niedziela, 9 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (5)

Prada vs. pizza

Podobnie plastyczny jak Zelig, Woody Allen doświadcza niesamowitej umiejętności kręcenia filmów we wszystkich możliwych stylach i gatunkach - czy raczej naginania wszelkich możliwych gatunków i stylów do tego jednego filmu, który kręci nieustannie od bez mała pół wieku. Bez względu na to, z której strony kamery staje, zawsze jest rozpoznawalny (w skrajnych sytuacjach nawet w filmach, które przez przypadek nakręcił ktoś zupełnie inny - vide “Carnage” Polańskiego), tym razem jednak obraz jest całkowicie zdominowany przez odtwórczynię roli tytułowej, Cate Blanchett.

Blue Jasmine” zaczyna się jak komedia, ale jest to zdecydowanie Allen na serio. Jasmine, pozostawiona bez środków do życia przez męża, zbankrutowanego “wilka z Wall Street”, wprowadza się na czas jakiś do domu swojej przyrodniej siostry związanej z prostackim brutalem (wszelkie analogie z Tennessee Williamsem i Blanche DuBois jak najbardziej nieprzypadkowe). Retrospektywa, pokazująca stare dobre czasy, (ale i stopniowy upadek fortuny i rozpad małżeństwa), przeplata się i kontrastuje z współczesnymi scenami desperackiego usiłowania stanięcia na nogi. W pewnym sensie Jasmine jest rozbitkiem z wczesnych nowojorskich filmów Allena, filmów w których nikt nigdy nie miał kłopotów finansowych, a jedynie egzystencjalne Weltschmertze. (Skądinąd nawet blue-collars u Allena doznają przede wszystkim neuroz i mówią o tym w sposób, który zdradza oderwanie reżysera od współczesności, jej języka i problemów.) 

Oczywiście oprócz aluzji do dzieł innych autorów (“Tramwaj zwany pożądaniem”, do pewnego stopnia też “Wielki Gatsby”) mamy też autocytaty: zawód dekoratora wnętrz (do którego aspiruje Jasmine) jest nadreprezentowany wśród bohaterów filmów Allena, wszyscy wszystkich spotykają przypadkowo na ulicy a bohaterowie mają swoje leitmotivy (zdania, które powtarzają wielokrotnie w trakcie filmu).

Nie wiem, czy Cate Blanchett zostanie Mią Farrow lub Diane Keaton późnego Woody Allena. Wiem za to, że po serii wątpliwych “europejskich eksperymentów” (“Vicky Cristina Barcelona”, “Midnight in Paris”, “To Rome with Love”, a wcześniej “Match Point”) spod ręki mistrza wyszedł znów film wybitny.

sobota, 8 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (4)

Agent Tomek muśnięty żądłem

American Hustle to jeden z tych filmów, w trakcie oglądania których widz przerywa projekcję i sprawdza, czy fabuła aby nie była oparta na motywach prawdziwej historii. A sprawdza, bo wielokrotnie łapie się na konstatacji, że przecież z punktu widzenia dramatycznego można byłoby inaczej, sprawniej, szybciej rozegrać niektóre wątki. Fabularnie mamy więc niedosyt - w znacznej części jednak kompensowany aktorstwem.

Film opowiada historię pary oszustów zmuszonych do współpracy z hiper-ambitnym, uzależnionym od kokainy agentem FBI (Bradley Cooper) w prowokacjach wymierzonych w coraz to ważniejszych polityków i mafiozów. Tercet uzupełnia (a w zasadzie kradnie kilkoma scenami film) młoda i zdolna Jennifer Lawrence w roli żony walczącej o podstarzałego, nieatrakcyjnego męża (Christian Bale - wielkie brawa dla charakteryzatorów) z kochanką i “zawodową partnerką” (Amy Adams). A wszystko to umieszczone w realiach Ameryki przełomu lat 70 i 80 ubiegłego wieku, z muzyką złotego wieku disco w tle, z fryzurami, makijażami i kostiumami z epoki. Czasem warto przyjrzeć się temu, jak naprawdę zmienił się świat za naszego życia.

Zgrabny warsztat, wybitne aktorstwo (i nawet Robert de Niro w epizodzie). Ciekawe, ile z tego przełoży się na nagrody Akademii. Zapewne sporo, bo film pokazuje jurorom świat, w którym byli młodsi (o ile nie całkim młodzi), a obraz tego świata jest wyidealizowany do stopnia niespotykanego nawet w bajkach dla bardzo naiwnych dzieci (szlachetni oszuści, którzy rezygnują z milionów dolarów dla ratowania świeżo poznanych przyjaciół, korupcja jako narzędzie napędowe dobrobytu dla upadłego miasteczka). Bo to, że sprawiedliwość zatriumfowała and they lived happily ever after to już przecież zrozumiałe samo przez się.

środa, 5 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (3)

Czarowny kwiecień (1935), Czarowny kwiecień (1992)

John Steinbeck w trzecim akapicie książki o podróżowaniu wraz ze swoim ulubionym pudlem poprzez Amerykę notuje: “Podróż jest osobą samą  w sobie; nie ma dwóch jednakowych. (…) nie my robimy podróż; to podróż robi nas.” Literatura pełna jest opisów podróży, które odmieniają podróżujących, że wspomnieć Odyseusza, Kandyda, Stasia Tarkowskiego czy Lorda Jima. Równie często motywem nie jest sam proces podróży, ale jej skutek, czyli przeniesienie się do obcego, często egzotycznego lub przynajmniej odmiennego miejsca.

Dość udanym połączeniem powieści feministycznej z motywem przemiany jest książka Elisabeth von ArnimThe Enchanted April” (1922). Powieść opowiada o czterech Angielkach, które - nie znając się uprzednio - wspólnie wynajmują na miesiąc “mały zameczek” gdzieś nad morzem we Włoszech. Na początku ubiegłego wieku ta przyjemność kosztowała 60 funtów za miesiąc (za cały zamek), plus oczywiście “housekeeping costs” (włączając wynagrodzenie służących).

Cztery różne charaktery, cztery osobowości, cztery różne podróże do własnego wnętrza. Dwa naprawione dysfunkcyjne małżeństwa, jedna zadzierzgnięta a rokująca ślubem znajomość i jeden uleczony przypadek ciężkiej mizantropii. A wszystko za sprawą słońca, kwitnącej wisterii i spacerów po nadmorskich skałach. Oczywiście bardziej racjonalny czytelnik znajdzie sporo uproszczeń, niekonsekwencji i rozwiązań typu deus-ex-machina, ale przecież wszyscy lubimy dobrze kończące się historie.

Książka szybko (1925) została przerobiona na sztukę, a ze sceny trafiła do Hollywood. Pierwsza ekranizacja (1935) nie oddaje sprawiedliwości materiałowi literackiemu: nie dość, że czarno-biała taśma nie ukazuje różnic pomiędzy deszczowym Londynem a słoneczną Italią, to jeszcze historia ma wymiar niemalże farsy, amerykańscy aktorzy szarżują zarówno jeśli idzie o akcent, jak i zachowania Anglików. Źle zainwestowana godzina, kompletny suchar (o tyle dziwne, że niektóre filmy z lat 30 ubiegłego wieku nie wietrzeją w miarę upływu czasu).

Dobrze więc, że powieść doczekała się powtórnej (1992) ekranizacji, która otarła się o kilka oskarowych nominacji. Film nakręcono w Portofino, w oryginalnej willi (Castello Brown), w której autorka napisała powieść 70 lat wcześniej, zadbano o bardzo dobrą obsadę (Joan Plowright, Miranda Richardson, Jim Broadbent, Polly Walker), ale pozwolono fabule toczyć się coraz to bardziej zwalniającym tempem, co być może pokazuje, że problemy bohaterek topnieją i usypiają (a może i więdną?) we włoskim słońcu, ale powoduje, że widz zaczyna spoglądać na zegarek.  

