czwartek, 6 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (4)

Każdy portugalski szef kuchni czy kelner, gdy zapytać go o wieprzowinę w karcie, opowie wzruszającą historię o świniach półdzikich, żerujących w lasach z dębu korkowego, żywiących się jego żołędziami, którym zawdzięczają unikalną teksturę i smak mięsa. Gdyby ta opowieść była prawdziwa w stosunku do każdej wieprzowiny serwowanej w Portugalii, lasy z dębu korkowego musiałyby rozciągać się co najmniej do Renu. Faktem jest, że wieprzowina to ulubione mięso Portugalii, do tego stopnia, że nazwa bife oznacza tutaj niekoniecznie kawałek wołowiny na talerzu, ale również i kotlet ze świnki (w Angli zresztą też zwany gammon steak). Wieprzowinę (o ile nie zje się jej na świeżo, czasami w dziwnych kombinacjach: carne de porco a Alentajana - z małżami i czosnkiem) przetwarza się, najczęściej przez wędzenie. Portugalskie presunto nie ustępuje włoskiemu prosciutto czy hiszpańskiemu serrano. Szynka w znaczeniu polskim (gotowana), zwana jest tutaj fiambre i używana jest tylko do “obkładu” kanapek. Oprócz szynki istnieją całe światy różnych kiełbasek (chouriços, linguiças, salpicão, paio i wiele innych), które różnią się (chyba?) rozmiarami, kształtem i (być może?) gatunkiem mięsa użytego do ich wyrobu. Z kiełbaskami tymi można zawrzeć znajomość, gdy znajdą się wśród petiscos lub starterów, a także gdy trafią do caldo verde oraz innych pratos completos (“dania kompletne”, ze śląska eintopfy).
Niekiedy świni nie dane jest dożyć pełni swojej świńskości i kończy życie jako niemowlak, pieczony w całości. Los ten bywa również udziałem jagniątek oraz koźlątek. Takie cabrito assado no forno com chipolata e grelos salteados em mollho de alecrim to ono jest wyjątkowo grzeszne, ale smaczne niestety też. Z mini-cebulkami, drobnymi rzepkami i kasztanami (które się nie zmieściły w menu, ale na talerzu jak najbardziej), w sosie rozmarynowym.
Wołowina bywa traktowana nieco po macoszemu. Owszem, zaraz pierwszego dnia zaordynowałem sobie picanha grelhada, ale była to bardzo daleka i uboga kuzynka brazylijskiej picanhy (nie mówiąc juz o cupim). Swoją drogą polecam porównanie brazylijskiej “mapy krowy” (na blogu AndSola) z tymiż “mapami” u innych narodowości. Nawet w skrajnie eleganckich restauracjach stopień dopieczenia steku nie podlega dyskusji z gościem (ani przed, ani - tym bardziej - po podaniu na stół). Będzie tak, jak kucharz uzna za stosowne, nawet jeśli męczy go natchnienie (stek w sosie kawowym). W tychże eleganckich restauracjach na stole nie znajdzie się solniczki ani pieprzniczki - a próba ich sprowadzenia będzie nieomal nietaktem: klient powinien pokładać zaufanie w szefie kuchni.
Klient nie powinien za to pokładać nadmiernego zaufania w wikipedii. Z niedocieczonych dla mnie względów angielska wiki (a w ślad za nią inne źródła) podaje jako miejsce podpisania traktatu z Sintry - pałac Queluz (który od samej Sintry oddalony o dobre 15 km). Jednie portugalska wiki dobrze lokalizuje miejsce podpisania traktatu (Palácio de Seteais), ale ilustruje artykuł... zdjęciem pałacu w Queluz. Sam pałac Seteais mieści elegancki hotel, traktat podpisano w zdobionej motywami mitologiczno - wodnymi sali da Convenção, w której obecnie znajduje się restauracja hotelowa. Ja zamówiłem bezpiecznie, sopa di mariscos, a następnie lula farci (kalmary nadziewane ryżem). Dorota poszła ambitnie, najpierw pavé de porco (co okazało sie być salcesonem - model “ucho Ghandiego”, cóż z tego, że inkrustowanym foie gras), a następnie czymś w rodzaju tempury z owoców i warzyw. 
Sam traktat z Sintry (1808) był klasycznym przykładem dyplomatycznego zmarnowania zwycięstwa militarnego. Całkiem pobity i otoczony korpus Junota uzyskał możliwość ewakuacji do Francji, co więcej transport ten zrealizowała flota brytyjska. Oprócz żołnierzy napoleońskich Royal Navy przewiozła do Rochefort całe ich uzbrojenie, a także wszytko, co Francuzi wyszabrowali w Portugalii (ładnie opisane w traktacie jako biens personnels - najczęściej jednak zupełnie innych person). W Portugalii dobrze zasłużył się Artur Wellesley, późniejszy książe Wellington, ale do negocjowania samego traktatu admiralicja wysłała jakichś dwóch dziadków zdjętych z zapiecka. 
Francuzi szabrowali co mogli, między innymi grobowce króla Pedro i królowej Inez de Castro, o której pisał swego czasu na swoim blogu AndSol, też zresztą nie unikając błędów: otóż Inês de Castro była damą dworu Konstancji Kastylijskiej, pierwszej żony księcia Pedra (zwanego przez przyjaciół o Justiceiro, a przez wrogów o Cruel), a nie jego ojca, Alfonsa IV. Romans z Inez trwał przez cały czas trwania małżeństwa z Konstancją (choć wyrób dzieci zaczął się dopiero, gdy następca tronu owdowiał). Wikipedia opisując położenie sarkofagów pary królewskiej w klasztorze w Alcobaça (Inês opposite Peter so that, according to the legend, at the Last Judgment Peter and Inês can look at each other as they rise from their graves) puszcza wodze fantazji: grobowce, pierwotnie umieszczone obok siebie, wędrowały po kościele niczym kubki w grze w trzy kubki, obecne ich ułożenie pochodzi z ostatniej roszady, dokonanej w roku 1957.
Niedaleko Sintry znajduje się Palácio de Monserrate, będący od końca XVIII wieku w rękach kolejnych brytyjskich właścicieli. Jednym z nich był William Beckford, ekstrawagancki milioner, kolekcjoner sztuki, znany także jako jeden z ojców powieści gotyckiej (Vathek) oraz autor nadających się i dziś do czytania relacji z podróży. Gdy Lord Byron znalazł się w Sintrze, zapragnął odwiedzić Monserrate - samego Beckforda już tam nie spotkał (gdyż ów wyjechał do Anglii zanim wojny napoleońskie dotarły do Portugalii), ale opisał opuszczony pałac i zarośnięty ogród w “Wędrówkach Childe Harrolda”. Sam Beckford zasłynął później jako budowniczy i właściciel opactwa w Fonthill. Cóż wie o nim polska wikipedia? W sumie niewiele prócz kuriozalnej wzmianki o domniemanym homoseksualizmie: “w 1785 roku został zmuszony do opuszczenia kraju w wyniku skandalu homoerotycznego. Powróciwszy otoczył się gromadą męskich służących oraz pilnie kolekcjonował wszelkie wzmianki o homoseksualizmie.” Angielska wiki naświetla precyzyjnie kwestię biseksualizmu Beckforda, relacji z żoną, ilości dzieci i powodów wyjazdu z Anglii i do niej powrotu. Posiadanie natomiast służących dowodzi tylko zamożności, posiadanie “gromady” służących dowodzi większej zamożności. Służący płci męskiej byli objawem jeszcze większej zamożności, bo trzeba było im więcej płacić niż pokojówkom czy kucharkom (w XIX wiecznej Anglii płacono podatki od ilości męskich służących - wyjątkiem od tego prawa byli emerytowani oficerowie, którym odliczano od podatku jednego ordynansa). Wzmianka ta (bo autor nie skalał się jakimkolwiek innym wkładem w redagowanie wikipedii) wygląda na typowe w kręgach homiczych “wyoutowywanie” celebrytów (“I on też, i on też!”). Zdumiewające, że - na przykład - leworęczni nie demaskują innych leworęcznych. Albo rudzi rudych.
PS. Ja oczywiście posprzątam na wiki. Z wandalizmem i głupotą trzeba walczyć. Ale niekoniecznie na urlopie.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (3)

Przewodnik do oznaczania motywów mitologicznych w sztuce, część pierwsza.
1. Zabawy z ptakiem:
a) dziewczynka = Leda
b) chłopiec = Ganimedes

2. Kobieta z głową na tacy:
a) dobra kobieta, zła głowa = Judyta z głową Holofernesa
b) zła kobieta, dobra głowa = Salome z głową Jana Chrzciciela
***

Ser (queijo), jakkolwiek jedzony powszechnie i często, nie cieszy się w Portugalii szczególną estymą. Najczęściej (mówimy tutaj o serach artisanal, nie o supermarketowych plebejskich kuzynach) jest owczy (de ovelha) lub kozi (de cabra) - krowi jest tylko queijo da ilha (chodzi o Azory - często też zwany queijo São Jorge). Sery najczęściej je się przed posiłkami, jako poczekajki (amis bouche) w restauracjach, jako petiscos lub acepipes (portugalski odpowiednik tapas). 
Jedynym celebrytą w świecie portugalskich serów jest queijo da Serra, produkowany z owczego mleka za pomocą roślinnej podpuszczki (wywar z liści kardu). Ser gdy młody jest miękki i musi nabierać wieku zawinięty w bawełniane woreczki. O ile pozwolić mu dojrzeć, to stwardnieje i nabierze ceny. Najlepiej jeść go za młodu: restauracje niekiedy podają go w całości, z odciętym wierzchem, i odpowiednią do ilości stołowników ilością łyżeczek. Biorąc pod uwagę, że waga krążka waha pomiędzy półtora a dwa kilo - jest to doświadczenie wyjątkowo niedietetyczne, ale zdecydowanie niezbędne dla każdego gastrozofa w podróży.
Zdumiewa niewielka ilość dań, których składnikiem jest ser. Niekiedy requeijão (miękki ser serwatkowy, odpowiednik włoskiej ricotty) bywa zapiekany w ciasteczkach (queijadinhas), ale tak naprawdę queijadas oderwały się już dawno od komponentu serowego i najsmaczniejsze bywają z żółtkami, migdałami, kandyzowanymi pomarańczami i wszelkim innym dziwactwem.
***

W lizbońskim klasztorze hieronimitów, w jednej z sal wystawowych umieszczona jest wstęga timeline w trzech poziomach - co się wydarzyło w poszczególnych latach na świecie, w Portugalii i w samym klasztorze. Najbardziej oczywiście ciekawe jest spojrzeć na wybór wydarzeń historii powszechnej oczyma portugalskimi. Poziom europocentryzmu o wiele niższy niż, na przykład, w Polsce. O Polsce, swoją drogą, prawie nic: pod Wiedniem wygrali, zgodnie ze stanem faktycznym, Habsburgowie.

