się miasteczko Choroszcz, znane głównie z letniej rezydencji Branickich. “W pewnej odległości od Białegostoku (...) znajduje się domek wiejski w Choroszczy“ - pisał w XVIII wieku francuski dyplomata Pierre Henin, ustawiając rzeczy we właściwych proporcjach: dziś ów domek wiejski zwany jest pałacem. Pałac spalili nam Ruskie, ale te poprzednie, Białe, w 1915. Można poniekąd powiedzieć, że gdyby nie druga wojna, pałac zostałby rozebrany (stosowną decyzję podjęto w 1933, ale nie zdążono zrealizować). W pałacu mieści się obecnie muzeum wnętrz.
Inną instytucją, z której słynie Choroszcz jest szpital psychiatryczny, funkcjonujący w budynkach dawnej fabryki włókienniczej Moesa. Fabryka powstała w 1840, gdy wprowadzono granicę celną pomiędzy Królestwem Polskim a resztą Imperium. Skłoniło to Moesa do przeniesienia swoich interesów ze Zgierza pod Białystok. Działał z rozmachem, kupił pałac, a na terenie przylegającego parku wybudował fabrykę. Szpital obecnie sposobi się do leczenia skazanych za przestępstwa seksualne - co miejscowa prasa komentuje nośnymi tytułami (“Gwałciciele i pedofile przyjadą do Choroszczy”). Rzecz jest jednak, jak wyjaśnia dyrektor szpitala, bardzo korzystna, albowiem Narodowy Fundusz Zdrowia przewiduje wyższe stawki za zajmowanie się skazanymi niż nieskazanymi pacjentami i szpital już tych pedofili doczekać się nie może.
Jan Klemens Branicki zapraszał do Choroszczy polityków, dyplomatów i artystów, a nawet koronowane głowy, między innymi swojego szwagra, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jeden z gości hetmana przybył do miasteczka wprost z rzymskich katakumb i został w Choroszczy do dziś. Chodzi o Kandyda, bynajmniej nie wolteriańskiego, tylko świętego. Zresztą tożsamość gościa została ustalona ponad wszelką wątpliwość dopiero niedawno. Przez “tak liczne wieki” uważano, że w kościele parafialnym w Choroszczy szklaną trumnę zamieszkuje święty Kandyd tebański. Dziś wiadomo, że chodzi o świętego Kandyda rzymskiego. Świadczy o tym notatka znaleziona w trumnie, wskazująca na datę (10 marca 1756) i źródło pochodzenia (rzymskie katakumby Santa Agnese).
Święty Kandyd, a w zasadzie to, co z niego zostało, umieszczone jest w woskowej rzeźbie, ubranej w bawełniano - papierowe szaty. Uważano wcześniej, że figura zawiera relikwiarz cząstkowy, jakąś kostkę lub kostek kilka jedynie. Zdjęcie rentgenowskie ujawniło jednak, że w środku jest niemal cały święty. Zauważono też (a obserwacja ta nasiliła się po 2003 roku, kiedy to figurę poddano renowacji, usuwając agresywny makijaż a’la Adam Bielan, uszyto świętemu nowe rękawiczki i ogólnie odkurzono), że święty doznaje erekcji palca, który co roku zbliża się bardziej do wieka trumny.
Wtedy w świętego Kandyda uwierzył i miejscowy proboszcz, który dopotąd uważał że Kandyd jest obciachowy i nienowoczesny. Święty znalazł więc eksponowane miejsce w kosciele, szklana trumna z figurą - relikwiarzem jest na widoku wiernych, którzy na bieżaco mogą śledzić postępy świetego palca - gdy palec dotknie do wieka trumny spowoduje koniec świata. Tak, Koniec Świata. Naszego świata. Ani Majowie, ani Fukushima, ani nawet prace komisji d/s obalania raportu MAK, tylko święty Kandyd samojeden to sprawi. Jednym palcem.
Lokalny kler chwilowo wykazuje pewien sceptycyzm w ocenie właściwości świętego. Leszek Struk, proboszcz miejscowej parafii, oświadczył w wywiadzie dla dziennika Fakt, że "prawdziwości legendy nie sposób na razie sprawdzić" (podkreślenie moje - MB). Wydaje się, że bliskość szpitala psychiatrycznego jest bardzo fortunna.
Pozostaje kwestia przydziału świętego Kandyda. W sytuacji, gdy inni święci borykają się z nadmiarem weneracji, orędować muszą w wielu, często wzajemnie się wykluczających sprawach i patronować (zbyt) licznym grupom społecznym i zawodowym, obecność niezagospodarowanych świętych woła o pomstę do nieba, a przynajmniej o szybkie zmiany. Proponuję więc przydzielić świętego Kandyda jako patrona mężczyzn po pięćdziesiątce oraz ustanowić go inhouse-saint korporacji Pfizer. 