Czy jest to wielkie kino? Zapewne nie (bo i literatura nieduża), ale ogląda się z przyjemnością (jak inne dzieła nurtu heritage films, na przykład "A Room with a View"). Choć może konkluzja, że Anglicy potrafią odnaleźć cieplejszą i bardziej ludzką wersję samych siebie tylko we Włoszech nie jest zbyt optymistyczna.

niedziela, 2 lutego 2014

X Muza na ekranie laptoka (2)

Na pograniczu gatunków

Gdy na ekranie odbywają się sceny mordowania i fragmentacji ciał mamy do czynienia z horrorem.  Cechą filmu psychologicznego są zaś długie ujęcia pokazujące zastygłe twarze bohaterów, brudne i nieciekawe wnętrza, pozornie nieistotne przedmioty, patologiczne relacje pomiędzy członkami rodziny. Natomiast gdy spotyka się to wszystko razem w nieznośnym natężeniu oznacza to nieuchronnie, że oglądamy film meksykański Somos lo que hay (w angielskim tłumaczeniu, bo film pokazało BBC - We are what we are).

Pierwsze ujęcia filmu pokazują śmierć ojca rodziny - i jest to jedyna w miarę naturalna śmierć w tym obrazie, co nie znaczy, że w pełni zrozumiała. Żona uważa, że zaszkodziły mu dziwki - widz jeszcze nie wie, że należy to rozumieć bardzo dosłownie. Małżeństwo ma trójkę (prawie?) dorosłych dzieci: starszy syn mięczak ze źle skrywanymi tendencjami homo, dominująca córka i brutalny, gwałtowny syn młodszy. Matka nienawidzi za gejostwo starszego syna, ale i świadoma jest kazirodczej relacji pomiędzy dwójką młodszych dzieci (więc tak naprawdę tępi wszystkich). Materiał jak u Bergmana, a tu jeszcze trupy na dokładkę.

Ojciec zajmował się naprawą zegarków (całe mieszkanie cyka i dzwoni), ale głównym sensem życia rodziny był kanibalizm. Scenarzysta nie do końca pozwala zrozumieć czy jest to kanibalizm gastronomiczny (kilka razy bohaterowie powtarzają, że muszą koniecznie kogoś zjeść do jutra), czy sakralny (wzmianki o rytuałach i ich prawidłowym przeprowadzaniu). Bez ojca zabijanie idzie niesporo. Chłopcy zwożą do domu przydrożną kurew, ale ten wybór dania nie odpowiada matce, więc odwożą już martwą, ale nienadgryzioną z powrotem na dzielnicę. Starszy syn podrywa w klubie dla mienszewików seksualnych, ale młodszy brat brzydzi się jeść pedała, więc znów z wyżerki nici. Matka znajduje amatora na resztki swych wdzięków, którego w kluczowym momencie uśmierca łopatą i wraz z córką przystępuje do oprawiania ofiary, ale w tym momencie wkracza do akcji policja, więc jeszcze tylko kilka(naście?) trupów w strzelaninie i napisy końcowe. 

W drugim planie występują jeszcze dwaj policjanci (meksykański policjant jest zawsze leniwy i gruby, nawet w meksykańskim filmie) - ale i tak widzowi trudno sympatyzować z jakąkolwiek postacią z ekranu. Film jest poza tym śmiertelnie poważny i zupełnie na serio, więc mniej więcej po dziesięciu minutach zaczyna nużyć widza. O zgrozo, Amerykanie bardziej północni znaleźli jednak coś interesującego w tym materiale i nakręcili po trzech latach hollywoodzki remake.

Polski dystrybutor filmu (swoją drogą gratulacje śmiałej decyzji, bo pieniądze głęboko utopione) opatrzył dzieło tytułem Jesteśmy tym, co jemy, co daje dodatkowy, głęboki i humanistyczny wymiar obrazowi: otóż kanibale są ludźmi.

niedziela, 26 stycznia 2014

X Muza na ekranie laptoka (1)

Dziś urobek z weekendu: August: Osage County oraz 12 Years a Slave.


W cieniu Meryl Streep

Michał Oleszczyk w dwutygodniku.com recenzuje krytycznie film "August: Osage County". Mnie się również zdarza prywatnie nie lubić aktorów, śpiewaków, czy - ogólnie - niektórych ludzi, ale staram się nie dorabiać do tego ideologii, nie przenosić tej niechęci na grunt instytucjonalny. Poza tym usiłuję opierać swoje opinie na tym co widzę i słyszę, a nie na tym, co mówi się na mieście (“jeśli wierzyć relacjom insiderów”). Dobrze, można nie lubić Meryl Streep, ale po co ekstrapolować tę niechęć na wszystko, co ma cokolwiek z nią wspólnego?

Oko recenzenta Oleszczyka zawisa też nad drugoplanową postacią indiańskiej służącej, która daje mu asumpt do dzikiego galopu po prerii: “By dokładnie przeanalizować, jaki koszt niosło ze sobą przekształcanie spalonych słońcem równin w hrabstwa takie jak Osage, należałoby skupić się na dziedzictwie ludzi, którzy zostali wymordowani, by zrobić miejsce dla klanu Westonów – a mianowicie rdzennych Amerykanów, reprezentowanych tu przez pomoc domową imieniem Johnna (Misty Upham).” Biedna aktorka, zupełnie nieświadoma, że ma reprezentować etnicznie. Biedny scenarzysta, który “nie skupił się na dziedzictwie”, biedni widzowie, którzy nie zauważyli, że mają do czynienia nie ze zwyczajną pomocą domową, ale z przedstawicielką wymordowanych. Ja intuicyjnie wiedziałem, że nie można bezkarnie czytać Rymkiewicza, teraz mam tego namacalny dowód.

Dalej recenzet Oleszczyk daje wyraz żalowi, że reżyser nie pociągnął dzieła w stronę “Tańczącego z wilkami”: “Niestety, postać Indianki pozostaje całkowicie na marginesie, a jej jedyne osiągnięcie w całym filmie polega na uratowaniu białej wnuczki swej pracodawczyni przed erotycznymi zakusami starszego mężczyzny". Ciekawe, swoją drogą, jakie osiągnięcie usatysfakcjonowałoby choć częściowo recenzenta? Wynalezienie lekarstwa na raka? Uchronienie świata przed atomową zagładą? Skądinąd, zdaje się, że z definicji postacie drugoplanowe pozostają na marginesie? I w ogóle mniej więcej to tak, jakby recenzent “Krzyżaków” Forda użalał się, że reżyser pominął kwestię świadomości klasowej Jaćwingów, przez co spłodził dzieło niekompletne i kulawe.


Gdzie jest Django?

Tytuł filmu zawiera spoiler: skończy się dobrze, ale nie tak szybko. Dwie godziny między początkiem a końcem to przegląd arsenału chwytów reżyserskich niezbędnych do zastosowania w celu uzyskania Oskara i to być może niejednego. Pełen naturalizm: trzaska bicz, leje się krew, pot i łzy (cała plantacja śpiewa), biali to albo zwyrodniali psychopaci - sadyści (Fassbender) albo bezwolne mięczaki (Cumberbatch) i jak pojawia się w końcu na ekranie Brad Pitt, to widz już wie, że to musi być ów jedyny szlachetny. W międzyczasie poziom patosu zbliża się do tego z filmowych opowieści o Holokauście.

Skoro widz wie, że skończy się dobrze (w końcu to Hollywood) i wie, że trzeba czekać na Brada Pitta (bo Django Oskara nie dostał i odjechał w błekitnym kubraczku ku widnokręgowi), to może skupić się na scenografii i zdjęciach. Piekne ujęcia Południa USA, z mangrowcami, obrastającą drzewa tillandisią (Spanish Moss; po polsku, jak chce wikipedia, oplątwa brodaczkowa) i tą cudownie bujną wegetacją. Muzyka Hansa Zimmera tym razem nie zapada głębiej w głowę.