niedziela, 2 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (2)

Katalog najdurniejszych śmierci operowych:
  1. Zaśnięcie pod trującym drzewem - “Afrykanka” Meyerbeera (zresztą, jak sama nazwa wskazuje, akcja opery rozgrywa się w Indiach)
  2. Usmażenie na chrupko w oleju - “Żydówka” Halevyego
  3. Śmierć z braku wygód - “Manon Lescaut” Pucciniego
  4. Trujący bukiet - “Adriana Lecouvrer” Cilei
  5. Śmierć z przemodlenia - Elżbieta w “Tannhauserze” Wagnera
Nagroda specjalna:
Titurel (“Parsifal” Wagnera) - chłop się stara umrzeć od pierwszego aktu, ale umiera dopiero w trzecim.
Za to w Teatro Nacional de São Carlos ze wszystkich dziwnych oper - “Kátia Kabanová” Leoša Janáčka (i to dopiero za tydzień). W typologii śmierci operowych nic szczególnego, ot, topielica jakich wiele (vide "Halka" czy Ofelia - w “Hamlecie” oczywiście Ambroise Thomasa). Natomiast jest to dokładnie ta sama inscenizacja Aldena, którą już widzieliśmy w Warszawie (“David Alden's production of Katya Kabanova at the English National Opera – co-produced with Teatro Nacional de São Carlos, Lisbon and Teatr Wielki-Opera Narodowa, Warsaw – has been greatly anticipated and was enthusiastically received”) - uroki, psia mać, globalizacji.

sobota, 1 stycznia 2011

Trzecia Portugalia (1)

Dlaczego trzecia? Otóż do pierwszej, która mieściła się w Makao, dojechaliśmy na początku naszego wieku. Błąkając się po ulicach tego miasta, napotykając co chwila na jakieś fragmenty nie aż tak dawno wygasłej kultury, czytając napisy na budynkach, których już nikt nie zrozumie, rozpoznaliśmy znaczenie słowa saudade jako tęsknoty za... Portugalczykami. Była to więc Portugalia taka jak trzeba, melancholijna (choć smaczna; zresztą, kto powiedział, że melancholia musi być niejadalna?).
Druga Portugalia to Portugalia triumfalna, którą znaleźliśmy w Brazylii w 2007. Mam słabość do państw, które były kiedyś cesarstwami - uważam, że odrobina operetki pomaga nabrać dystansu do własnej historii i odczuwania swojego miejsca na świecie. Poczucie własnej wartości wspiera też to, że można dwa tygodnie jechać ônibus rodoviário i nie wyjechać wcale z Brazylii.
Czas wreszcie przyszedł na trzecią, właściwą Portugalię (do której, tak jak do Maroka, wybieraliśmy się od tak dawna, że prawie już tam byliśmy). Mieliśmy, co prawda, do wyboru uportugalszczyć się delikatnie, przez Maderę albo Cabo Verde, ale zdecydowaliśmy się chwycić byka za rogi. Swoją drogą, królowa Maria II już w 1836 zdecydowała się zakazać zabijania byków w Portugalii, ale zakaz ten przetrwał dokładnie rok (tak samo jak zniesienie niewolnictwa w Brazylii pięćdziesiąt lat później).
Wkład Portugalii w - dumnie mówiąc - nomenklaturę światowego dziedzictwa gastronomicznego nie jest może tak spektakularny jak Włoch, Francji czy Hiszpanii, ale trudno go pominąć. Pomarańcze (laranjeira) trafiły do Europy za sprawą Portugalczyków, dzięki czemu zwane są po bułgarsku портокал (i bardzo podobnie po grecku oraz turecku). Japońska tempura zawdzięcza swoją nazwę portugalskim mnichom, którzy nieświadomi praktycznej nieobecności mięsa w japońskiej diecie wymyślili tubylcom smaczne danie postne (alimentum per tempore quadragessimo). Sprowadzając nieznany wcześniej Japończykom rafinowany cukier Portugalczycy rozwinęli kuchnię japońską o spory segment deserów.
A propos deserów. Uważa się powszechnie, że oprócz dostępu do zamorskich przypraw za bogactwem deserów i słodkości w kuchni portugalskiej stoi rozwój życia monastyczego.  Otóż klasztory zużywały jajka w sposób nieproporcjonalny. W przypadku klasztorów męskich białko jajek używane było do klarowania win niezbędnych do celów - rzecz jasna - liturgicznych. Klasztory żeńskie zużywały zaś białka na potęgę jako składnika krochmalu potrzebnego do krochmalenia tych wszystkich habitów. Tak czy tak - zostawało żółtko, z którego (gdy już znudziły się wszystkim jajecznice) najprościej było coś upiec.
Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.

środa, 15 grudnia 2010

Walczyk przy ognisku

Z okazji niedawnych Dni Verdiego Ewa Podeś zrobiła mi (rzecz jasna, nie wiedząc o tym) osobisty prezent. Objaśniła mi, o co chodzi w „Trubadurze”. Widzieliśmy tę operę już ładnych parę razy i zawsze jakoś było głupio, albo i jeszcze głupiej. Jak nie sentencjonalny już „walczyk przy ognisku”, to hamburskie sado-ciacho, w którym Leonora na koniec każdego aktu podcinała sobie żyły (budząc nerwowy chichot wśród publiczności), a kto aktualnie nie śpiewał, kładł się na scenie i leżał czekając na swoją kolej. Wcale się nie dziwię, że po takich próbach „Trubadur” owiany jest wręcz międzynarodową sławą najdurniejszej pod względem libretta opery wszech czasów.

A tu nagle Ewa Podleś i jej wykonanie koncertowe, zdejmujące z dzieła warstwy narośniętych znaczeń. Prawdę mówiąc, z tą śpiewaczką nie da się zrobić wersji koncertowej, bo ona cokolwiek ma wykonywać, gra z głębi duszy, serca i równie przepaścistego gardła. Kiedyś dawno doświadczyliśmy takiego koncertu w poznańskiej Filharmonii (był „Orfeusz i Eurydyka” Glucka), a teraz to. Nic dziwnego, że reszta wykonawców podjęła rękawicę i nawet bez kostiumów, z orkiestrą zamiast dekoracji wyszło pięknie. I – kto by się spodziewał – sensownie. Naprawdę.

Od dawna mi się wydawało, że kluczem do zrozumienia tej pogmatwanej opowieści jest postać Azuceny. „Stara Cyganka” ze swoim szaleństwem i obsesją zemsty staje się motorem wydarzeń jeszcze przed początkiem pierwszego aktu. Jej dramatyczna opowieść brzmi jak brednie pijanego – a warto zauważyć, że w tej sztuce Cyganie to ci, którzy piją wino już do śniadania. „Um-pa-pa, um-pa-pa, moją matkę hrabia kazał spalić na stosie… Więc – um-pa-pa - z zemsty wykradłam z zamku dziecko hrabiego i wrzuciłam je do ognia. Tylko, niestety – um-pa-pa – przez pomyłkę wrzuciłam własne…” „Tu tryska krew, tam tryska śpiew walczyka przy ognisku” – jak to kiedyś całkiem trafnie skwitował mój mąż. I potem przez kolejne dwadzieścia lat ta coraz starsza Cyganka wychowuje Manrika jako swojego syna, opatruje jego bitewne rany po to, by w końcu doprowadzić do finału swoją zemstę. Starszy brat, hrabia Luna, zobowiązany przez ojca na łożu śmierci nie ustawać w wysiłkach odnalezienia porwanego chłopca, w szale zazdrości i wojennej zawierusze skazuje Manrika na śmierć. Dopiero po niewczasie, sama konająca w więzieniu, Azucena wyjawia mu, że zabił swojego brata (w niektórych inscenizacjach ta rewelacja popycha hrabiego Lunę do samobójstwa). „Jesteś pomszczona, o matko!” – woła w niebo- (albo i w piekło-) głosy Azucena i pada bez życia. Kurtyna. A wystarczyło trochę mniej zacietrzewienia za strony jednej starszej pani, żeby była szansa na happy end…

Trudno doszukiwać się w postaci Azuceny proroczego obrazu zacietrzewionych babć z przełomu XX i XXI wieku – kim więc jest? Za sprawą Ewy Podleś, po raz pierwszy zobaczyłam w niej coś innego niż fanatyczkę. Zobaczyłam Hekate – tak, właśnie tę Hekate, którą kiedyś opisywałam jako stadium pośrednie pomiędzy Demeter i Persefoną. Wieczna matka, a zarazem wieczna córka – niepogodzona z żadną z tych ról. Wysłanniczka śmierci, szamanka, wróżbitka i patronka zemsty. I jednocześnie zagubiona kilkunastoletnia dziewczyna z czarnymi warkoczami – być może najbardziej tragiczna postać greckiej mitologii (jeśli ktoś chce wiedzieć, dlaczego uważam Hekate za córkę Persefony, polecam jak najserdeczniej rewelacyjną książkę Roberto Calasso „Zaślubiny Kadmosa z Harmonią”).

Drugim kluczem do „Trubadura” jest Leonora. Też głupia jakaś, można by zawyrokować na pierwszy rzut oka. Stara się o nią szlachetny i zamożny hrabia Luna, a ta wzdycha do jakiegoś grajka, który w dodatku szybko okazuje się nie dość, że Cyganem, to jeszcze politycznym banitą. No perwa, proszę Państwa – najwyraźniej wymuskaną panienkę podnieca lud prosty i niedomyty, owiany wonią skradzionych koni i cuchnący od rana tanim winem. Tak więc – niezgodnie ze słynną „arią chóru” (kocham ten zwrot) – to nie Cyganeczka będzie ubarwiać dni Cygana, ale zbiegła dama dworu, z lubością nurzająca się w folklorze. W najlepszym razie taka hiszpańska Justysia Orzelska, w najgorszym – napalona wariatka do kolekcji operowych wariatek.