środa, 23 marca 2011

Apulia - Postcriptum


Włoskie rozliczenia z historią.

poniedziałek, 7 marca 2011

Aleksander Wat - Spotkanie z padre Pio


Jak często spotykałem właśnie śród pobożnych dusze naturaliter chrześcijańskie! I odwrotnie, rzadko widziałem dusze tak antychrystusowe, jak osławiony padre Pio.

Wybraliśmy się do niego, wbrew jakimś głuchym oporom mojej żony, na wiosnę 1957 roku. Nie wytrzymywałem już wtedy swoich nieustających bólów, był to już piąty rok, jeden z najgorszych, z biegiem lat bóle zamiast stępić się w przyzwyczajeniu, na odwrót, kumulowały się. Bezsprzecznie, poszedłem na tę pielgrzymkę z rozterką w sercu, z niepełną wiarą. Przed samym wyjazdem z Warszawy odwiedził nas głośny ojciec Daniel, bohater najbardziej fantastycznej przygody za okupacji. Opowiedziawszy o sobie na pożegnanie, na wiatyk zalecał mi "ofiarować swoje bóle Panu Jezusowi". A był to czas, kiedy w bezsennych nocach każdej nocy zaciskałem w garści dużą fiolkę z nembutalem. Oboje z żoną byliśmy oburzeni i w zaleceniu poczciwego zakonnika widzieliśmy, zapewne niesłusznie, egzaltowane samozakłamanie.

Na decyzję pielgrzymki zbiegło się wiele pobudek. Nawet Ignazio Silone doradzał ją, znał wypadek cudownego uzdrowienia. Przygodnie poznany w robotniczej tratorii na Piazza Esedra nauczyciel gimnazjalny opowiedział: "Widzi pan mnie, nie jestem praktykujący, ale niedawno w krótkim odstępie czasu umarli moi kochani rodzice. Wpadłem w taką depresję, że i psychiatra nie mógł pomóc, zaniedbywałem się coraz bardziej, w końcu przyjaciel nieomal siłą zabrał mnie do San Giovanni di Rotonda i oto na sam widok padre Pio poczułem w sobie boski spokój wewnętrzny i niech pan na mnie popatrzy: spokój, spokój!" Bóle bólami, ale bodajbym i ja dostąpił spokoju wewnętrznego!

W Taorminie poznaliśmy kilka osób z kółka wiernych ojca Pio: był między nimi baron, potomek Marii Wodzińskiej, który obwoził nas po swoich ogromnych plantacjach pomarańczy i cytryn, była i współwłaścicielka jednego z największych hoteli, stara panna abnegatka, najczystsze uosobienie innocentich, która dwa razy rocznie na wielkie święta woziła do padre Pio chorych i ułomnych. Dała mi rękawicę cudotwórczą, abym przyłożył ją do bolącej twarzy. Była z uciętymi do połowy palcami, z twardej i grubej, kolącej, ciemnobrunatnej włosienicy, cała przepojona odorem starej jodyny i zakrzepłej krwi. W istocie całą noc trzymałem ją na twarzy, ale Ola nie mogła zmrużyć oka, mdlił ją ten odór, w ogóle czuła do tego wszystkiego instynktowną awersję, ona, tak otwarta na łaskę wiary. Zdawało mi się też, że słyszę w sobie głos starej drogiej przyjaciółki i w tych czasach opiekunki, siostry Katarzyny z Lasek, nakazujący mi iść tam. Był jeszcze jeden, jak mi się zdawało, znak. San Giovanni był w górach Gargan. Czy brzmienie tego słowa, czy historia o nich, którą we wczesnej młodości przeczytałem w Złotej legendzie, sprawiła, że w jakimś dalekim echu odezwała się nostalgia za nimi. Wspomniałem górę Gargan w prozie poetyckiej Piecyka. Teraz ta nostalgia, to zawołanie zabłąkane z młodości mogło się spełnić.