Przywoływana już tu polska wikipedia, w sekcji “Opis fabuły” informuje czytelnika, że główny bohater “Przez czternaście lat niewoli koresponduje z swoją żoną, owe listy stają się dowodem w procesie.” I beg your pardon? Może warto najpierw obejrzeć, a potem opisywać?

środa, 22 stycznia 2014

Stephen Ward: inna Christine, inny Anioł


W ramach prezentu urodzinowego dostałam bilet do teatru na nowy musical Andrew Lloyda Webbera pt. Stephen Ward oparty na wydarzeniach „afery Profumo”. Rzecz miała premierę w grudniu zeszłego roku, ale pewnie nie zagrzeje miejsca na scenie, bo recenzje były takie sobie. A szkoda. Dzieło jest – przyznaję – nierówne, pierwszy akt jest znacznie lepszy od drugiego, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. Powiem więcej, jest zupełnie nieźle. I zwracam nadwątlony honor Lorda W. Z jednym zastrzeżeniem – to TO należało wystawić ZAMIAST Love Never Dies.
Afera Profumo nie jest poza Wielką Brytanią zbyt znana. Lata 1960-te, zamieszany w skandal seksualny minister obrony John Profumo podaje się do dymisji po tym, jak udowodniono mu kłamstwo. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że innym kochankiem panny Christine Keeler był radziecki attaché na usługach KGB. Rząd i policja szukają kozła ofiarnego – znajdują go w osobie tytułowego bohatera, cenionego osteopaty z koneksjami w bon mondzie. Stephen Ward zostaje oskarżony na podstawie sfabrykowanych dowodów o czerpanie dochodów z prostytucji i doprowadzony do samobójstwa.
Przede wszystkim Webberowi należy się duże uznanie za odwagę. W czasach, gdy teatry West Endu stawiają na „listy przebojów” (typu Mamma Mia) albo rozrywkę rodzinną, on proponuje musical nie tylko oryginalny (choć z jego melodiami jest trochę tak, że „heard one - heard all”, ale ja je lubię), ale przede wszystkim dla dorosłych. Typu: orgia na scenie albo aktorzy na golasa. Brudna polityka, brudny seks, postacie, których nie sposób polubić (brawa dla aktorów to inna kwestia).
No właśnie – postacie. Otóż mamy tu młodą, początkującą piosenkarkę imieniem Christine, pochodzącą ze wsi i szukającą swojego miejsca w stolicy. Kiedyś - w kabarecie, w którym śpiewa – zaczepia ją przystojny starszy mężczyzna i oferuje jej swoją bezinteresowną przyjaźń i pomoc. Odwiedza nawet jej matkę, którą oczarowuje drogim samochodem i komplementami. Mówi, że nie ma wobec Christine żadnych złych zamiarów, chce być jej „aniołem stróżem” (dosłownie). A potem zabiera ją nad jezioro i śpiewa z nią duet o tym, że raj można znaleźć również na ziemi… Komuś się włącza małe światełko? Jeśli coś takiego robi Webber to można mieć tylko jedno skojarzenie. Tylko że minęło 80 lat – i nie ma już niewinnej Christine i jej mrocznego, opiekuńczego, uwodzicielskiego Anioła. Ten londyński „anioł” to raczej śliski manipulator, typek mamiący panienki stylem życia nieco wyliniałego lowelasa, żeby potem przedstawiać je swoim bogatym i wpływowym znajomym. Dlaczego? Na pewno nie dla zysku. Stephen nie dostaje za sutenerstwo żadnych pieniędzy, wręcz utrzymuje z własnych dochodów Christine i jej psiapsiółę Mandy (Meg Giry?), pozwala im mieszkać w swoim apartamencie, bez żadnych dwuznaczności. Michał miał w przerwie hipotezę, że Stephen Ward jest impotentem – i coś w tym jest.
Ale Christine też tam już nie ma – jej młodsza o cztery pokolenia imienniczka jest dziewczyną do cna zdemoralizowaną, cyniczną, rozwiązłą, a przy tym poważną kandydatką na najgłupszą postać żeńską wszech czasów. Kultura europejska wytworzyła archetyp prostytutki nieszczęśliwej (Maria Magdalena, Fantyna), zmuszanej do tego procederu przez nędzę, zawstydzonej i pokutującej – a z drugiej strony rubasznej i jowialnej zawodowo „wesołej dziewczynki”. Christine pewnie bliżej do tego drugiego modelu – z tym, że jest ona zbyt wulgarna i tępa, żeby emanować beztroskim wdziękiem. To puszczalska nowego, powojennego typu – kopuluje z kim popadnie, czy to radziecki szpieg, czy zgraja „światowców”, z których po opadnięciu spodni zostają tylko zwiędłe, odrażające ciała. Jej „romanse” to alkoholowo-narkotykowo-seksualny ciąg z korowodem ciał bez znaczenia. Tylko ze Stephenem nie spółkuje, więc wydaje jej się, że tylko jego jednego kocha. Oczywiście, do czasu aż napatoczy się kolejny buhaj – tym razem czarny diler, a najlepiej od razu dwóch, więc do orgietek dochodzą jeszcze bijatyki i strzelaniny. No cóż – taka była historia… A przecież życie to nie bajka, ostatnich romantyków wystrzelano w dwóch wojnach światowych. I nie ma już naiwnych debiutantek, ani na wpół strasznych, na wpół wspaniałych aniołów – jest tylko pijana dziwka i eksponat w „gabinecie strachu” muzeum figur woskowych, stojący obok Hitlera (ponoć to właśnie spotkało wkrótce po śmierci Stephena Warda).
Gdyby Lord Webber pociągnął ten pomysł do końca, dostałby ode mnie 4 gwiazdki na 5 (londyńska metoda oceniania przedstawień teatralnych). Niestety, drugi akt niepotrzebnie się dłuży, do końca nie wiadomo, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, ważne postaci znikają z pola widzenia, a na ich miejsce pojawiają się nie wiadomo skąd i po co kolejne, takie jak wyciągnięta z kulisy pani Profumo, która śpiewa obowiązkowy w drugim akcie „showstopper”, bo naprawdę nie ma nikogo innego, kto miałby jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Jeśli to miał być dramat polityczny na miarę Evity, to nie wyszedł – głównie dlatego, że historia banalnej małżeńskiej zdrady nieciekawego i pozbawionego charyzmy polityka nie ma w sobie potencjału na jakikolwiek ponadczasowy dramat. A Stephen Ward? No cóż, można go na końcu żałować, jak każdego, kto padł ofiarą sądowej nagonki. Grzeszył, ale nie popełnił żadnej zbrodni. Żałosny facecik, żaden tam demon. Ktoś liczył na demony w latach 60-tych? Przecież minęło całe 80 lat – albo jak kto woli 27 od premiery – i wszyscy trochę dorośliśmy, trochę zgorzknieliśmy, prawda? I nie wierzymy już w żadne muzyki nocy… No ale przecież to jest naprawdę zupełnie inna historia i o kimś zupełnie innym… I tak, Milordzie, trzeba było w 2010 roku!

PS. Dla zainteresowanych: co stało się potem. Prawie wszyscy uczestnicy tych wydarzeń już nie żyją. Major Iwanow rozpił się po tym, jak żona rozwiodła się z nim na wieść o skandalu. Zmarł w 1994 roku. John Profumo po wycofaniu się z polityki przez kilkanaście lat czyścił kible (sic!) w ośrodku pomocy społecznej, ale po latach otrzymał Order Imperium Brytyjskiego, a podczas 70-tych urodzin Margaret Thatcher siedział przy stole obok królowej Elżbiety. Zmarł po wylewie w 2006 roku. Czarnoskóry diler Johnny Edgecombe odsiedział pięć lat za napad z bronią w ręku, po wyjściu z więzienia zajął się jazzem. Zmarł na raka w 2010 roku. Obie panie, Christine i Mandy, żyją do dziś. Były obecne na premierze musicalu i pewnie starały się robić dobrą minę do złej gry (świetnych i bardzo urodziwych aktorek zresztą).

niedziela, 12 stycznia 2014

sobota, 11 stycznia 2014

Si sente forte il cattivo odore, della capitale sei il disonore...

