U AndSola przeczytałem o najnowszych osiągnięciach IPNu w zakresie zwalczania zarazy komunistycznej, której hydra co i raz podnosi swą koleją głowę. Swoją drogą, gdzieś czytałem, że zecer pewnej ulotki z 1905 roku, jakkolwiek był o wiele mniej oczytany niż jej autor, ale ewidentnej - w jego rozumieniu - literówki nie puścił. I tak zrewoltowany lud wraz z agentami Ochrany zachodził w głowę dlaczego akurat carskiej wydrze należy łeb urwać. I kogo tak naprawdę autor miał na myśli.
Powracając do naszych mutonów, pozwoliłem sobie z biodra skomentować u AndSola, zwłaszcza, że identyczny dyskurs równolegle u Orlińskiego, więc miałem gotowce. Potem zebrało mi się na komentarz dłuższy, który niczym wąż boa cętkowany gięty urósł do rozmiarów, które blox uznaje za nieprzyzwoite dla komentarzy. Stąd musiałem się ewakuować spod kreski u AndSola do siebie, a to wszystko przyczynkarsko i dygresyjnie w temacie nazw ulic.
Otóż gdy w Poznaniu zmieniano nazwę ulicy Dąbrowskiego, z Jarosława na Jana Henryka, to myślałem, że zapamiętanie rajców miejskich jest tak wielkie, że nawet paryskiej komunie nie przepuszczą. Potem, gdy z Krasickiego Janka zrobiono Krasickiego Ignacego wiedziałem już że opatrznościowa mądrość przez radnych miejskich przemawia. Dlatego bardzo mnie zdziwiła zmiana ulicy Bema w Łęgi Dębińskie (Dafnis w drzewo bobkowe przemieniła się). Okazało się jednak, że ten Bem to nie ten co ze Starym Subiektem (Pamiętasz, Katz?) na Węgry chodził, ale Bem inny, komuch straszliwy, Alfred, który jaczejki bolszewickie zakładał w Poznaniu, gdyby którego - słowami Kaczmarskiego - nie zamordowano by to sam by mordował. Z pomysłu na ubemienie Bema skorzystała jednak całkiem ostatnio rada miejska Gniezna.
Swego czasu bodaj Artur Andrus postulował używanie prostego klucza przy zmianach nazw ulic. Oto na przykład ulica Armii Czerwonej. Pstryk i jest Ofiar Armii Czerwonej. Działa w większości przypadków - na Świerczewskiego na przykład. Ale jednak Ofiar Bohaterów Stalingradu już nie bardzo brzmi. Wzmiankowany Andrus poświęcił kiedyś spory wpis kwestii nazewnictwa ulic, w tym i lokalizacji zabrzańskiego oddziału Zakładu Upokarzania Staruszków przy ulicy Szczęść Boże. Bóg Zapłać!
Swego czasu (mówimy o epoce ancien regime) zabawnej ewolucji podlegała ulica Świętego Antoniego z Padwy w Bydgoszczy. W kolejnej odsłonie odpadła świętość i ulica nazywała się Antoniego z Padwy. Później Antoniego Padewskiego aby wreszcie stać się ulicą Padewskiego. Który być może był kolegą Paderewskiego, w każdym bądź razie zupełnie świeckim człowiekiem.