Padre Pio to na pewno święty, jeden z tych, których znało każde stulecie i w każdej prowincji średniowiecze. Świątek chłopski. Jego stygmaty na pewno były wywołane przez upodobnienie się do Chrystusa w Wielki Piątek, kiedy to nagle krew zaczęła broczyć na jego rękach i nogach, chociaż potem konserwował je smarując starą jodyną. Jak strasznie cierpiał, wystarczyło zobaczyć, gdy odprawiał, po piątej rano, długą, cichą mszę w zatłoczonym kościółku, śród wrzawy i swarów dewotek, płaczu niemowląt - widać było tylko czubek głowy nad spiczasto zakończonym ornatem i tylko te ręce, w półrękawiczkach z ciemnobrązowej, grubej, szorstkiej wełny, jak dziwne ptaki opędzały się co kilka chwil chmarze much.

Ale - poza mszą - jaka pycha, jaka pycha syna ubogiego wieśniaka, który poszedł w pany, w kondotiery Pana Jezusa! Sam widziałem, w czasie trzydniowego tam pobytu, jak brutalnie wypchnął z rzędu klęczących do komunii młodego beatnika amerykańskiego. Było to pacholę nadzwyczaj ujmujące, przebiegał przez miasteczko w pstrokatej koszuli, ze złotym na niej krzyżykiem, w blue jeansach, śpiewając ni to kantyczki, ni to negro spirituals własnej zapewne kompozycji. I ten dwór skłóconych i zazdrosnych, rodzina najdalsza, dumna i zbogacona, i nade wszystko to straszne miasteczko, które powstało na odludziu dokoła klasztoru niedawno jeszcze ubogiego, te fortuny, ogromne ponure hotele, które powstały przez noc, te sklepy z dewocjonaliami, sklepy fotografów, gdzie obraz padre Pio mnożył się, reprodukował się w każdym materiale, w każdej sytuacji jego kapłaństwa, ten ogromny, cały z marmuru szpital, wystawiony sumptem amerykańskich wielbicielek, w którym nie znaleźliśmy, oprowadzani przez siostrę, ani jednego kwiatka i gdzie padre Pio nie zajrzał ani razu od pół roku, odkąd posprzeczał się z naczelnym lekarzem, chociaż zjechali się tu z całego świata ciężko chorzy, aby ich uzdrowił.



Szpital w San Giovanni Rotondo

Miałem od barona taormińskiego list polecający do padre Agostino, który mówił biegle po francusku. Ten miły, rozumny zakonnik ofiarował się być tłumaczem, padre Pio bowiem mówił wyłącznie narzeczem neapolitańskim i nie rozumiał innego języka. Padre Pio przyjął mnie na korytarzu, przed swoją celą. Przywitał mnie ślicznym czułym uśmiechem (który przypominał mi uderzająco mojego nieodżałowanego przyjaciela Mariana Kistera), dotknął mojego czoła i policzka (wiedział już widocznie od padre Agostino o moich bólach) i zapytał (po neapolitańsku) "
Jakżeście się tam pozbyli Rosjan?" Było to wiosną roku 1957. Zaskoczony, zrobiłem znak głową i ramionami, że niestety nie pozbyliśmy się, chciałem to wypowiedzieć dokładniej, z niuansami, bo w jakimś stopniu była to prawda i nawet sprzedawcy błyskotek na Rialto weneckim proponowali nam swoje skarby z dużym opustem "dla uczczenia Gomułki", ale pobłogosławiwszy mnie, padre Pio znikł za drzwiami.


Cela ojca Pio

Nazajutrz odepchnął mnie od konfesjonału z krzykiem, kiedy dowiedział się, że ani razu się nie spowiadałem. I ta jakaś przytłoczona góra Gargan, okryta ubogą runią, to kramarskie miasteczko, wysuszeni, spaleni od słońca proletariusze wiejscy, ciężko ubijający szosę, moja nieuleczalna choroba psychosomatyczna, nieznośna woń jodyny i zakrzepłej krwi, cierpienia padre Pio podczas godzinnej mszy w kościółku, gdzie i muchy, i rozkrzyczani wierni byli diaboliczni, i bóle, bóle i - nie będzie cudu! - czułem się odtrącony przez Boga, skazany na mękę wiekuistą. 



Konfesjonał

Zrozpaczona Ola sprowadziła padre Agostino. "
Jest nie tylko padre Pio - powiedział i zajrzał mi głęboko w oczy - jest ktoś wyższy od padre Pio: Jezus Chrystus".