Wydawało nam się to tak surrealistyczne - dopóki nie użyłem googla.

środa, 8 stycznia 2014

Logika Linneusza

Ciemiernik biały (Helleborus niger L.). A czemu niger? Bo ma czarne korzenie! Elementary, my dear Watson... Swoją drogą, Sherlock nigdy nie wypowiedział tego zdania, przynajmniej u Conan Doyle'a.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Gender kontratakuje (4)

Bóg Ojciec osobiście zaangażował się w walkę z Genderem

niedziela, 5 stycznia 2014

Notatki z siania maków


Ta ziemia do Polski należy, choć Polska daleko jest stąd...
...a wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz.

sobota, 4 stycznia 2014

Gender kontratakuje (3)

Mimo wielu stuleci ekspozycji na katolicyzm Włosi dzielnie kroczą w awangardzie postępu - tabliczka do oznaczania toalety dla mniejszości seksualnych.
(Jak wiadomo od czasów Harmodiusa i Aristogeitona geje są symbolem demokracji)

wtorek, 31 grudnia 2013

Gender kontratakuje (2)

Ogłaszamy noworoczny konkurs na podpis! 

niedziela, 29 grudnia 2013

Gender kontratakuje!

Madonna zarąbała bejzbolem Murzyna - pedofila. Forio, Ischia (Włochy).

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Zaślepione

O warszawskim podwójnym przedstawieniu Jolanty Czajkowskiego i Zamku Sinobrodego Bartoka w reżyserii Mariusza Trelińskiego napisano wiele i mądrze. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że pozostało w tych dwóch baśniach o ślepych królewnach (wesołej i smutnej) coś jeszcze, o czym nikt nie wspomniał. Być może z poprawności politycznej – bo przecież „powinno się” solidaryzować z bohaterką, zwłaszcza jeśli jest ona pokrzywdzona przez złych, patriarchalnych mężczyzn. Coś, co dotyka kobiecej psychiki (a przynajmniej pewnego jej typu, który ja nazywam persefonicznym) w szczególny sposób, niestety w dzisiejszych czasach całkowicie niemodny, zatem wyszydzony i przedstawiany wyłącznie w krzywym zwierciadle.

Bajka wesoła, ku pokrzepieniu serc: Jolanta jest córką króla Prowansji Rene, ponieważ jednak od urodzenia jest niewidoma, ojciec trzyma ją z dala od dworu, w ukrytej w lesie chatce, a opiekującym się nią służącym nie wolno pod karą śmierci wspominać o świetle, kolorach ani niczym innym, co naprowadziłoby królewnę na myśl, że coś różni ją od innych ludzi. Król ma nadzieję, że zanim córka dorośnie do zamążpójścia jej chorobę uda się jakoś uleczyć – sprowadza więc medyka-Maura, który po zbadaniu pacjentki orzeka, że być może byłoby to możliwe, ale tylko jeśli wcześniej Jolanta uświadomi sobie swoje kalectwo i sama zapragnie uzdrowienia. Widać więc dobrze, że mamy tu do czynienia raczej ze ślepotą symboliczną, a nie fizyczną – z ciemnotą ignorancji, dziecięcą niewinnością, która nie pozwala dziewczynie widzieć świata w całej jego złożoności, ale nie przeszkadza jej mimo to czuć się szczęśliwą. W czasach studenckich, u mojej przyjaciółki na drzwiach pokoju wisiał wielki plakat z napisem „What a baby’s never had, a baby never misses”. 

Wszystko zmienia się, kiedy do chatki przypadkowo trafia zagubiony w lesie książę. Jest zafascynowany piękną nieznajomą, długo nie zdaje sobie sprawy, że Jolanta nie widzi – dopiero kiedy prosi ją o czerwoną różę na pamiątkę spotkania, a ona kilkakrotnie podaje mu białą. Wtedy książę opowiada jej o kolorach, świetle i wszystkim, o czym dotąd nie miała pojęcia. Królewna chce odzyskać wzrok (co już samo w sobie stoi w sprzeczności z panującą dziś tendencją do poprawnego politycznie traktowania każdej ułomności), a kiedy ojciec, by ją bardziej zmotywować, grozi straceniem intruza, który poznał tajemnicę państwową – chce już tak bardzo, że zgodzi się na wszelkie, nawet najbardziej bolesne zabiegi medyka. Wszystko kończy się dobrze, choć pierwsze wrażenia z widzialnego świata przytłaczają i przerażają Jolantę, która jako osoba bardzo religijna przeżywa coś w rodzaju mistycznego olśnienia. Mariusz Treliński niestety uznaje za stosowne „dosmucić” bajkę sugestią, że moment odzyskania wzroku jest dla bohaterki jednocześnie uświadomieniem sobie własnej bardzo marnej pozycji w świecie rządzonym przez mężczyzn. Królewna przechodzi spod władzy autorytarnego ojca (który najchętniej trzymałby ją w ciemnocie do końca życia) do równie autorytarnego męża; nie zyskuje nic, a tylko traci swój bogaty świat wewnętrzny, który stworzyła będąc niewidoma.

Wydaje mi się jednak, że nie tędy droga – a naprowadził mnie na to właśnie ten anachroniczny z pozoru motyw religijny. Jolanta nie jest tylko kobietą uwikłaną w zależności płci i władzy; jest przede wszystkim duszą ludzką przeżywającą (dosłowne) oświecenie. W takim rozumieniu jej pasywna postawa – zgoda na to, żeby zostać rozpoznaną – nie jest wyłącznie seksualna. Interwencja następuje z zewnątrz, wtedy, kiedy otrzymująca łaskę oświecenia dusza jest do tego gotowa. W bajce motyw religijny spleciony jest z motywem miłosnym, w którym „śpiąca królewna” jest obudzona do życia przez pocałunek księcia. Odczytywanie tego w kategoriach panowania, a nawet przemocy, to sugestia, że każda heteroseksualna miłość jest wykorzystywaniem, każde seksualne spotkanie kobiety i mężczyzny jest gwałtem, każda męska asertywność to agresja, a kobieca (dziewicza!) skromność to z góry skazana na porażkę próba uniknięcia napaści. Kobiety po prostu nie można oczarować, zachwycić, przezwyciężyć jej lęków – można ją tylko brutalnie zranić, zniszczyć, sponiewierać. Bo przecież Persefona została zgwałcona – koniec, kropka – była najszczęśliwsza jako córeczka Demeter, ślepa na problemy dorosłego świata; żadną królową nigdy być nie chciała, a Hades to psychopata, porywacz i zbrodniarz. Czy o to chodzi?

Na to pytanie stara się odpowiedzieć – niestety, zdaniem reżysera pozytywnie – kolejna bajka, tym razem straszna i ku przestrodze, dla miłośników „dark stories of the North”. Też jest w niej ślepa (metaforycznie) królewna - a raczej ktoś, kto królewną bardzo chciałby być, ale mimo wielkiego chcenia nie jest i nigdy nie będzie.

Kazimiera Szczuka w programie spektaklu zadaje pytanie, co te (w domyśle: niemądre) dziewczyny „o ile nie uwolni ich o tego odmienność orientacji seksualnej albo zdrowy rozsądek” widzą w tych wszystkich kuzynach Sinobrodego, gotyckich antybohaterach owianych mroczną tajemnicą, wampirach, upiorach i innych Rochesterach. A nie przypadkiem mit Hadesa i Persefony, ale bez obowiązkowego (dla feministek?) gwałtu? „Porwanie” jako wyrwanie z banału, uwolnienie od biologicznego i społecznego determinizmu, interwencję z zewnątrz w sytuacji, kiedy pewnych drzwi od wewnątrz otworzyć się nie da. Bycie rozpoznaną właśnie – rozpoznaną jako nie tyle „prawdziwa kobieta” (czyli „naturalna” masochistka), ale „prawdziwa królowa” godna wyniesienia na tron.
 