I znów, jakoś tak bez dekoracji i cygańskich fatałaszków okazało się, że może niekoniecznie. Może Leonora po prostu nie chce „żeby było normalnie” – ma być bardziej, inaczej, tak, żeby z banalnej historii trafić prosto do legendy. Może nie o to chodzi, że to plebejusz, ale że artysta – może jej się wydaje, że Cygan będzie synonimem człowieka wolnego, bez ojczyzny i powinności, które stanowią treść życia wielkich panów w stylu hrabiego Luny. Zdaniem Leonory Luna nie chce jej „dla niej samej”, on chce żonę pochodzącą z odpowiedniej sfery, najlepiej z majątkiem po sąsiedzku, który będzie można przyłączyć do rodowych dóbr, potulną, zgodną i płodną. Leonora prędzej się otruje, niż zgodzi się na coś takiego. Prędzej pójdzie do klasztoru, niż zostanie dodatkiem do zamku i hrabiowskiego tytułu. Scena, kiedy Manrico przybywa w ostatniej chwili i uprowadza ją sprzed ołtarza jest bardzo symptomatyczna. Leonora w pierwszej chwili wcale nie wierzy, że on wykaraskał się z ran. „Czy przybywasz z nieba, czy z piekła?” – pyta. Nieważne. Oczywiście, że pójdzie za nim dokądkolwiek, bo wydaje jej się, że we dwoje stworzą sobie prywatny raj. Po prostu kolejna Persefonka – jak Małgorzata w „Fauście”, Senta w „Holendrze” i tyle innych. Kochająca na śmierć (a może po prostu zakochana w samej Śmierci), zastygła w desperackim błaganiu „Proszę mnie porwać”. Któżby się oprał… On – ten artysta, demon, anioł, władca i co tam chcieć jeszcze – pojawi się jak zwykle, w ostatnim momencie dla większego efektu. Tylko, czy to naprawdę on…?

No właśnie – moim zdaniem to nie on. Jego – tzn tego Hadesa, który przyjedzie na rydwanie i uczyni z przestraszonej dziewczynki królową - w tej operze nie było od początku. Niestety, rozdzierająco wręcz niestety – Leonora zakochała się w swoim wyobrażeniu. Ów „szatanioł” (że zapożyczę cudne a wielce romantyczne określenie) okazał się maminsynkiem, który i od własnego ślubu ruszy na ratunek (domniemanej) mamusi i ostatecznie da się za nią zabić. Co gorsza, to jest pozer i puszący się paw, bardziej zainteresowany imponowaniem zgrai żołdaków niż kobietą, którą już (nieomal) zdobył. Jeśli nawet jest artystą, to z rodzaju takich, dla których im większa publiczność, tym lepsza. Wobec Leonory pozwala sobie na coraz bardziej obcesowe zachowanie, kulminujące się w naprawdę żenujących scenach zazdrości po tym, jak w przypływie heroizmu niedoszła panna młoda obiecała oddać swoje dziewictwo hrabiemu Lunie w zamian za uwolnienie Manrika. Och, jak on odetchnął z ulgą, kiedy wyznała mu, że wcześniej zażyła truciznę, więc zły hrabia nie zdąży wykorzystać jej żywej… Leonora umiera na chwilę zanim Manrico trafia przed pluton egzekucyjny, a Azucena informuje Lunę o jego prawdziwej tożsamości. Po raz pierwszy miałam na tej operze łzy w oczach – z ulgi, że Verdi pozwolił Leonorze umrzeć spokojnie, w bańce własnej, szalonej miłości. I że nigdy nie dowiedziała się, że ten jej wymarzony – a nigdy nieistniejący – artysta-szatanioł był zaledwie młodszym bratem szlachcica z sąsiedniego zamku…

wtorek, 23 listopada 2010

Sir John i kobiety

Z okazji poznańskich Dni Verdiego wybraliśmy się na gościnne przedstawienie Opery Wrocławskiej. Dawano „Falstaffa”, czyli operę cenioną najbardziej przez zawodowych muzykologów, a raczej niedocenianą przez zwyczajną publiczność. Generalnie nie przepadam za przerabianiem dzieł Szekspira na opery, wydaje mi się, że – może z jedynym wyjątkiem „Romea i Julii” Gounoda – odbywa się to z dużą stratą dla materiału dramatycznego. Poza tym, mam wrażenie, że Verdi nie posiadał ani specjalnego talentu, ani tym bardziej doświadczenia w pisaniu komedii. W porównaniu z Rossinim, z którego zresztą „Falstaff” czerpie garściami, naprawdę nie ma się z czego śmiać. Tylko że w końcu, za trzecim razem (kiedyś dawno byliśmy na tym w WOKu i w Łodzi, ale mało co zrozumieliśmy), dotarło do mnie, że to nie o śmiech tam chodzi.

„Falstaff” był ostatnią operą kompozytora, napisaną gdy Verdiemu stuknęła osiemdziesiątka. Gdzieś podskórnie wyczuwa się w tym taki emerycki pośpiech spod znaku „Jeśli nie teraz, to kiedy?”. I nie chodzi nawet o to, żeby jeszcze, póki pora, „pofolgować resztkom swej młodości” w łożu i za stołem, tylko żeby – nareszcie – zmierzyć się z tym niedosięgłym Ideałem. Z Mozartem, oczywiście – każdy szanujący się kompozytor wcześniej czy później staje do pojedynku z Królem Muzyki i jego największym dziełem. Tak więc osiemdziesięcioletni Verdi postanowił wreszcie napisać sobie swojego własnego „Don Giovanniego”, na miarę swoich potrzeb i możliwości. A że potrzeby (bo wiek) już nie te oraz możliwości (kulturowe) inne, to wyszło to co wyszło. Późnowiktoriański obrazek umoralniający, obliczony na zacną mieszczańską publiczność wypełniającą loże La Scali. Nie pomoże Szekspir do spółki z Wolfgangiem Amadeuszem – wyszedł ten verdiowski Don Juan podstarzały, opasły i żałosny. Ale mimo wszystko siedzi tam jeszcze ten „diablik w kuflu na dnie”, została w nim jakaś resztka niezwietrzałej kawalerskiej fantazji i polotu rodem z dawno minionego świata. Oczywiście, zamiast uwodzić prawdziwe damy musi już zadowolić się prowincjonalnymi czupiradłami – libretto sugeruje, że brakuje mu (bardzo po mieszczańsku, choć jest szlachcicem) żywej gotówki, ale może też zostało jeszcze parę wolnych miejsc na słynnej liście podbojów.

Jako demon seksu Sir John jest zaledwie żałosną popłuczyną po swoim słynnym imienniku, a w dziedzinie filozofii zbliża się raczej do Imć Pana Onufrego Zagłoby. Podstarzałe kokietki wodzą go za nos jak chcą, a mąż-mieszczuch, pan Ford, spuszcza solidne baty. Wśród młodszego pokolenia postaci, niewinni i wiktoriańscy do bólu (pomimo nominalnie XV wieku) zakochani całują się ukradkiem i marzą o ślubie. Nikt nie dybie na niczyją cnotę, żony (choć flirciary) dochowują wierności nawet niekochanym małżonkom, a największe emocje wzbudza wypchana sakiewka. Rozpasana i rubaszna szekspirowska „Merry Old England” została zdezynfekowana i przystosowana do funkcji rozrywki rodzinnej – czego zresztą dowodziła nader liczna obecność małych dzieci na poznańskiej widowni.

Końcówka opery jest bardzo mozartowska. Don Johna – jak w pierwowzorze – napadają diabły i ciągną go do piekła. Z tym, że jakie czasy, takie i diabły. Armię Szatana zastępują wiejscy przebierańcy, którzy zamiast zadawać piekielne tortury ograniczają się do podszczypywania i łaskotek. Osiągają jednak swój cel skuteczniej niż złowieszcze widmo Komandora – wyłaskotany Falstaff bez oporów błaga o litość i kaja się za swoje zuchwalstwa. Można odnieść wrażenie, że nie jest to prawdziwa skrucha, ani tym bardziej nawrócenie, a tylko kolejna odsłona mieszczańskiej hipokryzji. Sir John swoje wie, podobnie zresztą jak jego prześladowcy, i nikt nie ma zamiaru się zmieniać. Jedyna trwała zmiana jest taka, że – w ogólnym zamieszaniu – snobistyczny pan Ford wyrazi zgodę na małżeństwo córki z jej wybrankiem, nie odbiegające zresztą w niczym od przyjętych konwenansów. Ostatnie słowo należy do Falstaffa – nie tylko on został wydrwiony i oszukany, ale wszyscy ludzie oszukują się wzajemnie. Życie jest żartem i trzeba się z tym pogodzić. Reszta postaci przyłącza się do chóru, być może ze świadomością, że bez Don Juana – tego reliktu dawnych czasów – ich przyziemne i banalne życie byłoby już całkiem nie do zniesienia.

Po wyjściu z teatru miałam wrażenie, że Verdi musiał być zasadniczo poczciwym człowiekiem, ale też doskonale wpasowanym w swoją epokę. Opera od czasów Mozarta, kiedy to była areną prawdziwego buntu, okrzepła i obrosła w tłuszcz jako ulubiona rozrywka bogatych i konformistycznych mieszczan. Don Giovanni po tysiącach „ostatnich wieczerzy” z Komandorem utył i zajął się karczemną filozofią. Być może potrzeba było kolejnych stu lat, żeby z powrotem przypomniał sobie, że kiedyś był lustrzanym odbiciem Fausta.

czwartek, 11 listopada 2010

Postkolonializm po polsku

Swego czasu Wojciech Tomczyk napisał kultowy esej Za co kochamy Janka?, który natchnął mnie do pisania tekstu Za co nie lubimy Stasia? Podczas długich rozmów z wujkiem Guglem okazało się jednak, że tekst ów już istnieje, co więcej, ma innego autora i trochę inny tytuł. Ale skoro sztaluga rozłożona i farby wymieszane, to trudno powstrzymać się od kilku jeszcze pociągnięć pędzlem, choć obraz w zasadzie gotowy i wyschnięty. Dla wprowadzenia się w odpowiedni nastrój przy lekturze wskazane byłoby odtworzyć sobie teledysk z jutubki.


Polskie fantazmaty kolonialne, do których wywołania (willingly or not) przyczyniła się nieszczęsna powieść Sienkiewicza są tematem fascynującym samym w sobie. Wiadomo, że Sławianie, my lubim sielanki (oraz, co jest mniej znanym cytatem, że kolonie polskie zaczynają się za Rembertowem), szlachtę raczej ciągnęło pod lipę a nie pod żagle, a morza nas interesowały raczej jako coś od czego do czego ma się Polska rozciągać, a nie jako punkt wyjścia do dalszych podróży. Rzecz więc cała zaczyna się przypadkowo, epizodem kurlandzkim, który zresztą sam w sobie jest mitotwórczy. Pamiętam swoją lekturę Robinsona Cruzoe w wieku lat bodaj ośmiu. Książka opatrzona była posłowiem (abo przedmową), w którym jego autor (tłumacz?) wskazywał na postać Aleksandra Selkirka i wyspę Juan Fernandez, ale też podawał alternatywną hipotezę (skądinąd, jak sprawdziłem całkiem ostatnio, autorstwa Hyatt Verrilla) lokalizującą akcję książki na Tobago. Przy tej właśnie okazji znalazło się miejsce na dygresję kurlandzką i spekulację - “byłbyż więc Robinson gościem Rzeczpospolitej Obojga Narodów?”. Tak oto, już jako ośmiolatek wiedziałem, że Polska miała kolonie (per procura, ale zawsze) i że Piętaszek był Polakiem.