W autobusie, który nas odwoził, było bardzo tłoczno i krzykliwie. Kupiłem książkę o padre Pio rodaczki naszej Marii Winowskiej. Czytałem o tym, jak otacza świętego w dużym promieniu aura róż, fiołków, lilii. I w rzeczy samej, na czwartym kilometrze nasi sąsiedzi zaczęli sobie opowiadać o woni róż, fiołków i lilii, która otacza padre Pio.


(Aleksander Wat - "Mój wiek", tom 2, str. 321-322)

Tekst w wersji elektronicznej skopiowałem z repozytorium Andrzeja Krzemińskiego, które - nota bene - wszystkim polecam.

sobota, 5 marca 2011

Królowa Bona umarła


Bazylika św. Mikołaja w Bari wita potomków poddanych królowej Bony w szczególny sposób.


Sama zaś królowa (obecna, w formie nagrobka, za ołtarzem) czeka wciąż na zainteresowanie pionu śledczego IPN. Jest śmierć gwałtowna od trucizny, podejrzenia w stronę mocarstwa ościennego, jest potencjał ekshumacyjny, są wreszcie pieniądze do odzyskania, niechby i bez odsetek. Swoją drogą, przy okazji przypomnieliśmy sobie serial "Królowa Bona". Niesamowite, że Aleksandra Śląska przekonywująco grała młodą (w pierwszych odcinkach dwudziestokilkuletnią) Bonę mając lat... 55. 

Bona więc mieszka na parterze, natomiast patron wprowadził się do piwnicy. Święty Mikołaj trafił do Bari trochę przypadkiem, zajumany w XI wieku (w formie kostek) z Azji Mniejszej przez jakichś przypadkiem przepływających żeglarzy. Różnie o tym piszą, w Bari obowiązuje wersja, że uratowali świętego przed profanacją ze strony Turków. Sarkofag świętego wydziela... coś, co zbierane jest ceremonialnie do ampułki co roku w rocznicę przywiezienia świętego do Bari (nie, nie szóstego grudnia - dziewiątego maja). To coś, co podobno jest mirrą, nawet można w symbolicznych ilościach kupić za całkiem niesymboliczne pieniądze w przykościelnym negozio. Poza tym święty ma w różnych miejscach kościoła poustawiane skarbonki i różne szczeliny do wrzucania monet oraz banknotów (nam się wydawało, że to powinno iść w drugą stronę w tym szczególnym przypadku). Nic dziwnego, że ostatnio rząd turecki zgłosił się, żeby mu oddać trumnę do robienia pieniędzy, bo Włosi nieprawnie zawłaszczają spuściznę.

W wyścigu po kości Bari wygrało z Wenecją. Gdy wenecjanie wraz z Pierwszą Krucjatą dotarli do grobu świętego (nie mylić z Grobem Świętym), okazało się, że jest już pusty. No, prawie pusty. Zabrali zmiotki, ale i trzy inne pudełka (najprawdopodobniej resztki innych biskupów) i umieścili w kosciele San Nicolò al Lido.  Mikołaj jest patronem tak wielu zawodów, że chyba łatwiej byłoby wymienić, czyim nie jest. Jest jednak przede wszystkim patronem żeglarzy i złodziei (nie dziwota, biorąc pod uwagę sposób, w jaki trafił do Bari), ale także bankierów, dziewic, szpiegów, szewców, balsamistów, nauczcieli, studentów i bezpłodnych. I wielu, wielu innych. Każdy się załapie.

Pierwszy znany przypadek próby cybersquattingu miał miejsce pod koniec XI wieku. Gdy mieszkańcy niedalekiego Trani zobaczyli jakiej sławy i powodzenia doznaje za sprawą świętego Mikołaja Bari, pozazdrościli i sławy i świętego. Znaleźli szybko innego Mikołaja (Nicola Pellegrino - przewodniki piszą o nim mało znany cudotwórca, co tylko dowodzi jak rozpasane i zepsute było średniowiecze, bo nawet cuda nie wystarczały), po śmierci załatwili mu u papieża kanonizację w dwa lata (a z tym naszym subito to guzdrali się pięć lat) i w trybie cito wybudowali katedrę nad brzegiem morza. W końcu wygrał ten z Bari - ale na początku szli aureola w aureolę.