Co natomiast robi Judyta, bohaterka opery Bartoka? Ona lezie do tego Hadesu sama, nie dość, że nieporwana, to nawet niezaproszona – i domaga się intronizacji! Natrętnie narzuca się Sinobrodemu i awanturuje się, by wyjawił przed nią wszystkie swoje tajemnice, pootwierał wszystkie drzwi do swojej duszy. Bo ona chce! Bo jest kobietą, która twierdzi, że kocha – a moim zdaniem raczej tylko pragnie walczyć i zmieniać otoczenie na swój gust – więc jej się należy. Nie uwierzyłam ani przez moment, że Hades/Sinobrody mógłby choć przez chwilę odwzajemniać uczucia nachalnej intruzki-pretendentki; wydaje mi się, że jego teksty „Chodź, czekam na twój pocałunek” można śpiewać tylko ironicznie. Judyta nigdy nie była Persefoną – po Persefonę jednak trzeba się samemu pofatygować na górę. Czy ta natarczywa pannica, która żąda całkowitej władzy miała być nie tylko odwrotnością anielskiej Jolanty – pozwalającej się rozpoznać, zdobyć i oświecić – ale wręcz pewnego typu współczesną feministką? W założeniu postacią bardzo pozytywną i zasługującą na solidarność ze strony widza (a „widzki” to już w ogóle) - w praktyce odstręczającą impertynentką, męczącą jak urządzające sceny w sklepie rozpaskudzone dziecko. Wielka szkoda, że reżyser zepsuł psychologiczne, symboliczne odczytanie tej pięknej i mrocznej opery konstatacją, że Sinobrody naprawdę był seryjnym mordercą i zwyrodnialcem, który trzymał w zamku trupy pomordowanych kobiet. Ja bym wolała zobaczyć, jak fałszywa Persefona roztapia się w nicość z powodu własnego zaślepienia i tupetu. To też by było „ku przestrodze”, ale z maleńką, ukrytą iskierką pokrzepienia…

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Portret Psyche

Rzadko się zdarzają w poznańskim Teatrze Wielkim tak wspaniałe przedstawienia, jak obejrzany przez nas wczoraj Portret Mieczysława Wajnberga (bądź też Weinberga) – polskiego Żyda (1919-1996), od 1939 roku zamieszkałego na stałe w Związku Radzieckim.  Do przerwy zanosiło się na to, że reżyser David Pountney zaserwuje nam inteligentną komedię, w drugiej części wyszła tragedia i to wysokich lotów. Brawa dla wszystkich: twórców inscenizacji, śpiewaków, orkiestry. Zasłużona owacja na stojąco. Szkoda tylko, że spektakl zapewne błyskawicznie zejdzie z afisza, bo nie jest „samograjem” w rodzaju Traviaty czy Carmen, a większości poznańskiej publiczności (czyli wycieczkom szkolnym i Uniwersytetowi Trzeciego Wieku) podobają się tylko melodie, które już kiedyś słyszeli. 

Portret umiejętnie łączy adaptację opowiadania Gogola i sceny (jak sądzę) inspirowane życiem kompozytora – od młodości osadzonej jeszcze prawie w wieku XIX, przez czasy stalinizmu, aż niemal do współczesności – przetransponowane z muzyki na medium malarskie oraz rozważania o sztuce i komercji na poziomie Fausta. W najkrótszym skrócie: młody, ubogi malarz Czertkow (przejmująca kreacja Jacka Laszczkowskiego) przypadkiem kupuje złowróżbny portret starca, w którego ramie znajduje ukryte złote ruble. Niespodziewanie uzyskany majątek pozwala mu nie tylko spłacić długi, ale zawrzeć korzystne znajomości (np. z pewnym dziennikarzem), które ściągają do jego pracowni bogatych zleceniodawców, zamawiających swoje własne, pochlebne wizerunki. Czartkow zdobywa uznanie i pieniądze, ale zaniedbuje swój talent, który uosabia nigdy niedokończony obraz Psyche – tajemniczej, milczącej kobiety. Po wielu latach malarz umiera w poczuciu zmarnowanego życia i zaprzepaszczonych możliwości. 

Życie artysty, który dla sławy i doraźnych zysków sprzeniewierza się swojemu talentowi pokazano na scenie w sposób przechodzący powoli od groteski do tragedii. Świetnym pomysłem było przedstawienie galerii bogatych patronów jako przerysowanych postaci na szczudłach - rewelacyjna była zwłaszcza Vera Baniewicz jako starsza dama z karłowatą córką (Galina Kuklina) jeżdżącą na elektrycznym wózku. Rzadko się zdarza, żeby w operze publiczność zanosiła się szczerym śmiechem. Wśród postaci pojawia się też Generał celowo przypominający Stalina. Po przerwie zachowana jest ciągłość i to właśnie Stalin jest Dygnitarzem, którego tyrańskie rządy Czertkow uwiecznia w swoich obrazach. W końcu cały sztafaż historyczny znika: pstrokate ściany rodem z Cyganerii zastępuje czysta biel, wierny służący Nikita gubi gdzieś swoją chłopską rubaszkę. Czertkow umiera – długo, boleśnie, całkowicie złamany, przekonany o tym, że zmarnował życie. Psyche, która towarzyszy mu milcząco, nagrywa jego agonię kamerą wideo i wyświetla powiększony obraz na białej ścianie. W ostatniej scenie – po tym, jak stary Latarnik, który na początku zapalał gazowe latarnie padnie porażony prądem elektrycznym – zamiast Czertkowa jest już tylko symbol jego sprzedanego za przeklęte złoto życia, brylantowa czaszka Damiena Hirsta.

A ja tak sobie pomyślałam: czy rzeczywiście był powód do aż takiej tragedii? Owszem, malarz zagubił gdzieś swoje ideały, nie zrealizował ambitnych zamierzeń tracąc czas w pogoni za płytkim powodzeniem, nie zachował „najczystszej duszy”, którą artysta, zdaniem jego profesora, mieć powinien. Ale przecież, jako jedyny z uczestników tego dramatu, on widział tę Psyche, ten boski ideał. Towarzyszyła mu przez całe długie życie, nawet jeśli on nie miał czasu, aby pokazać ją ludziom. Zresztą, czy gdyby nawet udało mu się namalować to wymarzone arcydzieło – czy widzowie pokroju jego tępych modeli potrafiliby je docenić? Czy ktokolwiek ujrzałby w nim tę Psyche, wieczną Muzę? Szczerze mówiąc wątpię. Zastanawiałam się, jak istotny jest ten ostatni akt Cambellowskiego Monomitu: wyjście-oświecenie-powrót-przekazanie posłannictwa ludziom. Czy oświecenie, zetknięcie z boskością musi być koniecznie uwieńczone przyjęciem roli proroka? Po co – żeby zadośćuczynić ambicji, próżności artysty? Przecież każdy, kto sam poznał tę Psyche (jakimkolwiek imieniem Ją nazwać) rozpozna Ją sam dla siebie – a temu, kto Jej nie spotkał, na nic i tysięczne obrazy i tłumaczenia. 

Choć z drugiej strony… Chcieć czy nie, talent to jest jakaś odpowiedzialność. Nawet nie przed ludźmi – przed samą Psyche, Aniołem, Bóstwem (imię wstawić dowolne). Można znaleźć tysiąc wymówek, żeby nic nie robić: że Jemu/Jej to niepotrzebne, że po co perły przed wieprze, że przecież czynsz, codzienna krzątanina. Tylko, że wiecie, że to wszystko są wymówki. Co zrobiliście ostatnio z czystej miłości…?