Inną jeszcze anegdotę nazewniczą opowiadał kiedyś Szymon Kobyliński. Rzecz dzieje się w Międzywojniu w Częstochowie. Bohater (raczej nie sam Kobyliński, bo daty nie grają) ma za zadanie oprowadzić jakichś Polonusów, którzy Kraj Ojców odwiedzając Jasną Górę zapragnęli nawiedzić. Od dworca PKP ku klasztorowi (zresztą z tym oblężeniem straszliwym za Potopu to była lipa straszliwa, co gdzie indziej opisałem) idzie się (i wtedy też szło) ulicą Waszyngtona. Wówczas jeszcze niespolszczonej, zapisywanej (kapitalikami) tak: WASHINGTONA. Zdarzyło się, że wróbelek czy inna ptaszyna niewielka (Gołąbek Pokoju to podobno świecka wersja Ducha Świętego) zrelaksowała się mimowolnie w pobliżu tabliczki z nazwą i rzecz cała przybrała taki wygląd - WĄSHINGTONA. Jeden z Polonusów spytał kimże był ów Hington i czemu wąs. Tutaj cicerone wykazał się refleksem i ad hoc spłodził historię o rodaku Ketlinga, niejakim Hingtonie, który, jak to z najemnikami bywa, walczył po stronie Karola Gustawa i tak trafił pod Jasną Górę, wiedziony szczególną niechęcią do Przenajświętszej Panienki, której bluźnił, urągał i szydził. Oto jednak kula z muszkietu, może nawet przez samego Kmicica wystrzelona, a niezawodnie bożą ręką niesiona trafia Hingtona w twarz, wąs srogi urywając, innej szkody nie czyniąc. Znak tak wyraźny otrzymawszy, heretyk prezbiteriański na Prawdziwą Wiarę Katolicką się nawrócił, którą żarliwie aż do śmierci wyznawał, a po śmierci klasztor jasnogórski suto legatami zaopatrzył. A wąs sam oderwany, w klasztorze wśród precjozów jest przechowywany. Sprawa się rypła dopiero wtedy, gdy wycieczka stanowczo domagała się od przeora (bo wycieczka była ważnego szczebla, sam przeor przyjmował) pokazania wąsa.
Parę wpisów wcześniej chwaliłem, że Toruń jest progresywny. Okazuje się, że jak najbardziej tak. I to by było na tyle.
sobota, 25 kwietnia 2009
czwartek, 23 kwietnia 2009
Cierpienia (młodego) Wagnera
W zeszły weekend odbyła się w Poznaniu premiera „Tannhäusera” Richarda Wagnera. Wagner, jak wiadomo, uchodzi za kompozytora trudnego, co wielu (zwłaszcza początkujących) melomanów przekłada od razu na: „kiepski”, „ciężki”, „dęta, gigantyczna szmira” itp. oraz natychmiast wyciąga fakt, że jego twórczość wysoko cenił Hitler. O ile mogłabym się zgodzić z opiniami, że komuś osobiście dana konwencja artystyczna odpowiada bardziej lub mniej, to kategoryczne sądy wygłaszane spod przydługiej togi Katona świadczą już tylko o ignorancji, co gorsza – ignorancji bardzo z siebie zadowolonej. Pominę więc taktownym milczeniem elaboraty w stylu Jana Pychowicza i przejdę do meritum.
W programie przedstawienia napisano, że – zgodnie z zamierzeniem reżysera – „Tannhäuser” jest sztuką o outsiderze, dramatem artysty uwikłanego w konflikt ze społeczeństwem, rozdartego przez własne, sprzeczne pragnienia. Jednym słowem, tytułowy bohater to taka „Mary Sue” samego Wagnera, czyli porte parole, ale lepsze, przystojniejsze i bardziej utalentowane. Częściowo motywy opery zaczerpnięte zostały ze średniowiecznych legend o minnesingerze, który spędził namiętne chwile z boginią miłości w Górze Wenus (znajdującej się nota bene w centralnych Niemczech). Przytoczony w programie wiersz Heinego sugeruje nawet szczęśliwe zakończenie, gdy – odrzucony przez papieża Urbana – Tannhäuser wraca do Venusbergu, a uradowana bogini gotuje dlań zupę i myje mu nogi szczotką.
Operze Wagnera daleko do tak przyziemnych rozwiązań. Jego bohaterowie są - jak zwykle - nadludzcy, na romantyczny sposób samotni, dążący do poznania czegoś, co ludzką kondycję przerasta. Taki też jest Tannhäuser. Poznajemy go, gdy po czasie (dniach? latach?) spędzonym w objęciach Afrodyty postanawia wrócić do ludzi. Bogini, która – jak sama twierdzi – do swoich łask dopuszcza jedynie bogów i bohaterów, czuje się urażona i poniżona, jak byle ziemianka. Oto ktoś, komu nie wystarczają do szczęścia zmysłowe rozkosze, kto – podobnie jak Zygfryd z „Pierścienia Nibelunga” – na dłuższą metę nudzi się w pieleszach i pragnie wielkich czynów, choćby wiązały się z cierpieniem. Swoją najpiękniejszą pieśń Tannhäuser komponuje dla jednej słuchaczki, po czym oznajmia, że teraz będzie głosił jej chwałę po jarmarkach. Czy jest to ambicja artysty, któremu marzy się sława, czy chłopięcy ekshibicjonizm (co z tego, że uwiódł samą Wenus, skoro nie ma jak pochwalić się tym przed kumplami)?