PS. Tytuł wpisu z Glogera.

czwartek, 3 marca 2011

Powracającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę


Fryderyk II urodził się na placu w miasteczku Jesi (które wiele lat później było świadkiem przyjścia na świat Pergolesiego). Publiczne porody były dobrą tradycją wśród panujących (chodziło o to, aby byli świadkowie, że nikt nie podmienił noworodka), w tym przypadku podejrzany był również wiek położnicy (równo 40), tak więc dla uniknięcia wszelkich wątpliwości oraz oskarżeń o czary i machlojki zdecydowano się poród bardzo publiczny. 
Fryderyk był ośmiokrotnie obkładany ekskomuniką przez kolejnych papieży. I ośmiokrotnie ekskomunikę z niego zdejmowano, co tylko dowodzi, że nawet najgorsze przekleństwo jest odwracalne. Zresztą ekskomuniki zdarzały się wtedy nawet w najlepszych rodzinach, na przykład takiemu Robertowi II nie pomogło nawet to, że był tak pobożny, że aż nazwano go Pobożnym.
Fryderykowi przydarzyło się nawet w stanie ekskomuniki prowadzić wyprawę krzyżową. Co więcej, mimo, że wyprawa zakończyła się pozornym sukcesem (Jerozolima po raz drugi wyzwolona - i to na skutek negocjacji dyplomatycznych, a nie czynu zbrojnego), to jednak papież skłaniał się ku alternatywnej narracji, w myśl której sukces mierzy się wyłącznie ilością przelanej krwi, najchętniej pogańskiej.
Fryderyk miał również zainteresowania naukowe. I na nieszczęście dostatecznie mocną pozycję, aby je realizować. Znany jest głównie z tzw. “eksperymentu deprywacyjnego” polegającego na wychowaniu niemowląt bez kontaktu z językiem - w oczekiwaniu, że (podobnie jak Adam i Ewa) zaczną mówić w “języku naturalnym”. Inne doświadczenia dotyczyły szybkości i jakości trawienia u ludzi, niestety musiały być prowadzone na skazańcach, bo metodologia była mało przyżyciowa.
Teraźniejsi historycy zarzucają Fryderykowi małe zainteresowanie sprawami niemieckimi, co zresztą samo w sobie jest zupełnie zrozumiałe: klimat śródziemnomorski, jest znacznie bardziej przyjazny niż ten na północ od Alp (nie mówiąc już o kuchni i winach), wybór ten potwierdzają kolejne generacje niemieckich emerytów. Fryderyk większość czasu spędzał na południu Włoch, a problemy w Niemczech rozwiązywał kolejnymi ustępstwami i koncesjami wobec swoich lenników. Uważa się, że polityka Fryderyka była praprzyczyną petryfikacji rozbicia dzielnicowego na terenie Niemiec.
A w Apulii Fryderyk zajmował się głównie developerką i branżą budowlaną. Zbudował co najmniej kilka zamków od podstaw (Castello del Monte, Brindisi, Trani, Barletta), a szereg innych, ponormańskich, przebudował (Spinazolla, Canosa di Puglia, Minervino Murge). Najsłynniejszy z zamków, Castello del Monte, owiany jest atmosferą tajemnicy i różnych, często bardzo ezoterycznych, interpretacji. Z uwagi na lokalizację trudno przypisywać mu znaczenie obronne (brak mu zresztą fosy, zwodzonego mostu, podziemnych przejść), podejrzewa się, że był takim przerośniętym pałacykiem myśliwskim (Fryderyk był zapalonym sokolnikiem) albo po prostu budowlą symboliczną - idealny oktogon z ośmioma oktagonalnymi wieżami, osiem sal na pierwszym piętrze, osiem sal na drugim. Zwolennicy spiskowych teorii dziejów podnoszą fakt, że Fibonacci był osobistym przyjacielem monarchy, zauważają też, że zamek pozbawiony jest pomieszczeń gospodarczych i dla służby i z tego względu był praktycznie “niemieszkalny”.
Symboliczne znaczenia ośmioboku są liczne. Oznaczać on może odrodzenie, odnowienie, regenerację (stąd wszelkie baptysteria mają najczęściej taki kształt), kompromis pomiędzy kwadratem a kołem (czyli ziemią a niebem), żeby ograniczyć się do naszego kręgu cywilizacyjnego. Aedificium czyli najbardziej tajna część biblioteki w “Imieniu róży” Umberto Eco mieści się właśnie w ośmiobocznej wieży.
Dziś dla współczesnego Włocha Castel del Monte ma jednak znaczenie równe jednemu eurocentowi. Też dość symboliczne.