PS. Bardzo ciekawy wykład reżysera (Davida Pountneya)  - The Future of Opera

czwartek, 5 grudnia 2013

Stypa po Mozarcie czyli kontekst jest królem

Zeszłej nocy udaliśmy się do poznańskiej katedry aby wysłuchać Requiem Mozarta wykonanego w charakterze oprawy mszy żałobnej odprawionej o godzinie 23 w intencji kompozytora w okrągłą, 222 rocznicę śmierci. Msza odprawiona była w rycie przedsoborowym,  w ramach XI Poznańskiego Festiwalu Mozartowskiego.

Po pierwsze, choć jestem człowiekiem uczestniczącym w obrządkach religijnych niechętnie i rzadziej niż rzadko, spodobało mi się teatrum liturgii przedsoborowej. Kadzidła, jakieś procesje ze świecami, mamrotania i hokus pokus przed ołtarzem, klęknięcia, ukłony, przebieranki - wszystko bardzo malownicze i tajemnicze. Poza tym zdecydowanie bardziej odpowiada mi rola pasywnego widza niż zmuszanego do jakichś mechanicznych czynności i inkantacji statysty. Aż człowiek zostałby tym lefebrystą, tylko oni chyba też jednak wymagają żeby w to wszystko bezapelacyjnie wierzyć.

Po drugie, Requiem podane w formie koncertowej (zwartej) jest poniekąd pozbawione kontekstu. W swojej oryginalnej formie, jako oprawa liturgiczna, jest nie tylko bardziej autentyczne (a żyjemy przecież w świecie historically informed performances) ale i inaczej rozkłada akcenty.

D: Parę rzeczy mnie bardzo zaskoczyło. Po pierwsze to, że muzyka i śpiew dobiegały nie, tak jak zwykle - z przodu, ale od tyłu, zza pleców. A nie za bardzo było się jak odwrócić. I tak stałam plecami do tego niesamowitego Dies Irae, a ciarki same chodziły mi po plecach wraz z falami dźwiękowymi… A propos Dies Irae, to wysłuchanie tego w odpowiednim kontekście wyprowadziło mnie z błędu, w który popadłam wiele lat temu i tak w nim trwałam. Otóż dałam sobie wmówić, że napisanie tego utworu było znakiem pychy (“Oto staję się równy bogom i teraz ja was będę sądził”), podczas gdy tak naprawdę trudno o większe świadectwo pokory i skruchy. Jest to owszem scena Sądu Ostatecznego, ale opowiedziana z perspektywy nie sędziego, ale podsądnego - który zdaje sobie zresztą sprawę z własnych win i ogólnej marności i nie pozostaje mu nic więcej, jak tylko apelować do łaski trybunału. Autor nie tyle chce słuchacza nastraszyć, co daje mu wgląd w swój własny strach.

Nie zabrakło też niestety łyżki dziegciu. Celebrans zmarnował okazję na wygłoszenie kazania w związku tematycznym z okazją (przypominam: 222 lata temu zmarł Mozart). Zamiast tego dobre dziesięć minut rozwodził się nad postacią XIX wiecznego kardynała Ledóchowskiego jako bohatera walki przeciwko Kulturkampfowi (“wojnie kulturnej” jak łaskaw był tłumaczyć homileta), przeciwnika wprowadzania języka niemieckiego w nauczaniu religii, osobistego wroga Bismarcka i ogólnie męża opatrznościowego Wielkopolski. I zaraz też jakieś uwspółcześniające kulawizmy retoryczne, o tym że ktoś teraz “znalazł buty Bismarcka i je próbuje przymierzać” po to aby znów naród próbować wynaradawiać. Postać Ledóchowskiego owszem, ciekawa i godna przypomnienia, zwłaszcza że nie aż tak biało czarna (hierarcha był lojalnym serwilistą tak długo aż mu Prusacy nie zaczęli deptać po odciskach), ale co u licha ma to wspólnego z Mozartem? Chyba to, że mówił po niemiecku? Po raz kolejny okazało się, że oni chyba szkolą specjalnie kler w nieumiejętności zachowania się taktownie i stosownie do okoliczności.

środa, 20 listopada 2013

Alfabet gruziński: J jak Jedzenie

W zasadzie ostatnia afera powinna nas trochę zmitygować i skłonić do porzucenia tematu (nie, nie czytaliśmy książki Pakosińskiej ani bloga blogerów), bo trudno przecież pisać rzeczy nowe i odkrywcze, zwłaszcza na temat, na który już wiele stron zapisano, ale jednak Gruzja nie byłaby kompletna bez kilku uwag na tematy gastronomiczne.

Kuchnia gruzińska okazała się jedną z najsmacznieszych spośród naszych różnych wypraw - choć oczywiście po półtora tygodnia większość popularnych dań mieliśmy już przepróbowanych, zwykle w kilku wariantach. Najbardziej w pamięć zapadają orzechy - podawane na przystawkę, danie główne i deser. W wersji przystawkowej zasmakowały nam zwłaszcza smażone plastry bakłażanów nadziewane pastą orzechowo-czosnkową z ziołami, posypane natką kolendry i pestkami granatów. Podobna pasta rozrobiona wodą stanowi podstawę sosu (baje) używanego np. do kalafiora bądź drobiu. Orzech, czosnek, bakłażan - trzy filary kuchni gruzińskiej.

Przyprawy gruzińskie zasługują na osobny akapit. W Internecie (a jednak czytaliśmy jakieś blogi, a przynajmniej Wikipedię…) doczytać się można, że Gruzini używają do wszystkiego skomplikowanej mieszanki przypraw zwanej chmeli-suneli i zawierającej długą listę mniej lub bardziej tajemniczych składników. Z naszej obserwacji wynika raczej, że podstawową przyprawą są zmielone nasiona kolendry i kozieradki plus płatki aksamitki mające imitować szafran. Bywał też ostry sos (adżika) i drugi, zrobiony z zielonych śliwek - podawane w zasadzie do wszystkiego.

Narodową potrawą są chinkali czyli używając najbliższego odpowiednika pierożki-sakiewki z nadzieniem najczęściej mięsnym, choć zdarza się też grzybowe lub ziemniaczane. Znów, przeczytać gdzieniegdzie można, że te pierożki nadziewane są… rosołem (jak u licha można cokolwiek nadziać rosołem?!). Otóż rosół wytwarza się w nich sam, pod wpływem gotowania dość mokrego nadzienia z mielonego mięsa, zwykle pikantnie przyprawionego. Ale rzeczywiście, przy jedzeniu trzeba uważać żeby się nie poplamić zawartością.

Batumi
W Batumi trafiliśmy na targ rybny w porcie. Tam kupuje się ryby (barabulki najlepsze, ale jest kilka innych mniejszych lub większych, najlepiej metodą pokazywania palcem), handlarki sprawiają je szybko i oprawione zakupy niesie się do sąsiedniej knajpy. Za ryby zapłaciliśmy 3 lari, za ich przygotowanie i podanie (z napojami, sałatkami, pieczywem) - 30. Ciekawa proporcja.

W Tbilisi z kolei odwiedzilismy restaurację, którą polecamy ze wszech miar, ale której nie znajdzie się bez sporego wysiłku (pod miastem). Nazywa się Kakhelebi, ale to nie pomaga wiele, gdyż szyld (a także menu) zapisany jest jedynie po gruzińsku. Rewelacyjna kuchnia, oparta o produkty z własnych plantacji, chleb własnego zakwasu i wypieku, wino z własnej winnicy, herbatka ziołowa z ziół zbieranych w Tuszetii, wreszcie własny samogon (o dźwięcznej nazwie czacza i - bagatela - 63%). W takich momentach brakowało nam naszych przyjaciół, wyszłoby tak samo smacznie, a zdrowiej (bo o wiele mniej per capita).