W całej historii kurlandzkiej symptomatyczne są dwa elementy - ogólna niechęć Władysława IV Wazy do pomysłów kolonialnych (ale jak ktoś ma w tytule Vladislaus Quartus Dei gratia rex Poloniae, magnus dux Lithuaniae, Russiae, Prussiae, Masoviae, Samogitiae, Livoniaeque, Smolenscie, Severiae, Czernichoviaeque necnon Suecorum, Gothorum Vandalorumque haereditarius rex, electus magnus dux Moschoviae to go mniejszosciowe udziały w jakichś luterańskich geszeftach mało interesują) oraz fakt, że Tobago sprezentował Kettlerowi jego ojciec chrzestny, Jakub I Stuart (jak widać tradycja sprawiania drogich prezentów chrześniakom nie jest całkiem nowa).


Kolejnym kamieniem milowym na drodze Polaków do samoświadomości kolonialnej jest Benyovszky Móric. Tę historię opowiedziano wiele razy, najlepiej zrobił to sam Beniowski w swoich pamiętnikach. Już Arkady Fiedler w swojej książce “Ambinanitelo, gorąca wieś” ze zdumiewającą szczerością pokazuje objawy zaczadzenia legendą Beniowskiego:
- Tak! — odrzekłem z najmilszym uśmiechem. — Pozostaniemy u was długo, bo musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim.
Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie pamiętał nic o Beniowskim, nie znał takiego vazahy.
— Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was, został zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie Ambinanitelo.
Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w dolinie również nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej rozmowy. Patrzył uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej pomocy.
— Rzeka!... — nie ustępowałem śmiejąc się. — Zanim zaprzyjaźniliście się z Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę...
Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił prawdę: nie znał dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze mną.
Swoją drogą zapewne niedługo pojawią się na Madagaskarze kolejni Polacy rozpytujący o Fiedlera, który za czasów dziadka twojego dziadka mieszkał w Ambinanitelo.


Bohaterem następnego epizodu jest Stanisław Szolc-Rogoziński, władca tajnego Polskiego Kacykatu Kamerunu, próbujący udowodnić światu i sobie, że kolonia może istnieć bez metropolii. Szolc-Rogoziński kupił pierwszy kawałek Kamerunu w 1882 za cylinder, tużurek i trzy skrzynki dżinu. W 1884 zapisał w pamiętnikach:
"...główny kacyk, a mianowicie król Jerzy z Boty, oddał rządy nad swym krajem w moje ręce, wkrótce zaś poszli za nim i inni sąsiedni kacykowie. Nabyłem równocześnie własność ziemską owych klanów, posiadając takim sposobem i ziemię, i rządy nad krajowcami takowej". 
Kamerun był wówczas ostatnim niezbadanym i nieskolonizowanym kawałkiem Czarnego Lądu i wkrótce stał się przedmiotem kolonizacyjnego wyścigu niemiecko-brytyjskiego. Między Scyllą i Charybdą się znajdując, Szolc-Rogoziński oddał się pod protekcję królowej Wiktorii. Cóż, kiedy ta niebawem oddała Kamerun Niemcom (za poparcie dyplomatyczne przeciwko Rosji w sprawie Afganistanu), niepomna swoich zobowiązań wobec białego kacyka. Kacyk zaś doznał załamania nerwowego, powrócił do Europy i zginął pod kołami paryskiej dorożki.



Teraz przewijamy o czterdzieści lat do przodu. Rzeczpospolita odrodziła się jak feniks z popiołów. Bez kolonii. W ramach przeciwdziałania konsekwencjom tego faktu powstaje Związek Pionierów Kolonialnych. Pionierzy kolonialni jakby trochę nieświadomi, że tort już podzielono próbują kolonizować a to Angolę, a to Mozambik, a to Brazylię czy Peru - wszystko w akompaniamencie entuzjastycznego potrząsania szableką i (pustym) trzosem (w prasie pojawiały się oderwane całkowicie od rzeczywistości już to zachęty do zbrojnego zajęcia kolonii, już to ich wykupienia). Rząd portugalski zaostrzył więc prawo imigracyjne, a brazylijski prezydent Vargas pokazał niedwuznacznie wała 'panu Balcerowi'.


Sukcesorka Związku Pionierów Kolonialnych, Liga Morska i Rzeczna, wkrótce przekształcona w Ligę Morską i Kolonialną wyliczyła sobie, że Polsce należy się 10% byłych niemieckich kolonii (bagatela, 300 tys km2), podzielonych po wojnie głównie pomiędzy Francję i Anglię. Formalne uzasadnienie było takie, że poprzez Wielkopolskę, Pomorze i Śląsk Polska jest de facto częściowym spadkobiercą Cesarstwa Niemieckiego. Największe ożywienie nastąpiło w początku lat 30 minionego wieku, rojono, że Liga Narodów zrewiduje przydział terytoriów mandatowych. Problem w tym, że ani Anglia ani Francja nie były przekonane co do tych kalkulacji - stąd pomysły przejęcia Togo, Kamerunu bądź nawet Madagaskaru spełzły na panewce. Nie tylko Żydów mieliśmy przesiedlać na Madagaskar. Inną jeszcze fantasmagorią był pomysł osadzania Ukraińców z Galicji w Boliwii, gdzie mieliby zostać spolonizowani (?). Na usprawiedliwienie mamy tylko to, że Teodor Herzl rozmyślał całkiem serio nad utworzeniem Izraela w Ugandzie.

Kolejnym kierunkiem była Liberia. Liga (nie rząd polski, ale właśnie Liga) podpisała z Liberią umowę o współpracy gospodarczej i handlowej. Początki nie były najciekawsze - w 1934 do Monrovii przybył polski statek SS Poznań z ładunkiem kilkudziesięciu beczek cementu, kilku ton soli i żelaza oraz... 500 emaliowanych nocników, które, jak powszechnie wiadomo, są artykułem pierwszej potrzeby w tropikach. Z nieco lepszym skutkiem Liga wysyłała do Liberii doradców gospodarczych. Osadnictwo zaś szło niesporo, plantacje były nierentowne, ale to raczej wskutek braku doświadczenia polskich plantatorów i skąpych funduszy. Polska zobowiązała się również do finansowania kształcenia pewnej ilości Liberyjczyków w Polsce oraz, co ważne, do bronienia interesów Liberii w Lidze Narodów (która patrzyła krzywo na niewolnictwo zaprowadzane przez potomków wyzwolonych amerykańskich Murzynów). Tajnym aneksem do układu handlowego rząd Liberii zobowiązał się do zwerbowania stutysięcznej armii i postawienie jej do dyspozycji Polski na wypadek konfliktu zbrojnego w Europie. Mimo, że skuteczność polskiego romantycznego zrywu kolonialnego była niewielka, pod koniec lat trzydziestych rząd USA zaczął postrzegać polską obecność w Liberii jako zagrożenie dla swoich interesów polityczno-gospodarczych i skłonił rząd w Monrovii do wypowiedzenia wszystkich umów.  Pokłosiem epizodu liberyjskiego jest trochę literatury pamietnikarsko-wspomnieniowej.

Ostatnim epizodem kolonialnym Drugiej Rzeczypospolitej była tajna korespondencja z marca 1939, adresowana do rządów brytyjskiego i amerykańskiego z prośbą o wskazanie niezajętych części Antarktydy. Równolegle zaś rojono plany ataku na Angolę, zakładając, że armia portugalska nie będzie w stanie obronić się przed... naszymi sojusznikami (którzy za Gdańsk umierać nie chcieli, ale za Luandę, kto wie?).

Po wojnie reaktywowanej Lidze Morskiej i Kolonialnej utrącono drugi człon nazwy. Ligę rozwiązano w 1953, chyba w uznaniu prostego faktu, że Polsce powojennej przypadła smutna rola kolonii radzieckiej.


Ale mit żył nadal. Po wojnie rozpisał się (ostatnio zlustrowany) Szklarski (pisał też, dla innego targetu, Arciszewski). Ciekawe, że Tomek Wilmowski wzbudzał we mnie mniej agresji niż Staś Tarkowski. Może dlatego, że miał swoją drużynę pierścienia (porzygliwie szlachetny ojciec, rubaszny bosman Nowicki, bez powodu tajemniczy pan Smuga, australijska narzeczona) i nigdy nie dokonywał tych wszystkich swoich obrzydliwie prawych czynów tak całkiem sam. Ale znów, w miejsce archetypu podłożony jest stereotyp. 


Wydawano i wznawiano Fiedlera, który nagle przypomniał sobie, że Malgaszowie (i inne ludy) czytywali nałogowo "Kapitał" Marksa, a w egzemplarzach "O prawie narodów do samookreślenia" Lenina zakreślali ołówkiem co celniejsze uwagi. 


Marian Brandys napisał Śladami Stasia i Nel i Z panem Biegankiem w AbisyniiSfilmowano nareszcie Sienkiewicza, a później, po bez mała trzech dekadach, na fali remaków, ponownie. Przypomniano sobie o postaci Kazimierza Nowaka.


Obecnie (podobnie jak antysemityzm bez Żydów) mamy w Polsce postkolonializm bez (byłych) kolonii, jądrem (nomen omen) którego jest strona Weroniki Szczawińskiej i Bartosza Frąckowiaka. A Stasia Tarkowskiego pochwyciła już w swe szpony postmoderna. Dziw, że Nel nie reklamuje w telewizji jakichś proszków na migrenę czy gorączkę. A może reklamuje, nie mamy w końcu telewizora.