A Fryderykowi przepowiedziano, że umrze we Florencji. Dlatego ostatnich kilkanaście lat swojego życia spędził na południu Włoch, unikając podróży do Niemiec, aby nawet nie przejeżdżać przez Toskanię. Zmarł na dyzenterię w miejscowości Torremagiore w zamku Castel Florentino. Ta karczma Rzym się nazywa...

wtorek, 1 marca 2011

Tomb Raiding, czyli spotkanie z księciem

Myślę, że mało jest humanistów, których choć na chwilę nie zauroczyło średniowiecze - zamki i katedry, rycerze walczący ze smokami, damy i ich jednorożce, trubadurowie i mistycy, iluminowane księgi, witraże i piękne Madonny. Ja swój okres fascynacji średniowieczem przeżyłam wcześnie, bo w wieku nastoletnim, po przeczytaniu „Krystyny córki Lawransa” Sigrid Undset (którą wciąż uważam za jedną z niewielu noblowskich książek wartych Nobla). Na fali tego zainteresowania sięgnęłam do babcinej biblioteczki, gdzie stała sobie spokojnie powieść Zofii Kossak-Szczuckiej „Krzyżowcy” i czekała, aż ją znajdę. I tak zaczęła się moja znajomość z najfajniejszym księciem średniowiecza, czyli Boemundem z Tarentu.

Urodzony w Kalabrii najstarszy syn Roberta Guiscarda, rycerza i awanturnika z normańskiego rodu de Hauteville - na chrzcie dano mu Marco, ale przez całe życie był znany pod imieniem legendarnego olbrzyma, przezwany tak przez ojca z powodu przejawiającej się od niemowlęctwa krzepy i okazałych wymiarów. Przezwany na tyle skutecznie, że Wikipedia podaje dziś siedmiu kolejnych Boemudów – a wszystkich książąt Antiochii, którą (o czym zaraz) wywalczył ten pierwszy. Za młodu Boemund wojował przy boku ojca z Bizantyjczykami, cesarz Aleksy I Komnen długo nie mógł mu darować marzeń Guiscarda, który już wyobrażał sobie blond dryblasa na tronie w Konstantynopolu. Ostatecznie z normańskich planów imperialnych nic nie wyszło, a po śmierci ojca (jak twierdzili niektórzy, otrutego przez drugą żonę) Boemund musiał się zadowolić tytułem księcia Tarentu, miasteczka w Apulii mieszczącego się wtedy zapewne w całości na małej wysepce, gdzie dziś znajduje się uroczo zapyziała starówka.

Następna okazja dla czynów rycerskich pojawiła się wraz z pierwszą krucjatą. Boemund szybko okazał się jednym z najskuteczniejszych, jeśli nie po prostu najskuteczniejszym, dowódcą krzyżowców. W kwietniu 1097 roku dzika banda zarośniętych i, zdaniem wyrafinowanych Bizantyjczyków, kompletnie pozbawionych ogłady zachodnich rycerzy pojawiła się w Konstantynopolu przez mało zachwyconym z tej wizyty Aleksym I. Traf chciał, że obecna przy tym była córka cesarza Anna, pierwsza znana z imienia historyczka świata. Ponieważ jednak nawet poważni naukowcy płci żeńskiej byli kiedyś nastoletnimi pannicami, zachował się podejrzanie entuzjastyczny opis przybysza pióra czternastoletniej księżniczki:

O Boemundzie można powiedzieć krótko. Nie było doń podobnego w całym cesarstwie rzymskim ani barbarzyńcy ani Hellena. Jego widok wzbudzał podziw, rozgłos o nim wprawiał w strach. By szczegółowo opisać wygląd barbarzyńcy: odznaczał się on tak wysokim wzrostem, że górował nad najwyższymi mężczyznami prawie o łokieć. W pasie był szczupły, w biodrach i barkach - szeroki. Pierś miał rozwiniętą, ramiona silne. Cała budowa ciała nie była ani za chuda, ani za otyła, odznaczała się doskonałymi proporcjami, została, by tak rzec, wyrzeźbiona według kanonów Polikleta [błysnęła erudycją księżniczka, żeby nie wypaść na zauroczoną kozę…]. Ręce miał mocne, silny chód, jędrną szyję i dobrze zbudowane plecy [...]. Skórę na całym ciele miał mlecznobiałą, jedynie biel twarzy zabarwiała się rumieńcami. Włosy zachowywały kolor jasny i nie spadały jak u innych barbarzyńców aż na barki. [...] Niebieskie oczy Boemunda wyrażały jednocześnie odwagę i dostojeństwo.