Innym ciekawym miejscem w Tbilisi jest Khinkali House  - jak nazwa wskazuje, restauracja wyspecjalizowana w chinkalich. Wystrój z lat dawno minionych (delikatnie mówiąc oldskulowy), sąsiedztwo ciemnego przejścia podziemnego (śmierdzącego jak wychodek diabła), ale kuchnia wynagradza wszystko. Tubylcy zamawiają po kilkanaście sztuk (duże półmiski) i jedzą pozostawiając “zawleczkę” z ciasta na talerzu.

Jako kierowca miałem dość ogranczoną ekspozycję na miejscowe wina, ale to, co próbowałem było godne pochwały, tyle że nazwy niezapamiętywalne i niepowtarzalne. Niewiele też czasu spędziliśmy w Kachetii (gruzińskiej Burgundii). Wygląda na to, że w uprawie są przede wszystkim endemiczne szczepy winorośli, dające po przerobie dość nietypowe dla podniebień smaki. Rzecz wymaga głębszych studiów w terenie - tym razem prowadziliśmy się wyjątkowo grzecznie.

Bywały też porażki. Z Polski (słynna knajpa ormiańska pod Łowiczem) znamy “kiełbaski” z nawleczonych na nitkę orzechów maczanych w redukowanym soku z winogron. Całość wygląda jak kiełbaska, nosi dźwięczną nazwę “sudżuk” i smakuje jak król wszystkich deserów. Wersja gruzińska (churchkhela), niezbyt poetycko określana terminem “Georgian snickers” niestety nie dorównuje smakiem wyrobom ormiańskim. Albo przynajmniej my nie trafiliśmy na dzieło prawdziwego mistrza.

Jednak sromotna klęska kulinarna spotkała nas dopiero ostatniego dnia przed wylotem. Otóż wybraliśmy się do restauracji, która przyjemnie zaskoczyła nas dnia pierwszego, dość nieszczęsliwie trafiliśmy na kelnera ze “straconego pokolenia” (już nie uczyli go po rosyjsku, jeszcze nie uczyli go po angielsku) a przy tym czuliśmy się już jak skłonni do eksperymentów bywalcy. Tak więc zamiast znanej i lubianej kharczo wskazaliśmy na inną zupę, którą kelner-niemota łamaną angielszczyzną rozkodował jako “beef”. I tak zawarliśmy bliższą znajomość z piekielnym dekoktem zwanym khashi. Był to nie mniej nie więcej wywar z flaków wołowych (niepokrojonych, może tylko nieco rozdrobnionych za pomocą tasaka) bez jakichkolwiek warzyw czy przypraw, za to obficie zaprawiony łojem. Sam zapach wystarczał za antyreklamę. Podaje się to okropieństwo w towarzystwie miseczki z dużą ilością zgniecionego surowego czosnku oraz dzbanuszka mleka. Wpadliśmy na to, żeby składniki wymieszać, ale pierwotnej zupie w niczym to nie pomogło - do odoru flaków z łojem doszedł po prostu intensywny zapach czosnku.  Reanimowaliśmy to solą, pieprzem, znów solą - ale i tak spektakularna porażka. Gruzini oczywiście widzą w khashi lek na wszelkie choroby włącznie z rakiem, kacem i prawdopodobnie syfilisem.

niedziela, 17 listopada 2013

Alfabet gruziński: S jak Stalin

Główną atrakcją miasteczka Gori był do niedawna stojący pod ratuszem pomnik Stalina (zupełnie oryginalny, przedchruszczowowski ostaniec), ale go w 2010 ukradkiem usunęli (podobno mają z powrotem ustawić, ale coś tam się kotłuje). W nocy, żeby mieszkańcy nie bronili (“gdzie jest Józef, gdzie jest Józef!”).
Z jednym maleńkim Soso tak wiele ubyło

Z chwilowego braku pomnika centrum stalinowskiego uniwersum jest muzeum. Na placu przed budynkiem właściwego muzeum stoi, obudowany pawilonem dom, w którym urodził się przyszły Chorąży Pokoju. W zasadzie mieszkanie. A w zasadzie pokój. Z pracownią szewską ojca przyszłego wodza w piwnicy. Bo te plotki o Przewalskim (od koni) to jednak podobno czcze pogłoski i kalumnie oparte wyłącznie na przypadkowym podobieństwie wąsów. Stalina zrobił pan Dżugaszwili, zapewne - jak większość rzeczy w życiu - po dużej czaczy.
U Dżugaszwilich myją okna

Obok muzeum stoi sobie wagon - salonka, którym Stalin jeździł w latach 40 ubiegłego wieku (a który znaleziono na jakiejś bocznicy Ojczyzny Proletariatu w połowie lat 80). Podobnie jak Kim nie lubił latać, więc poruszał się koleją. Wagon z wanną i klimatyzacją, ale jakoś niekoniecznie szczególnie luksusowy. Podobne odczucia miałem, gdy obejrzałem program BBC o Royal Train używanym przez obecną królową, trochę mi się żal zrobiło, że dama niezbyt pierwszej młodości jeździ czymś, co swoje lata świetności miało pół wieku temu a obecnie w żaden sposób nie przystaje do przymiotnika “komfortowy”.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, że mamy ze Stalinem coś wspólnego - a mianowicie zdarzyło nam się otrzymać identyczny prezent od Chińczyków. Prezentem tym były “koniki”, czyli zestaw dwóch ceramicznych durnostojek przedstawiających konia i wielbłąda, które ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu wręczono nam w zeszłym roku w Luoyang (liczyliśmy na dobrą herbatę, a nie jakieś łapikurze - na szczęście w Chinach prezenty rozpakowuje się nie w obecności darczyńcy, ale później). A tu proszę - identyczne koniki figurowały wśród darów przysłanych z całego świata dla Wodza Wolnych Narodów z okazji 70 urodzin. I nie wybrzydzał, tylko przekazał do muzeum.
Wodzowi wolnych narodów tow. Stalinowi w 70-tą rocznicę urodzin pracownicy Państw Fabryki Farb i Chemik. Ceram. “Cerfarba”. Wałbrzych - Polska 1949

Stosunek Gruzinów do Stalina jest nieco dwuznaczny. Z jednej strony w Muzeum Narodowym w Tbilisi zorganizowano dużą (i porządnie przygotowaną) stałą wystawę na temat okupacji sowieckiej i rosyjskiej, z drugiej, w Gori kult Generalissimusa ma się wciąż całkiem nieźle. Bo przecież mała salka w piwnicy poświęcona Gułagowi w kulcie aż tak nie przeszkadza.

W ogóle przewodniczka usiłowała ocieplić wizerunek. A to pokazywała jakieś zdjęcia młodego Stalina, a to tomiki wierszy juwenilnych, a to skupiała się na wątku wyrzucenia z seminarium duchownego wskutek nieopłacenia czesnego. Nawet te historie o krwawym napadzie na bank, podpaleniach w rafinerii i strzelaninach z policją brzmiały jak z jakiejś opowieści przygodowej. A już wielokrotne ucieczki z zesłania (była mapa: czerwone strzałki - in, zielone - out) to prawie jak scenariusz filmowy albo gra komputerowa. Inna sprawa, że komuniści po dojściu do władzy wyciągnęli wnioski z nieszczelnego Sybiru, ale to już zupełnie odrębna opowieść.
Muzeum - na pierwszym planie, obudowany, dom, w którym urodził się Józef Wissarionowicz

sobota, 9 listopada 2013

Alfabet gruziński: K jak Kolchida




Oprócz „Czterech pancernych” Gruzja kojarzyć się może jeszcze z wyprawą Argonautów po Złote Runo. Zdaniem Greków, w tym rejonie znajdowała się starożytna Kolchida – od pasa nadmorskiego, mniej więcej do okolic Kutaisi (dalej na zachód, w górach, była już Iveria). Jako stolicę króla Ajetesa, który spotkał się z Jazonem i załogą Argo, podaje się zwykle miasto Vani (Surium), choć jest to raczej mało prawdopodobne, gdyż leży ono w głębi lądu przy rzece, jak wszystkie tutaj, niezdatnej do nawigacji.