W dziełach Wagnera (Walkiria, Holender Tułacz, Tristan i Izolda) wielokrotnie pojawia się apologia miłości seksualnej, traktowanej jako totalna więź łącząca przeznaczone sobie istoty i niemalże świecki odpowiednik przeżycia mistycznego. Tannhäuser jednak – który w końcu jest średniowiecznym rycerzem-poetą – nagle, zupełnie niespodziewanie, uświadamia sobie, że seks z założenia swego jest zły, a on przez cały czas taplał się w fizjologicznym brudzie. Umartwiając się szuka pokuty i odkupienia za tę rzekomo straszną winę. Po pierwszej scenie liczyliśmy po cichu na porywający konflikt chrześcijaństwa z antykiem (na miarę, chociażby, widzianego niedawno „Króla Rogera”) – niestety, nie doczekaliśmy się go, a już zwłaszcza trzeci akt (pomimo pewnych starań ze strony reżysera, aby pogodzić te dwa przeciwstawne światy) wydał nam się mocno niedopracowany dramaturgicznie. Na końcu dyskusji z Wenus, śpiewak wykrzykuje: „Moim zbawieniem jest Maryja!” (obecne na drugiej premierze zwolenniczki radia o tym imieniu wszczęły w tym momencie gromki aplauz, ku zaskoczeniu reszty publiczności). Skąd mu ta Maryja i po co? Dalsza część opery sugeruje, że po to, aby i ją spróbować uwieść.
Po spotkaniu z kumplami od wypitki, wybitki i polowania, Tannhäuser wraca na zamek Wartburg, gdzie ma miejsce swego rodzaju pojedynek śpiewaczy. Wszystko zaczęło się dość niewinnie: książę Turyngii zauważył, że jego córka Elżbieta najwyraźniej się w Tannhäuserze zakochała, postanowił więc rzucić hasło, by zgromadzeni poeci wykonali kilka utworów o miłości. Nadmienić tu trzeba, że księżniczka Elżbieta jest niemal uosobieniem Najświętszej Panienki (co podkreślała biała suknia z błękitnym płaszczem); zaskoczona przez Tannhäusera w sali turniejowej jest zbyt onieśmielona żeby coś powiedzieć i tylko uśmiecha się cielęco. Uduchowiona aria Wolframa (pierwszego z uczestników konkursu), przeciwstawiona jest zmysłowej pieśni Tannhäusera, który z dużą ochotą wyśpiewał zgromadzonym gościom uroki libertyńskiego stylu życia. W kulminacyjnym momencie, na oczach zamarłej z oburzenia arystokratycznej publiczności, Tannhäuser chwyta w objęcia cnotliwą Elżbietę i zaczyna ją całować przy wtórze swojej popisowej arii ku czci Wenus. No więc, czego on chciał: pokuty czy po prostu nowych podbojów? Tego zapewne sam śpiewak do końca nie wie.
Mamy tu do czynienia z opisywanym po wielokroć konfliktem duszy i ciała, pojmowanym oczywiście jako walka dobra ze złem, czystości i grzechu w rozumieniu całkowicie chrześcijańskim (czystość duchowa wyłącznie jako abstynencja seksualna; grzech jako coś, co należy odpokutować, a nie wyciągnąć z niego wnioski itp). W szerszym rozumieniu (jak bardzo słusznie zauważył w przerwie mój mąż), chodzi o wybór pomiędzy niespełnieniem a nienasyceniem. Elżbieta dzielnie broni piewcę rozkoszy przed publicznym linczem i doradza mu pielgrzymkę do Rzymu aby uzyskać odpust u papieża. Znowu: miałam nadzieję, że jako najdoskonalsza przedstawicielka frakcji niewinności dostrzeże fakt, że wszystkim uczestnikom tej awantury tak naprawdę chodziło o to samo. O osiągnięcie nadludzkiego ideału, poznanie sensu życia – a czy za pomocą (mówiąc dosadnie) dupy czy duszy, to już nie aż tak istotne.