No cóż, jedna napisała, a druga – 840 lat później – przeczytała… Tacy niebieskoocy, nordyccy blondyni to mi się zawsze podobali…

Prezencja Boemunda nie wyczerpuje jego zalet. Współcześni wypominali mu, że posługuje się nie dość rycerskimi metodami – to znaczy przedkłada fortele i dyplomację ponad tradycyjne okładanie się żelazem. Tym sposobem wszedł zresztą w posiadanie Antiochii. Po dłuższym, a nieprzynoszącym pozytywnego wyniku oblężeniu zwołał zebranie krzyżowców i zaproponował, żeby ten, komu uda się wreszcie zdobyć miasto, mógł je sobie wziąć na własność. Dowódcy europejscy zapewne popukali się w czoła, ale (dla hecy) zgodzili się na ten pomysł. Tymczasem, nie chwaląc się tym nikomu, Boemund skaptował już wspólnika – ormiańskiego chrześcijanina imieniem Firuz, siłą nawróconego na islam, wyznaczonego na dowódcę straży jednej z licznych wież obronnych w murach Antiochii. Dalej poszło jak z koniem trojańskim. Pod osłoną nocy Boemund wraz z paroma krzepkimi Normanami weszli do miasta przez udostępnioną im wieżę, otwarli bramy i poprowadzili decydujący atak. A potem już „kobyłka u płota” i tytuł księcia Antiochii.

Oczywiście, wkrótce role się odwróciły i to Turcy zalegli pod miastem. Gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, a morale krzyżowców niemal zupełnie oklapło, Boemund oznajmił, że w Antiochii wykopano właśnie cudowną włócznię Longinusa – tę włócznię, o którą potem dobijali się władcy aż do Adolfa Hitlera. Sceny z włócznią są zdecydowanie najfajniejszymi fragmentami powieści Zofii Kossak, a Boemund jest w nich po prostu rozczulający. Zgodnie z przewidywaniami, zdziałanie małego „cudu” zdziałało większe cuda już automatycznie i krzyżowcy nie dość, że pogonili Turków od Antiochii, to jeszcze wykosili wszystkich przeciwników aż do samej Jerozolimy. W pewnej chwili, w przypływie wyrzutów sumienia, Boemund przyznał się do podrzucenia pierwszej lepszej starej włóczni, ale nic to nie dało. Mało tego, zorganizowano „sąd Boży”, w którym ochotnik bez śladu oparzenia przeniósł włócznię pomiędzy dwoma rozpalonymi blisko siebie ogniskami, potwierdzając ostatecznie jej cudowność. Książę mógł tylko westchnąć i uznać, że wiara czyni cuda.

Dalsze lata życia Boemunda opromieniła sława największego rycerza zachodniej Europy, tournee po Francji (angielski król Henryk I nie zgodził się na jego wizytę w swoim kraju, ponieważ obawiał się jego popularności) i ślub z francuską księżniczką, siostrą Ludwika VI, z którą spłodził następnego Boemunda. Jednym problemem były nieustające wojny o Antiochię, wciąż z tym samym Aleksym I. Boemund zmarł w Apulii w 1111 roku – stosunkowo młodo, co dało asumpt do pogłosek o „klątwie świętej włóczni” – i został pochowany w katedrze w mieście Canosa di Puglia.

I tu zaczyna się opowieść o naszym spotkaniu.