Poczytajki:
Kamil Giżycki. Wężowa Góra, opowieści z puszczy liberyjskiej. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław, 1958
Jan Hirschler. Ze Lwowa do Liberii. Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów, 1939
Michał Jarnecki. Fantastyka polityczna czy konieczność. Portugalska Afryka, Nikaragua, Boliwia i Ekwador w polskich planach kolonialnych. W: Sprawy Narodowościowe 36/2010
Marek Arpad Kowalski. Kolonie Rzeczpospolitej. Bellona, Warszawa 2005
Franciszek Łyp. Wysoki płaskowyż Angoli. Wydawnictwo Naukowego Instytutu Emigracyjnego, Warszawa 1930
Miesięcznik "Morze"







niedziela, 7 listopada 2010

Zaraz wracamy

 



Inspiracje literackie:
Paul Bowles, The Sheltering Sky
Esther Freud, Hideous Kinky

Poczytajki na później:
Edith Wharton, In Morocco
Paul Bowles, Spider's House
Elias Canetti, The Voices of Marrakesh: A Record of a Visit
Peter Mayne, A Year in Marrakesh

niedziela, 17 października 2010

Don Giovanni - Porzućcie wszelką nadzieję

Gdybym miała wskazać, którą z oper widziałam w największej ilości wersji, z pewnością byłby to „Don Giovanni” Mozarta. Dzieło to wygrywa u mnie również w kategorii „najgenialniejsza opera wszech czasów”, choć niekoniecznie najpierwsza z ulubionych (to miejsce od lat należy do „Fausta”, który nota bene ma z Don Juanem bardzo wiele wspólnego). Widzieliśmy kilka inscenizacji arcydzieła Mozarta na żywo: urocze i klasyczne w warszawskim WOKu i praskim Stavovskim Divadle, nowoczesne - inną warszawską w reżyserii Trelińskiego i budapeszteńską – jedną genialniejszą od drugiej. Plus chyba kilkanaście najróżniejszych nagrań, w tym fenomenalną wersję filmową z wampirycznym Raimondim. Dlatego z tym większą przyjemnością wybierałam się na premierę do berlińskiej Deutsche Oper. Spodziewałam się oczywiście, że będzie nowocześnie i rewizjonistycznie. Większość dzieł, które mieliśmy okazję widzieć na tej scenie była tak „po niemiecku” nowoczesna; zdarzały się przypadki wybitne („Semiramida”, „Rycerskość wieśniacza”/”Pajace”), kontrowersyjne lecz dobre („Rigoletto”, „Holender Tułacz”) lub takie, które przynajmniej pobudzały do dyskusji („Aida”, „Turandot”). Inscenizacja słaba zdarzyła się raz, z „Purytanami” Belliniego, dosmuconymi nagłym a niespodziewanym trupem Artura w finale.

Wczorajszy „Don Giovanni” sytuuje się gdzieś obok kompletnie niezrozumiałej „Aidy” rozgrywającej się w jakiejś amerykańskiej sekcie. Przede wszystkim takiego nagromadzenia obsceny i przemocy jeszcze chyba nie widziałam w teatrze operowym. Tuż za nami siedziały dwie bardzo wytworne rodziny (prawdopodobnie dyplomatów) z córeczkami na oko dziesięcioletnimi. Teraz rodzice – którzy zapewne mieli zamiar dostarczenia sobie i dzieciom rozrywki na najwyższym światowym poziomie – stają przed niełatwym zadaniem wytłumaczenia w nierujnujący młodej psychiki sposób co to jest na przykład flagellacja, masturbacja i gwałt analny, pomijając już takie drobnostki jak Chrystus jeżdżący na rowerku treningowym w piekle (opatrzonym stosowną inskrypcją z Dantego nad wejściem). Do gołych pań na scenie dziewczynki być może też nie były przyzwyczajone.
Reżyser Roland Schwab szokuje od pierwszej chwili. Przy dźwiękach uwertury na pustą scenę wchodzi tłum „krawaciarzy” z kijami golfowymi w ręku i symuluje grę. Wśród tłumu identycznie ubranych mężczyzn ukrywają się Don Giovanni i Leporello. Moje pierwsze skojarzenie było takie, że ktoś nam tu chce zafundować dramma giocoso o erotycznych przygodach Tigera Woodsa, ale nastrój giocoso ulotnił się jak kamfora, kiedy tłumek sługusów zatłukł kijami Komandora. Don Giovanni wychodzi więc na mafiosa lub herszta bandytów, otoczonego przez cały czas przedstawienia gromadą osiłków. W sumie ten pomysł byłby jeszcze ewentualnie do kupienia – skoro to taki wielki pan, czemu miałby mieć tylko jednego służącego? Wszechobecni „goryle” też zdecydowanie wzmagają atmosferę zagrożenia.

Pomniejsze postaci traktowane są ze wzrastającą brutalnością. Zarówno Zerlina jak i Masetto padają raz po raz ofiarami seksualnych napaści ze strony zarówno Giovanniego jak i Leporella. Odbywają się naturalistyczne sceny gwałtów zbiorowych (Zerlina jest zgwałcona kijem golfowym, na co Leporello reaguje onanizując się w wielkim, czarnym, foliowym worku na śmieci). Generalnie śmieci i worki na odpady walają się wszędzie, kulminację osiągając w scenie balu na finał pierwszego aktu. Widzieliśmy to już grane jako maskarada, nawet jako orgia, ale propozycja pana Schwaba wykracza nawet poza granice zwykłej orgii. Impreza odbywa się najwyraźniej w piekle sadomasochistów, Don Giovanni wraz z Leporellem okładają biczami gości (w tym gwałconych po raz kolejny nowożeńców), mordują przypadkowe postacie, pojawiające się całymi tabunami nie wiadomo w jakim celu, a wszystko odbywa się wśród stosów śmieci i migających świetlówek. Z boku pojawia się – po co, to wie chyba tylko reżyser – wspomniany Chrystus na rowerku, po proscenium kuśtykają półnagie modelki opakowane w metalowe pręty, ze stojących tu i ówdzie zardzewiałych beczek wyskakują „goryle” jak diabły z pudełka. Chaos, zgroza, bezsens – słowo daję, spodziewałam się konkluzji, że Don Giovanni, jako miłośnik sado-maso, będzie najszczęśliwszy gdy wreszcie trafi do prawdziwego piekła. Ale nawet to nie – natłok histerycznych pomysłów reżysera utonął w odmętach śmieci.

Po przerwie realizatorzy – zreflektowawszy się popatrując ukradkiem na wkurzoną do imentu publiczność? – postanowili dodać nieco humoru. Parę razy, przyznaję, udało im się mnie rozśmieszyć, przez co ten „Don Giovanni” awansował w moim prywatnym rankingu z kategorii „beznadziejny” na zaledwie „zły”. Zabawne były interakcje z widownią w scenie cmentarnej – ale dlaczego zza kurtyny musiały wychynąć (chyba to były one?) tańczące trupy Myszki Mickey? Był już taki jeden – Polak zresztą, Warlikowski – który się na Myszkach Mickey solidnie przejechał (w paryskim „Królu Rogerze”), może by się tak czegoś nauczyć na błędach kolegi? Humor zresztą jest typowo piwny – dominują rubaszne żarty z klepaniem się po tyłkach, ale po tej dawce ohydy nawet one koją. Jednym z najlepszych pomysłów reżysera są nawiązania do klasyki kina i malarstwa. Oprócz, chyba nieuniknionej w tym kontekście, „Mechanicznej pomarańczy”, pojawiają się na przykład całkiem śmieszne aluzje do kultowego w krajach niemieckojęzycznych starego angielskiego filmu krótkometrażowego „Dinner for One. Wyłącznie dzięki naszemu przyjacielowi wiemy, że telewizje w Niemczech i w Austrii puszczają ten skecz pasjami w Sylwestra (prawie jak nasze „Kevina samego w domu”). Reakcje publiczności rozpoznającej gagi w scenie gdy Leporello obsługuje słynną ostatnią kolację Don Giovanniego sugerowały, że w Berlinie film ten jest powszechnie znany. I że prawie każdego widza można udobruchać, jeśli zapewni mu się odrobinę satysfakcji ze zgadnięcia podstawionych zagadek. Zresztą zaraz potem „Dinner for One” zmienia się w „Ultima Cena for 13”, bo do kolacji przyłączają się „goryle” tworząc malowniczą scenkę z Leonarda (znów ku wyraźniej uciesze, pokusie której i my się nie oparliśmy).

Niestety, brak jest puenty. Komandor nie pojawia się wcale – słychać tylko jego głos z offu. Dopiekławzięcie Don Giovanniego też wyszło chyba najbardziej rozczarowująco jak zdarzyło nam się widzieć. Ot, puścił ktoś dymy i poruszał trochę zapadniami, a Don-sadysta padł na deski. I koniec. Ciemność. Kurtyna. Sekstet też wycięto, bo reżyser chyba nie miał całkiem pomysłu co by z nim jeszcze robić.

No i oczywiście nastąpiły wielkie brawa dla naprawdę wspaniałych wykonawców. Ildebrando D’Arcangelo był zjawiskowy – moim zdaniem to jest wymarzony Don Giovanni, który powinien jeździć po świecie i śpiewać to gdzie się da, a z czwartego rzędu można było docenić jego atrakcyjną muskulaturę (ech, dodać by mu 20 cm i byłoby ciacho że hej). Donna Anna czyli Marina Rebeka po prostu „pozamiatała”, była fenomenalna wokalnie. Leporello czyli Alex Esposito spisał się bardzo dobrze, tym bardziej, że zmuszony był wykonywać różne dziwne wygibasy śpiewając (np. w arii katalogowej reżyser umyślił sobie, żeby skakał piruety). W ogóle nikt ze śpiewaków sobie wstydu nie przyniósł i wina całkowicie nie leży po ich stronie. Gdy po długim oczekiwaniu realizatorzy ośmielili się wystawić nosy na scenę, powitała ich nawałnica tupania i buczenia, w którą jak raz i my się włączyliśmy. Tylko jeden pan, parę rzędów za nami, wrzeszczał brawo! Mąż? Przyjaciel? Krewny? Czy jedyny, który zrozumiał, o co chodziło?

poniedziałek, 27 września 2010

Candide - między operą a musicalem

Sezon operowy zainaugurowaliśmy w ubiegłą sobotę „Kandydem” Leonarda Bernsteina. Do tej pory wiedziałam tylko, że takie dzieło, napisane na podstawie opowiastki Woltera, w ogóle istnieje i byłam bardzo ciekawa czy ktoś, kto w swoim dorobku ma „West Side Story”, czyli kwintesencję musicalu, był w stanie napisać prawdziwą operę. Otóż, po obejrzeniu, stwierdzam, że „Candide” operą nie jest (pomimo umieszczenia w nim jednej quasi-operowej arii Kunegundy), jest za to całkiem udanym musicalem, a może nawet czymś w rodzaju brakującego ogniwa pomiędzy tymi gatunkami hybryd muzyczno-teatralnych. Dla mnie różnica polega głównie na tym, że opera to muzyka z dodanym teatrem, zaś musical – teatr z dodaną muzyką. I tak jak w operze (której bliżej do filharmonii) podstawową rzeczą jest technika i sprawność wokalna, w musicalu (spokrewnionym ze sceną dramatyczną) istotniejszy jest wyraz aktorski i bezbłędne podanie tekstu. Bernstein próbował połączyć oba te gatunki, tworząc coś, z czym poradzą sobie wyłącznie najlepsi – czyli ktoś, kto połączy bezbłędny śpiew z idealną dykcją i aktorstwem.