Trzeci akt Wagner przerabiał wiele razy i nigdy nie był z niego do końca zadowolony (my też nie). W pierwszej scenie Elżbieta modli się pod figurą Matki Boskiej, pokutując za swoje grzechy (jakie grzechy?!) i prosząc o szczęśliwy powrót nawróconego Tannhäusera. Potem umiera. W kategorii „głupich śmierci operowych” śmierć Elżbiety z przemodlenia sytuuje się wysoko w naszym prywatnym rankingu (obok śmierci z braku wygód w wykonaniu Manon Lescaut, usmażonej na chrupko Żydówki i padłych wskutek wąchania trującego kwiecia Afrykanki i Adrianny Lecouvrer). Gdy Tannhäuser wraca (całkiem rozczarowany i w tej wersji dodatkowo pijany w sztok) z Rzymu, relacjonuje napotkanemu przypadkiem Wolframowi swoje przygody, a zwłaszcza spotkanie z papieżem, dające się streścić w słowach: „Tu mi kaktus wyrośnie (laska świeżą zielenią się pokryje) nim ty uzyskasz rozgrzeszenie”. Wobec odmowy absolucji, Tannhäuser postanawia (korzystając zapewne z rady Heinego) wrócić jednak do Wenus. Bogini pojawia się na wezwanie i okazuje daleko idące zrozumienie. Perspektywie wspólnego zjedzenia zupy w Venusbergu sprzeciwia się bigot Wolfram. Reszta cnotliwych rycerzy wnosi na marach zwłoki Elżbiety. Tannhäuser umiera, trzymając za jedną rękę Wenus, a za drugą Elżbietę-zawsze-dziewicę.
Ten finał ratuje nieco przyciężką i moralizatorską wymowę dzieła. Ostatecznie, ideał okazał się leżeć pośrodku, pomiędzy odcieleśnionym uwielbieniem a rozpasaniem. Przed opadnięciem kurtyny Pastuszek – w którym reżyser dopatruje się ucieleśnionego marzenia Tannhäusera o odzyskanej niewinności – wznosi do góry zazieleniony kostur pielgrzyma. Moralna wyższość znajduje się więc ostatecznie po stronie ideologii chrześcijańskiej, spychającej (jak żali się Wenus w pierwszym akcie) starych bogów do wnętrza ziemi, czyli w pobliże chrześcijańskiego piekła. Doświadczenie, które – jak można by przypuszczać – powinno wiązać się z mądrością, przynosi tylko społeczny ostracyzm i rozgoryczenie. Niewinność tryumfuje, a poświęcenie dziewicy przynosi grzesznikowi odkupienie. Nam wydało się to wszystko raczej smutne. Chociaż Tannhäuser postąpił jak prawdziwy bohater (w ujęciu Josepha Campbella), a więc nie tylko posiadł cenne doświadczenie, ale powrócił z kraju bogów, aby podzielić się nim z ludzkością, nie został zrozumiany. Obrońcy cnoty zobaczyli w nim jedynie rozpustnego świntucha, co gorsza, on sam zaczął siebie tak postrzegać. Zamiast, jak obiecywał, głosić chwałę Wenus, ruszył do Rzymu (katalog kar, które sam na siebie nałożył, wprawiłby w osłupienie większość masochistów). W końcu śmierć przemodlonej dzierlatki (pokutującej chyba tylko za to, że nie dość głośno piszczała, gdy próbował ją pocałować) sprawia, że „wyzerowano mu licznik” grzechów. Czy naprawdę było warto? Czy nie lepiej byłoby zostać w odnalezionym cudownym sposobem przedchrześcijańskim raju, do którego drogi Tannhäuser nie umie już odnaleźć?
Chwila śmierci Tannhäusera przypomniała mi pewną inną starą pieśń, „Kantatę” Marka Grechuty:
Zapewne, w chwili śmierci, Tannhäuser doszedł do wniosku, że należał do nich obu – do niewinności tak jak i do doświadczenia; do świata ciała i ducha; do wzniosłości i do zmysłowości. Zgromadzeni wokół obserwatorzy łaskawie – i na wyrost – udzielili mu rozgrzeszenia, a jego los uznali za moralitet ku własnej korzyści. Nadludzkie przeżycie obdarzonej artystycznym geniuszem jednostki pozostało tylko tym właśnie - przeżyciem jednostki.