Canosa di Puglia nie figuruje w przewodnikach turystycznych (chociaż poza katedrą jest tam na przykład jeszcze sporo nienajgorzej zachowanych starożytności). Wybadawszy przy pomocy gugla godziny otwarcia katedry (jak wszystko na południu, tuż po południu zamyka się na głucho), wyciągnęłam mocno sceptycznego męża na „wild goose chase”. Dojechaliśmy w porę – prosto z Castel del Monte, o którym w następnym odcinku – kątem oka zlokalizowałam umieszczone z boku katedry gustowne marmurowe mauzoleum, po czym ruszyliśmy do środka. Nasze zainteresowanie zamkniętymi drzwiami w transepcie zauważył (miły i pomocny) kościelny, który po chwili wrócił z kluczem. Można wejść na mały dziedzińczyk (przez wieki podniósł się poziom gruntu), obejrzeć z bliska mauzoleum wykonane na wzór jerozolimskiego kościoła Grobu Pańskiego (tak dla przypomnienia o zasługach), rzucić okiem na nieźle zachowane oryginalne drzwi z brązu i tyle. W (nowych i nie tak eleganckich) drzwiach znajduje się zamek firmy Yale, do którego pasuje już całkiem inny kluczyk. Pytam gdzież on, a kościelny z wielkim namaszczeniem odpowiada, że właśnie trwają prace archeologiczne. Ja na to: „Ach jaka szkoda, bo ja właśnie również jestem historykiem, dottoressa, universita di Varsavia, storia normana, bla bla bla…” Chyba zrobiło wrażenie, bowiem kościelny ruszył truchcikiem do zakrystii, skąd zaraz wychylił się władający (jakim takim) angielskim (jak sądzę) szef wykopów. Po wykonaniu tej samej przemowy tym razem w lepiej znanym mi języku, archeolog wydobył z kieszeni mały kluczyk i podreptał do mauzoleum. Myślałam, że zobaczymy parę kolumn, jakieś nie do końca pozacierane płaskorzeźby, płytę z inskrypcją. Owszem, to wszystko tam było, ale nie tylko. Otóż, na małym stoliku, tuż obok dziury w marmurowej podłodze i odsuniętej płyty z eleganckim napisem BOAMVNDVS, na czerwonym suknie leżały sobie KOŚCI… Koło słupka kości kupka… Książę we własnej osobie, oko w oko, czy też raczej – oko w kość. Jak na osobę niemal tysiącletnią, zastałam go w zdumiewającym zdrowiu i elegancji. Nawet wciąż widać, że wzrostu mu natura nie poskąpiła. Przez moment przeszło mi przez głowę uprosić kolegę dottore o relikwię, ale w końcu zrezygnowałam – nie posiadam odpowiedniego pojemnika na tak zacną osobę, jeszcze by mnie potem po nocach straszył. Tak więc skończyło się na niespodziewanej audiencji. Cieszyłam się bardziej niż Lara Croft, a moja reputacja w oczach męża wydatnie wzrosła. Zresztą, tak sobie myślę, polubiliby się, zwłaszcza po tym numerze z włócznią…

W następnym odcinku "Powacającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę".

Krasnoludki i Jerozolima


W zasadzie nie wiadomo, skąd wzięły się trule. Wiadomo tylko, że wyglądają jak domki hobbitów i zbudowane są z piaskowca, bez użycia cementu i zaprawy. Uważa się, że w ten sposób mieszkańcy okolic Alberobello (światowa stolica truli, tak jak Lecce jest światową stolicą baroku) unikali płacenia podatków od domów, bo takiego trula łatwo było rozebrać i postawić na nowo w razie potrzeby.
Większość truli jest rozrzucona pojedyńczo, po winnicach, gajach oliwnych i polach, natomiast w Alberobello (nazwa pochodzi od łac. silva arboris bellis) trule występują w formie zwartej. Do miasteczka dotarł konsumeryzm: większość truli jest przerobiona na sklepiki, natomiast pozostałe sprzedano Niemcom i Anglikom na domki wakacyjne. Trule nie mają znaczenia symbolicznego ani kultowego (choć jest w Alberobello kościół zbudowany w stylu truloimitacyjnym), ot ciekawostka etnograficzna. Buduje się tam tak do dziś. Aha, i nie mają nic z trollami.
O ile Alberobello przenosi turystę w krainę bajek o krasnoludkach i hobbitach, to Matera jest podróżą do krainy bajek biblijnych - miasteczko ma tego pecha, że wygląda tak, jak współcześni wyobrażają sobie starożytną Jerozolimę. Stąd wszelkie ekipy filmowe kręcące cokolwiek biblijnego zjeżdżają do Matery niczym muchy do miodu. Miejscowi najbardziej wspominają Mela Gibsona.
Jedynie Scorsese wolał marokańskie Aït Benhaddou. Może dlatego, że nie trzeba tam było maskować anten satelitarnych, szklanych okien i kratek ściekowych.
Następny odcinek (“Tomb Raiding”) już niebawem.


PS. Poprawiłem linki do zdjęć.