Istnieje kilka konkurencyjnych hipotez czym było Złote Runo. Jedna z nich głosi, że chodziło o technologię pozyskiwania złota przez wypłukiwanie drobin z rzeki za pomocą owczych skór. Mogło też chodzić o zapisaną na pergaminie instrukcję, albo wręcz o sam złoty skarb, jako że wczesne monety miały często kształt stylizowanych zwierzęcych skór.

 
W Muzeum Narodowym w Tbilisi można oglądać świetnie zachowany złoty skarb Kolchidy. Inaczej niż w obszarze śródziemnomorskim, dominują nie cieniutkie „złotka”, ale solidne bransolety zdobione filigranowym wzorem często przedstawiającym zwierzęta oraz rozmaite figurki. Do najpopularniejszych – wśród masy koników i owiec – należy biesiadujący człowiek ze wzniesionym rogiem pełnym wina (wciąż jest to popularne naczynie do tego celu) oraz nasz ulubiony Pancerny Tygrys. Podobno miał to być raczej lew niż tygrys, ale zwierzak jest należycie pręgowany i zaopatrzony w coś, co przypomina maskę przeciwgazową na pysku. Pierwszy raz zobaczyliśmy go zaraz po przybyciu do Gruzji, na uroczej fontannie w Kutaisi, gdzie stał wśród innych (powiększonych) starożytnych figurek. Potem migał raz po raz jako logo banku, by wreszcie dać się zobaczyć w muzealnej gablocie. Na koniec wycieczki dostaliśmy bonus w postaci dwóch niemal pełnowymiarowych Pancernych Tygrysów przed teatrem w Batumi.
Najsłynniejszą starożytną obywatelką Batumi, uczczoną w 2005 roku wielkim pomnikiem w centrum miasta (ładny, w stylu Art Deco, ale najwyraźniej w Gruzji style pojawiają się ze znacznym opóźnieniem) jest Medea. Stoi na wysokiej kolumnie, jako smukła dziewczyna z rozwianym włosem, trzymając w wyciągniętej ręce złotą baranią skórę. Myślę, że zasłużyła. Najbardziej znana legenda dotycząca Medei – ta o zabiciu dzieci, które miała z Jazonem – nie oddaje jej sprawiedliwości, nie mówiąc już o tym, że nie jest to jedyna wersja wydarzeń. Już starożytni nie bardzo wierzyli w dzieciobójstwo Medei – Creophylus z Samos oskarżał o zabicie jej synów mieszkańców Koryntu. Wiadomo też, że po burzliwym życiu Medea wróciła do Kolchidy (z synem, którego urodziła jako królowa Aten), gdzie zasłynęła jako mądra i sprawiedliwa władczyni. W Batumi czci się ją jako wielką królową i uzdrowicielkę (od jej imienia wywodzi się słowo medycyna). W końcu nawet epilog (zaświatowy) tej legendy jest znamienny – w duchu Medei spotkanym w Hadesie zakochał się sam Achilles (wcześniej Medea była jedyną śmiertelniczką, która odmówiła swoich wdzięków samemu Zeusowi, nawet za obietnicę nieśmiertelności). 

piątek, 8 listopada 2013

Alfabet gruziński: B jak Batumi (ech, Batumi)

Batumi's skyline
Najsłynniejsza polska pieśń o Gruzji jest w Gruzji niemal całkowicie nieznana a pośród wielu stojących w Batumi pomników nie ma pomnika Filipinek. Powód? Jest to melodia napisana przez ormiańskiego kompozytora do zupełnie innych słów. Herbaciane pola Batumi istnieją w rzeczywistości, choć historia ich powstania otoczona jest wieloma legendami. Bohaterem pierwszej z nich jest gruziński książe Miha Eristavi, który zakochał się w smaku chińskiej herbaty i łamiąc monopol Chińczyków przeszmuglował jej nasiona w bambusowej lasce do swojego kraju. Nic to, że tę samą historię opowiadają o larwach jedwabników (tam jacyś jezuici byli czynni), gałce muszkatołowej (którą Francuzi wykradli Holendrom z Moluków) i jeszcze paru innych roślinach i zwierzętach. Druga historia dzieje się podczas wojny krymskiej, kiedy to u wybrzeży gruzińskich zatonął angielski okręt wojenny, którego kapitan podczas pobytu w niewoli domagał się codziennie herbaty; import był dość kłopotliwy i aby ułatwić sobie zadanie zaczęto uprawę na miejscu (opowieść ma jedną wadę faktograficzną - podczas trwania wojny krymskiej Batumi należało do angielskiego sojusznika, Turcji). Trzecia, najnowsza odsłona herbacanej historii dzieje się pod koniec XIX wieku, kiedy to przedsiębiorczy kupiec nazwiskiem Popov sprowadził całkiem legalnie z Chin sadzonki herbaty oraz specjalistów od jej uprawy i przerobu. Oprócz herbaty Chińczycy przywieźli ze sobą uprawiane do dziś w okolicach Batumi bambusy, bananowce, palmy oraz persymony. W czasach realnego socjalizmu wspierano produkcję antyimportową, stąd “Moskwa tonąca w pomarańczach” (w rzeczywistości gruzińskich mandarynkach) u Gałczyńskiego (choć najprawdopodobniej stosunek przeciętnego obywatela ZSRR do dostępności owoców cytrusowych ilustruje lepiej tytuł opery Prokofiewa “Miłość do trzech pomarańczy”), stąd także rozwój uprawy herbaty w Gruzji. Po rozpadzie imperium uprawa herbaty podupadła, lecz ostatnio jest znów rozwijana.
Targ rybny - tu się kupuje i zanosi do pobliskiej knajpki celem usmażenia i podania
Widać wyraźnie, że współcześni władcy Gruzji chcą zrobić z Batumi okno wystawowe na świat. Dużo dobrej nowoczesnej architektury (między innymi hotele Radisson i Sheraton, zabudowa pasa przybrzeżnego), sporo dyskusyjnych historyzujących budowli (“burgundzki pałacyk”, wieża zegarowa, Piazza), wiele precyzyjnie zrekonstruowanych XIX wiecznych budynków (na przykład dom, w którym mieszkały trzy siostry, które jakoby zainspirowały Czechowa), wciąż jednak mnóstwo wielkiej płyty (tzw. leningrady), która w zasadzie nadaje się już tylko do wyburzenia. Dzięki pół miliardowi dolarów wpompowanemu w ciągu ostatnich lat w infrastrukturę miejską Batumi nie ma smutnego wyglądu post-sowieckiego potworka urbanizacyjnego.


Czasy pierwszej świetności Batumi związane są z boomem naftowym oraz rodzinami Rotszyldów i Noblów. Leżące nieco na uboczu muzeum braci Nobel daje ciekawy wgląd na rozwój technologii wydobycia, transportu i przetwarzania ropy naftowej. Fascynujące są losy wyścigu po azerbejdżańską ropę - budowa linii kolejowej pomiędzy Baku a Batumi, później rurociągu, rewolucja, wojna domowa, wreszcie Nobel sprzedający swoją firmę Rockefelerowi na dwa dni przed ostatecznym wkroczeniem bolszewików do Baku. Z ciekawostek: zanim wprowadzono obrót luzem ropę sprzedawano w blaszanych kankach; sułtan Turcji domagał się aby ropa sprzedawana Turcji była dostarczana wyłącznie w nowych, czystych i błyszczących kankach. A my dziś narzekamy czasami na trudnych klientów.