Sztuczka jest wyjątkowo sympatyczna – opowiada o (kompletnie surrealistycznych) przygodach chłopaka kierującego się w życiu wrodzonym optymizmem i wierzącego, nawet wbrew faktom, że świat jest miejscem przyjaznym, a wszystko dobrze się skończy. W wierze tej utwierdza go nauczyciel-filozof, doktor Pangloss, który w każdej przeciwności losu potrafi dostrzec argumenty na poparcie teorii, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. W wielu inscenizacjach (np. świetnej, półkoncertowej wersji z Nowego Jorku) to Pangloss jest narratorem. W Poznaniu, ta rola mówiona została powierzona Wolterowi we własnej osobie, granemu – z bezpretensjonalnym wdziękiem – przez profesora filozofii Romana Kubickiego. Brawa za odwagę dla wykonawcy i reżysera (był nim dyrektor Michał Znaniecki)! To była kapitalna zagrywka, żeby rolę filozofa powierzyć prawdziwemu filozofowi, który, jak można przypuszczać, potrafi zarazić własną pasją nie tylko studentów na wykładzie, ale i publiczność Opery. Tym bardziej szkoda, że premiera okazała się frekwencyjną porażką – siedząc na drugim balkonie z przykrością patrzyliśmy na pustawe rzędy foteli na parterze.

Niestety, o ile sam materiał muzyczny i tekstowy ma wielki potencjał mądrości i humoru, o tym drugim, a równie istotnym, aspekcie przedstawienia dane nam było dowiedzieć się dopiero w domu, po obejrzeniu nagrania w wykonaniu „native speakers”. Dykcja premierowej obsady była połączeniem westfalskich (miejsce rozpoczęcia akcji „Kandyda”) kluch z amerykańską (ojczyzna Bernsteina) gumą do żucia. Jeśli zawodowy anglista nie zrozumie prawie nic, ośmielę się sugerować, że przeciętny, znający jako tako angielski, widz nie zrozumie kompletnie nic ze skądinąd skrzących się dowcipem tekstów. Pozostały nam więc czytane przez profesora Kubickiego wyimki z wolterowskiego dzieła (w świetnym tłumaczeniu Boya) oraz wyświetlane nad sceną „titulki” (ewidentnie z jakiegoś poetyckiego, całkiem niezłego, tłumaczenia tej operetty). Gęgolenie śpiewaków mogło tylko utwierdzić słuchaczy w błędnym przekonaniu, że język angielski jest całkowicie nieśpiewny.

Dziełko, przez swoją uwspółcześniającą inscenizację, nabrało smaczków aktualnych i politycznych. Mieszkańcy Lizbony na gwałt poszukujący winnego trzęsienia ziemi – no bo kogoś trzeba przecież za katastrofę stracić – jako żywo kojarzyli się z obecną sytuacją w Polsce oraz z inną niedawną katastrofą. Krytyka religijnego zacietrzewienia i prywatnych, a sekretnych, perwersji kleru, również pozostała aktualna od czasów Woltera. I wszystko byłoby w porządku – nawet pomimo niedostatecznej dykcji – gdyby nie zakończenie. W „Kandydzie” (tak Woltera, jak i Bernsteina) morał jest mniej więcej taki, że chociaż świat jest niedoskonały a ludzie podatni na błędy, życie może być całkiem znośne, jeśli tylko znajdzie się kogoś, z kim chce się je podzielić. Po wielu perypetiach i pomyłkach, Kandyd i Kunegunda odnajdują się i postanawiają żyć skromnie i spokojnie, „uprawiając swój ogródek”. Pobrzmiewa w tym idea powrotu do natury, obiecującej mały raj na ludzką skalę, pochwała złotego środka, poszukiwanie w życiu jakiejś struktury i sensu. Czy nie tym właśnie jest sztuka i filozofia? Niestety, pan dyrektor Znaniecki najwyraźniej uważa się za większego filozofa niż Wolter, więc przerobi jego – jak sądzić można – płytkie i banalne zakończenie w coś naprawdę poruszającego i przemawiającego do dzisiejszego widza. W wersji nowojorskiej (i paru innych, aż sprawdziliśmy, nie wierząc własnym oczom, tuż po powrocie z Opery) po ładnym i podnoszącym na duchu finale o uprawianiu ogródka, filozof Pangloss rzuca dowcipnie i zaczepnie: „Any questions?” – niczym profesor po wykładzie. Dla mnie znaczyło to przede wszystkim: „a nie mówiłem?”, „wyszło na moje” - przyznanie racji Wolterowi, że „świat nie jest taki zły, świat nie jest wcale mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie…” „Alas, poor Yorick…” – świat najwyraźniej musi, po prostu musi być zły, a nowożeńców, tuż po odejściu od ołtarza, koniecznie musi przejechać tramwaj, albo przynajmniej pozbawić życia spadająca na głowę tknięta apopleksją kaczka. No bo tak – bo gorycz, mrok i rechot reżysera-demiurga, bo happy endy są przecież takie przyziemne, a filozofia dowodzi jedynie tego, że „sens nie ma sensu”. W poznańskiej Operze syfilityk Pangloss rzuciwszy swoje pytanie oddaje strzał, który sprawia, że wszystkie postacie z wyjątkiem Kandyda jak jeden mąż (i niedoszła żona Kunegunda) rzucają się samobójczo na tory – akcja tej inscenizacji (nawet całkiem niegłupio) działa się na zmieniających się stacjach metra, śledząc podróże tytułowego bohatera. Ostatnia scena przedstawia więc pobojowisko i zwały trupów ze stojącym pośród tej apokalipsy przerażonym i zrozpaczonym Kandydem. A masz, nieboraczku, za swój optymizm!

Tępienie szczęśliwych zakończeń w myśl specyficznie pojmowanej „głębi” stało się w ostatnich latach jakąś nagminną manierą, moim zdaniem millenarystyczną w swoim rodowodzie. Wirus roku 2000 jakoś nas nie pozabijał, więc pozabijajmy się sami, bo przecież koniec świata musi nieuchronnie nadejść. Na końcu każdej (nawet dotychczas optymistycznej) historii musi więc paść trup, a jedyne odkupienie możliwe jest co najwyżej poprzez uświęcającą ciążę uprzednio grzesznej kobiety (niedawno mieliśmy z tym do czynienia w polskim kinie w „Rewersie” i „Różyczce” i dobrze, że pan Znaniecki przynajmniej tej kliszy nam oszczędził). Tym niemniej reżyserskie emo-pozy w stylu „moja głębia mnie przygnębia” są bez porównania bardziej banalne i płytkie niż oryginalny wolterowski happy end. Rozumiem, kiedy tragiczny finał wynika z treści i dobitnie podkreśla sens przekazu dzieła (dlatego ja na przykład wierzę w samobójstwo pohańbionej Turandot), ale dosmucanie dla samej zasady, bo to modne, a poza tym wcześniej czy później wszyscy i tak pomrzemy, to jakaś paranoja.

poniedziałek, 20 września 2010

Wyjaśniło się...

Wyjaśniło się z tym Napoleonem, co napadł na Związek Radziecki. Wyjaśniło się, dlaczego przegrał. Ano przegrał, bo Żydzi spiskowali. A konkretnie trzech cadyków (między innymi Jakub Icchak Horowic z Lublina). Cadykowie mieli plan przyspieszenia nadejścia Mesjasza. Nie wiedzieć czemu (i nie dowiemy się już nigdy, albowiem cadykowie owi, o czym później, nie żyją), pierwszym etapem misternie skonstruowanego planu była właśnie klęska Napoleona, która - jak uczy nas historia - udała się znakomicie i zupełnie. Potem, aby lukę po Napoleonie wypełnić (to już moja spekulacja), miał zaraz przyjść Mesjasz. Ale nie przyszedł. Więc cadykowie pokłócili się z Panem Bogiem (“Jakże to” - mówili - “z Napoleonem tak dobrze wyszło, a z Mesjaszem nic a nic?”), który to zaraz zabrał dwóch pomniejszych (Judę z Przysuchy i Magida z Kozienic) do siebie. Ale Horowic był cadykiem wyższej rangi i nie można go było tak zwyczajnie umrzeć. Więc Pan Bóg uciekł się do podstępu. Gdy Horowic oddawał się medytacjom, obdarzył go darem lewitacji. Nie spodziewający się niczego cadyk wylewitował ze swojej izby na pięterku (Szeroka 28 w Lublinie dla ścisłości - o roli precyzyjnego detalu w narracji pisał już Wańkowicz), a tu Pan Bóg gwałtownie odebrał mu władzę nad grawitacją i Horowic zrąbał się z wysokości ze skutkiem natychmiastowym.

Wyjaśniło się też o co chodziło z purytanami ("Mayflower" i te klimaty). Więc oni nie wyjechali z Anglii dlatego, że byli prześladowani tylko dlatego, że im tam nie pozwalano nikogo prześladować. Ale to już zupełnie inna historia.

sobota, 21 sierpnia 2010

Bliżej świata - felieton bieżący

Ryjce autostradowe zabrały się za odcinek A2 bezpośrednio przed granicą. W połączeniu z permanencją budowlaną na obwodnicy Świebodzina oraz pracami na A12 pomiedzy Ringiem a Frankfurtem powoduje to wydłużenie czasu dojazdu samochodem z Poznania do Berlina do ponad czterech godzin. Stąd - chwilowe - zainteresowanie alternatywą (sezon za pasem, a trzeba jakoś do oper dojeżdżać).

Z Poznania do Berlina można bezpośrednio dojechać pociągiem trzy razy dziennie (a w zasadzie cztery - tak zwana “sliperetka” w składzie pociągu sypialnego). Dla porównania - do znajdującej się w podobnej odległości Warszawy można dojechać kilkunastoma różnymi pociągami, odjeżdżającymi praktycznie co godzinę lub, poza szczytem, co dwie.

Ze względów chyba już tylko historycznych bilet do bliższego przecież Berlina jest znacznie droższy niż do bardziej odległej Warszawy (choć, jako się rzekło, dystanse są podobne), a to na skutek obowiązywania taryf międzynarodowych. Dla ich obejścia stworzono konstrukcję tzw. ceny globalnej oraz przeróżne promocje - ale i tak z Poznania do Warszawy dojedzie się łatwiej i taniej (ceny zaczynają się od 40 zł za pociąg InterRegio) niż do Berlina (najniższa promocyjna cena to 19 euro).

Po co ja to wszystko piszę? Ano czas jakiś temu weszliśmy do Unii Europejskiej i w Berlinie potraktowano ten fakt poważnie. Ostatnio próbowano również w Poznaniu, ale się nie dało. Rzecz dłuższą streszczając, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wraz z Ministerstwem Infrastruktury zablokowało pomysł uruchomienia dodatkowych, niemieckich pociągów pomiędzy Poznaniem a Berlinem.

Pochylmy sie nad argumentami, gdyż rząd nasz, w mądrości swojej, miast użyć skutecznego w pedagogice wszelkiej tekstu “nie bo nie”, wyłożył je obywatelom do wglądu. Otóż, po pierwsze, “uruchomienie pociągu zagrozi spójności terytorialnej kraju”. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi, być może jakiś późny wnuk Becka spodziewa się postulatu eksterytorialnych linii kolejowych i roszczeń w sprawie Gdańska. Być może też widok niemieckiego (a konkretnie brandenburskiego) pociągu zachęci okolicznych włościan do ruchów irredentystycznych, a (niekorzystne) porównanie z pociągami polskimi sprowokuje jakieś separatystyczne ruchawki na dworcach (i znów, jak w filmie Czarne chmury, nasi naprzeciw elektorskich będą galopować).

W ogóle utrzymywanie jakichś lufcików pootwieranych na granicach nie sprzyja niczemu dobremu - o tym już teoretycznie nauczał Ukochany Przywódca Kim Ir Sen, a rozwiązaniami praktycznymi zajmował się towarzysz Walter Ulbricht. Nie bardzo jednak wiadomo dlaczego trzy pociągi dziennie jeszcze są bezpieczne aby Polska była Polską, ale już od tego czwartego wszystko padnie na ryj, przyjedzie nim Steinbachowa, a wraz z nią - na biletach dla seniorów - wszyscy odwetowcy z Bonn wraz ze swoimi książeczkami czekowymi. Wiadomo za to ponad wątpliwość wszelaką, że dwa pociągi dziennie z Poznania do Frankfurtu nad Odrą są patriotyczne, abowiem są powolne (osobowe), stare, śmierdzące i brudne. Pobyt w takim pociągu hartuje serca (oraz pęcherze) w umiłowaniu ojczyzny i jej zabytków technicznych.

Ministerstwo zamartwia się też, że chyłkiem przemykający się po torach pociąg będzie gwoździem do trumny prężnie rozwijających się lotnisk regionalnych (takich, na przykład, jak Sulechów, zwany, dla niepoznaki, Zieloną Górą), albowiem pozabiera wszystkich pasażerów do Berlina, na przebudowywany Schoenefeld. Obawiam się, że samo zdeptanie włochatej łapy berlińskiego niedźwiedzia wyciągającej się po polskiego pasażera to za mało. Należy zdecydowanym ruchem urwać łeb teutońskiej hydrze i nad Schoenefeld wysłać eskadry F16 aby raz na zawsze zlikwidowały zagrożenie dla poznańskiej Ławicy. Niech sobie budują w Nadrenii - o ile Holendrzy im pozwolą.

Ministerstwo zazdrośnie ostrzega - “samorząd nie ma kompetencji umożliwiających organizowanie i dofinansowanie kolejowych pasażerskich przewozów międzynarodowych”. I znów tylko mądrość urzędników w Warszawie ochroniła nas przed głupotą samorządu. Kolejowe przewozy międzynarodowe, jak zapewnia z własnego doświadczenia ministerstwo, są deficytowe z samej swojej natury. I kto to widział, żeby każdy tak mógł dofinansowywać jak mu się podoba (bilet na ten pociąg kosztować miał, według zapewnień samorządowców, 15-20 euro - najtańszy bilet eurocity to 19 euro). Rząd zaniepokoił się też, czy aby miast finansować młodym poznańskim gejom wycieczki do berlińskich darkroomów, samorząd nie powinien jakieś bardziej zbożne cele wspierać publicznym groszem.

W październiku 1882 pierwszy “Orient Express” przejechał z Paryża do Stambułu. Udało się, ale tylko dlatego, że nikt nie pytał polskich ministerstw o opinię.

piątek, 30 lipca 2010

Madame Butterfly po stu latach

Będąc ostatnio w Toronto – o czym być może innym razem – mieliśmy okazję zobaczyć na scenie tamtejszej Opery gościnny spektakl teatru z Pittsburga „Miss Saigon”. Musical, w warstwie treściowej wzorowany na „Madame Butterfly” Pucciniego, wywołujący u mnie podobne wrażenia, jak jego operowy pierwowzór – uważam, że jest to sentymentalne do bólu, ale i tak ronię łzy za każdym razem. Jeśli przez blisko sto lat dzielące „Madame” od „Miss” coś się zmieniło, to najbardziej to, że tym razem mamy do czynienia nie tyle z potępieniem rasizmu, w myśl którego amerykański oficer Pinkerton sadystycznie wyrywa nóżkę po nóżce motylkowi-gejszy, zakochanej w nim z całą determinacją piętnastoletniej córki samuraja i lojalnej aż po grób, co jest opowieścią par excellence tragiczną, gdzie nikt nie jest winny, jednocześnie nie będąc kryształowym. W odróżnieniu od Pinkertona, Chris (jego dwudziestowieczny odpowiednik – żołnierz amerykański podczas wojny w Wietnamie) nie jest pozbawionym uczuć samcem traktującym podstawioną mu dziewicę jak prostytutkę, ale porządnym chłopakiem, który i prostytutkę potraktuje jak dziewicę. Kim (nowoczesna Cio-Cio San) popychają do kupczenia własnym ciałem okoliczności uwiecznione na najbardziej wstrząsających zdjęciach z wietnamskiej wojny. A co najważniejsze, tym razem kochanków z obskurnej tancbudy trafia – wraz z dźwiękami saksofonu – promień prawdziwej miłości, z rodzaju tych, co to po trzydziestu latach zamieniają burdelowe okoliczności poznania w romantyczną opowieść dla wnuków. „Ślub” więc jest obustronnie szczery, mimo że po dwóch tygodniach wyrwanej z działań wojennych sielanki Kim i Chris zostają rozdzieleni przez komunistów, bitewny chaos i inne plagi. Akcja urywa się na trzy lata, podczas których Kim (całkiem jak Butterfly) wygląda na wschodnią stronę i czeka aż powróci jej wybawca. Wybawcy tymczasem nie ma – jest za to ex-alfons z baru (pseudo: Inżynier), który z czasem został przyjacielem i dba o nią jak o własną siostrę (ten lawirujący na falach historii cwaniak, którego życiową ambicją jest wyjazd do USA, ma jednak w dossier stręczenie własnej matki…), jest ex-narzeczony z rodzinnej wsi, obecnie awansowany na komunistycznego komisarza, ale wciąż zakochany, no i (znów jak u Pucciniego) jest dziecię-niespodzianka, którego samo istnienie podtrzymuje nadzieję Kim na powrót Chrisa. Chris tymczasem – spędziwszy rok na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionej ukochanej – ułożył sobie życie z kimś innym. Jego nowa żona Ellen nie ma pojęcia o jego przeszłości. Dla dwudziestoletniej Kim absolutnym priorytetem jest wysłanie synka do Stanów, gdzie jak sądzi miałby większe szanse na godne życie. Póki co, zastrzeliwszy z pozostawionego jej przez Chrisa pistoletu dawnego adoratora (przerażony faktem, że Kim urodziła mieszańca wrogowi narodu, próbuje zabić dziecko), Wietnamka ucieka wraz z „Inżynierem” do Bangkoku, gdzie z braku innych perspektyw kontynuuje pracę w domu publicznym.

I w tym miejscu drogi kochanków ponownie się krzyżują – i znów za sprawą przyjaciela Chrisa, Johna (odpowiednik Sharplessa), który w pierwszym akcie wyciągnął go do burdelu a teraz, najwyraźniej pokutując za dawną niemoralność, zbiera po całej Azji owoce łóżkowych potyczek dzielnych G.I.s. Chris, dowiedziawszy się, że ma syna, bynajmniej nie okazuje zachwytu, a perspektywa zabrania nieznanego mu dziecka do Ameryki wcale mu się nie uśmiecha. Owszem, przyznaje, naprawdę kochał Kim, ale to było dawno i na wojnie, a na wojnie jak na wojnie. Teraz ma nową żonę (póki co bez dzieciątka, ale Ellen nie kryje się z takimi planami) i nie zamierza od niej odchodzić, chociaż dawnej przyjaciółki jest mu szczerze żal. Ellen ewentualnie, choć bez entuzjazmu, wzięłaby dziecko, ale bez ciągnącej się za nim azjatyckiej girlaski zakochanej do szaleństwa w jej mężu. Postanawiają załatwić sprawę po amerykańsku, czyli poprzez przekaz walutowy. Doprowadzona do rozpaczy Kim aranżuje spotkanie z dawnym ukochanym, po czym strzela do siebie z jego własnego pistoletu. Umierając w ramionach skruszonego Chrisa, Kim wzdycha „Jak to możliwe, że doszliśmy tak daleko przez jedną noc…”.

Melodie są bardzo ładne, ekipę aktorską trafiliśmy przednią, strona inscenizacyjna bez zarzutu – nie jestem tylko pewna, czy ten osławiony helikopter, który miał „lądować” na scenie, został nam dostarczony w wersji oryginalnej, czy jednak nieco uproszczonej dla potrzeb tournee, ale przecież nie o helikopter tam chodzi. Jeśli chodzi o libretto – moim zdaniem pokonali Pucciniego (czego nie mówię lekko, bo to mój ulubiony kompozytor). Pomysł, że Butterfly/Kim zabija się po to, żeby ODDAĆ dziecko – a awans z tajskiego lupanaru do siedziby amerykańskiej middle-class jest zaiste nie do pogardzenia – a nie po to, że Pinkerton/Chris chce je jej zabrać (a czemuż miałby chcieć, do licha?) jest po prostu genialny. Tak jak Gounod poprawił Szekspira, dając Romeowi i Julii ostatni duet przed śmiercią (w oryginale się minęli ze zgonami), tak Schonberg i Boublil poprawili największy operowy wyciskacz łez wszech czasów. I to, że winni są wszyscy, czyli nikt, czyli tak naprawdę wojna, sprowadza opowieść na wskroś współczesną do poziomu antycznej tragedii.

I jeszcze jedno przyszło mi do głowy, kiedy szukałam po kieszeniach chusteczki. Nie tak dawno byliśmy w Londynie na najnowszym musicalu Andrew Lloyda (Lorda) Webbera „Love Never Dies” (którego kiepskie libretto całkiem popsuło mi miłe wrażenia z melodii, wokalu i inscenizacji, jak już kiedyś pisałam). Dotarło do mnie, do jakiego stopnia „LND” jest popłuczyną nie – jak podaje się oficjalnie – po „The Phantom of the Opera”, ale właśnie po „Miss Saigon”. Począwszy od centralnego trójkąta złożonego z rozdzielonych przed laty kochanków i małżonka jednego z nich (w tym wypadku bohaterki), aż do melodii solo na saksofonie w amerykańskim barze. Jest i dziecko-niespodzianka, i finał ze śmiercią pani w ramionach pana, ronieniem łez i pożegnaniem na zawsze. To dlaczego na „Miss S”, gdy Kim i Chris śpiewali o wspólnej nocy i dokąd ich to doprowadziło, ja robiłam z rzęs wycieraczkę, a podobne wspominki w „LND” w wykonaniu Christine i Erika (których, co nie raz pisałam, uwielbiam do nieprawdopodobieństwa we wszystkich ich wydaniach) powodowały u mnie narastającą wściekłość na librecistów? Bo w Sajgonie była, nawet w burdelu, prawdziwa miłość, prawdziwe emocje i prawdziwa walka z siłami historii, którą oboje bohaterowie tragicznie, acz chlubnie, przegrali – na Coney Island była zdzira zdradzająca arystokratycznego narzeczonego w przeddzień ślubu (to ja już wolę „szczerą prostytutkę) i drań, który porzucił ją pod byle pretekstem przed wschodem słońca. Bo amerykańsko-wietnamskie dziecko znienacka wzbudziło (niestety, lecz prawdopodobnie) obawy, opór i odrzucenie we wszystkich, z wyjątkiem własnej matki (i „Inżyniera”, dla którego chłopczyk jest potencjalnym „paszportem” do Stanów), podczas gdy być może największy gotycki bohater zachodniej cywilizacji w analogicznych okolicznościach (może nawet gorszych, bo tu naprawdę ma chodzić o „jednorazówkę”) demonstruje niewyjaśnioną niczym radość jakby wygrał w Totka nową gębę (na szczęście tego mu twórcy tego nieudanego sequela oszczędzili). Bo „wiecznej miłości” się nie porzuca – co innego, jeśli na przeszkodzie stanie przeznaczenie, a za kolejny mąż nie idzie się nazajutrz, założywszy czyste majtki. Niby te same motywy, niby równie ładne dźwięki, niby wokalno-aktorskie talenty na naprawdę światowym poziomie, ale „prawie robi wielką różnicę”. A Lord Andy, jak już chce zżynać (a dalibóg, ma dość własnych zdolności, że nie musiałby), to niech już pozostanie przy kopiowaniu własnych melodii.

środa, 9 czerwca 2010

Morze i Sardynia

Powojenna historia Sardynii składa się z porównań oczekiwań Sardyńczyków z obietnicami kolejnych rządów oraz obietnic z ich realizacjami. „Mieli dać tyle i tyle miliardów lirów w dwa lata, a dali połowę tego w czasie dwukrotnie dłuższym” - i tak od sześćdziesięciu lat z wyspy wysuwa się łapa w kierunku wymion rzymskiej wilczycy. Sardynia nadal jest najbiedniejszym regionem Włoch - i szczerze mówiąc, trudno jest zgadnąć skąd wzięła się ta bieda.  Wyspa nie wygląda szczególnie biedniej niż inne okolice śródziemnomorza, oprócz skał ma również sporo ziemi uprawnej (włącznie z polami ryżowymi), pastwisk i lasów. W różnych miejscach można napotkać na opuszczone kopalnie (głównie metali półszlachetnych i srebra, ale także węgla) i resztki infrastruktury (kolejki wąskotorowe). Dużo ładnych, czystych plaż, sporo dziewiczej przyrody, łagodny klimat. Gdzie indziej ta mieszanka daje całkiem dobre efekty - na Sardynii to recepta na (zupełnie relatywną) biedę. W innych statystykach Sardynia też się wyróżnia - długość życia (bardzo wysoka) i przyrost naturalny (bardzo niski). W krajach prawdziwie biednych żyje się raczej krótko i płodzi wiele dzieci. Miejscowy dialekt dość odległy od włoskiego. W niektórych okolicach zachodniego wybrzeża (Alghero) mówi się, a przynajmniej rozumie po katalońsku, co owocem polityki osadniczej XVII i XVIII wieku. Innym śladem tej epoki są rozrzucone po całym wybrzeżu hiszpańskie wieże strażnicze, budowane dla ochrony przed arabskimi piratami. 

Spory kłopot kierowcy z północy Europy nastręcza interpretacja znaków zakazu i nakazu. Trudno wyczuć, kiedy jest to tylko sugestia i o jakim stopniu intensywności. Rzeczą świętą jest nie blokowanie wjazdów na posesje i nie jeżdżenie szybciej niż jakieś 50-60 po miasteczkach - wszystko inne to raczej propozycja niż cokolwiek innego. Samochód wydaje się być jeżdżącym dodatkiem do klaksonu. Dla obytego z korkami warszawskimi czy poznańskimi, Cagliari (ćwierć miliona ludzi), nawet w godzinach szczytu, łatwo i szybko przejezdne. Reszta wyspy raczej senna, na prowincji dość trudno znaleźć cokolwiek otwartego (chiuso per basso staggione, chiuso per domenica, chiuso per ferie, chiuso per chiosura) - szczytem wszystkiego są supermarkety zamknięte... w poniedziałek (co przy wysokim bezrobociu trochę dziwi).  

 Sardynia była zawsze zapadłą prowincją wszystkiego. Gdzieś tam na boku, z dala od głównego nurtu: powiatowa Fenicja, powiatowa Kartagina, powiatowy Rzym, powiatowe Bizancjum, powiatowe średniowiecze, powiatowa Hiszpania, wreszcie powiatowe Włochy. Nie ma dużych zabytków, wspaniałych budowli, pomników geniuszu architektów i budowniczych. Pozostałości Nory, stolicy rzymskiej Sardynii, wyglądają... niepoważnie.  Nieliczne romańskie kościoły, praktycznie brak gotyku i renesansu, lepszy barok gdziekolwiek indziej. 

Czymś oryginalnym jest natomiast kultura nuragijska, na tyle prehistoryczna, że wyprzedzająca Rzymian. W muzeum archeologicznym spora reprezentacja „Wenusek” a’la Wenus z Wilendorfu, wykrzywione (sardonicznie?) gliniane gęby i nieduże figurki z brązu (w tym pani z panem na kolanach, w której różni apologeci widzą przedchrześcijańską Madonnę). Jedyne na wyspie UNESCO (jak rzekł któryś prezydent USA „znam, znam, ten mały, dzielny kraj”) to Su Nuraxi, ni to zamek na długo przed średniowieczem, ni to świątynia podobna do maltańskich. A że podobnych, tylko ciut mniejszych, jest w sumie co wzgórek, najwyraźniej pierwotni Sardyńczycy lali się między sobą o co się dało. Starożytni Grecy nazywali te nuragi po swojemu dedalai, uważając, że Dedal co prawda doleciał na Sycylię, ale potem przeniósł się na Sardynię i zajął się budową wież. Zresztą zdaniem Greków z Sardynią związani byli również Aristajos (w ramach pielgrzymki pokutnej po wypadku z Akteonem) oraz Jolaos (bez wyraźnego powodu, po śmierci Heraklesa). 

W późniejszej historii nie urodził się na Sardynii nikt naprawdę ważny (z braku godniejszych, szczycą się Antonio Gramscim, zwąc go dość na wyrost antyfaszystą), nikt znaczny tu nie mieszkał (no bo kim był Tigellio, starorzymski muzyk), ani nawet na wakacje nie przyjeżdżał (dopiero D. H. Lawrence, powieściopisarz modernista w latach 20tych XX wieku, a i on na góra dwa tygodnie). Zresztą na kilku pierwszych stronach „Sea and Sardinia” Lawrence najpierw gęsto się tłumaczy, dlaczego zdecydował się ruszyć z Sycylii (gdzie przebywał znacznie dłużej), a potem - sam jakby nie będąc przekonanym - przekonuje czytelnika, dlaczego akurat obrał azymut na Sardynię. I tak, książka napisana niemal sto lat temu, pozostaje do dziś najważniejszym literackim opisem wyspy. 

Mieli Sardyńczycy własną noblistkę (Grazzia Delleda), która pisała, jak można łatwo się domyśleć, o Sardynii (nawet wyszło kilka powieści w polskich tłumaczeniach) - ale dla czytelnika nietubylczego świeci ona światłem odbitym Lawrence’a. Sardynia w początkach czerwca jest bombą olfaktoryczną. Niekoniecznie pachną cząbry smutne gór spalonych - wręcz przeciwnie, wszystko kwitnie, zieleń jeszcze w miarę świeża (choć gdzieniegdzie już po żniwach), zapachy kwiatów, olejków roślinnych, żywic i nie wiadomo jeszcze czego łączą się ze sobą w odurzającą mieszankę. Nawet jak na warunki śródziemnomorskie, są tu bardzo ładne plaże, w tym pierwsza już na przedmieściach Cagliari. Drobny, złoty piaseczek, tylko woda zimna prawie jak w Bałtyku - ale kolor ma prawidłowy. 

Bezpretensjonalna kuchnia, oparta głównie na rybach i grillu. Niekiedy ta bezpretensjonalność bywa wielką zaletą, jak w portowych knajpkach w stolicy (chociaż wieczorem otwierają się one dopiero o 20.30). Innym razem widzieliśmy „sałatkę” złożoną z pajdy sera mozarella i pomidora w całości (właściciel udający kucharza nie zdobył się nawet na trud pokrojenia). Lokalną specjalnością, dla nas praktycznie niejadalną, były arselle, czyli rodzaj małży od świeżości o zapachu nieświeżym a smaku dorównującym zapachowi (ratuje się rzecz całą poprzez marynowanie w czosnku). Na deser podano nam któregoś razu smażony owczy ser pecorino obficie polany miodem (kompletnie szalone, ale interesujące). Na szczęście dla mniej odważnych,  każda wioska ma jakieś swoje słodycze, najczęściej o arabskiej proweniencji.  

Z miejscowych win dobrze zapamiętaliśmy białe Vermentino (dobry towarzysz morskości na talerzu) oraz czerwone Cannonau - zbrakło czasu na bardziej wnikliwe studia. Polecamy też lokalny digestiv - Mirto di Sardegna, zarówno w wersji bianco (z lisci mirtu) jak i rosso (z jagód). Na inną miejscową specjalność - ser casu marzu (peccorino uszlachetniony przez obecność i produkty metabolizmu larw muchówek) nie natrafiliśmy, więc dylemat jeść czy nie jeść (a jeśli jeść, to czy z komponentem mięsnym czy bez) pozostał tylko teoretycznym. 

 Miejscowa mordownia operowa (Teatro Lirico di Cagliari) wygląda jak bunkier, ale jak każda nowoczesna opera ma bardzo wygodne fotele i cudowną akustykę, której sprzyja płytki, odkryty kanał. Pretekstem do całego wyjazdu było bowiem "długie pożegnanie" Marielli Devii ze sceną w ogólności, a z rolą Elwiry w Purytanach Belliniego) w szczególności. Ale to już zupełnie inna historia.