W programie przedstawienia napisano, że – zgodnie z zamierzeniem reżysera – „Tannhäuser” jest sztuką o outsiderze, dramatem artysty uwikłanego w konflikt ze społeczeństwem, rozdartego przez własne, sprzeczne pragnienia. Jednym słowem, tytułowy bohater to taka „Mary Sue” samego Wagnera, czyli porte parole, ale lepsze, przystojniejsze i bardziej utalentowane. Częściowo motywy opery zaczerpnięte zostały ze średniowiecznych legend o minnesingerze, który spędził namiętne chwile z boginią miłości w Górze Wenus (znajdującej się nota bene w centralnych Niemczech). Przytoczony w programie wiersz Heinego sugeruje nawet szczęśliwe zakończenie, gdy – odrzucony przez papieża Urbana – Tannhäuser wraca do Venusbergu, a uradowana bogini gotuje dlań zupę i myje mu nogi szczotką.
Operze Wagnera daleko do tak przyziemnych rozwiązań. Jego bohaterowie są - jak zwykle - nadludzcy, na romantyczny sposób samotni, dążący do poznania czegoś, co ludzką kondycję przerasta. Taki też jest Tannhäuser. Poznajemy go, gdy po czasie (dniach? latach?) spędzonym w objęciach Afrodyty postanawia wrócić do ludzi. Bogini, która – jak sama twierdzi – do swoich łask dopuszcza jedynie bogów i bohaterów, czuje się urażona i poniżona, jak byle ziemianka. Oto ktoś, komu nie wystarczają do szczęścia zmysłowe rozkosze, kto – podobnie jak Zygfryd z „Pierścienia Nibelunga” – na dłuższą metę nudzi się w pieleszach i pragnie wielkich czynów, choćby wiązały się z cierpieniem. Swoją najpiękniejszą pieśń Tannhäuser komponuje dla jednej słuchaczki, po czym oznajmia, że teraz będzie głosił jej chwałę po jarmarkach. Czy jest to ambicja artysty, któremu marzy się sława, czy chłopięcy ekshibicjonizm (co z tego, że uwiódł samą Wenus, skoro nie ma jak pochwalić się tym przed kumplami)?
W dziełach Wagnera (Walkiria, Holender Tułacz, Tristan i Izolda) wielokrotnie pojawia się apologia miłości seksualnej, traktowanej jako totalna więź łącząca przeznaczone sobie istoty i niemalże świecki odpowiednik przeżycia mistycznego. Tannhäuser jednak – który w końcu jest średniowiecznym rycerzem-poetą – nagle, zupełnie niespodziewanie, uświadamia sobie, że seks z założenia swego jest zły, a on przez cały czas taplał się w fizjologicznym brudzie. Umartwiając się szuka pokuty i odkupienia za tę rzekomo straszną winę. Po pierwszej scenie liczyliśmy po cichu na porywający konflikt chrześcijaństwa z antykiem (na miarę, chociażby, widzianego niedawno „Króla Rogera”) – niestety, nie doczekaliśmy się go, a już zwłaszcza trzeci akt (pomimo pewnych starań ze strony reżysera, aby pogodzić te dwa przeciwstawne światy) wydał nam się mocno niedopracowany dramaturgicznie. Na końcu dyskusji z Wenus, śpiewak wykrzykuje: „Moim zbawieniem jest Maryja!” (obecne na drugiej premierze zwolenniczki radia o tym imieniu wszczęły w tym momencie gromki aplauz, ku zaskoczeniu reszty publiczności). Skąd mu ta Maryja i po co? Dalsza część opery sugeruje, że po to, aby i ją spróbować uwieść.
Po spotkaniu z kumplami od wypitki, wybitki i polowania, Tannhäuser wraca na zamek Wartburg, gdzie ma miejsce swego rodzaju pojedynek śpiewaczy. Wszystko zaczęło się dość niewinnie: książę Turyngii zauważył, że jego córka Elżbieta najwyraźniej się w Tannhäuserze zakochała, postanowił więc rzucić hasło, by zgromadzeni poeci wykonali kilka utworów o miłości. Nadmienić tu trzeba, że księżniczka Elżbieta jest niemal uosobieniem Najświętszej Panienki (co podkreślała biała suknia z błękitnym płaszczem); zaskoczona przez Tannhäusera w sali turniejowej jest zbyt onieśmielona żeby coś powiedzieć i tylko uśmiecha się cielęco. Uduchowiona aria Wolframa (pierwszego z uczestników konkursu), przeciwstawiona jest zmysłowej pieśni Tannhäusera, który z dużą ochotą wyśpiewał zgromadzonym gościom uroki libertyńskiego stylu życia. W kulminacyjnym momencie, na oczach zamarłej z oburzenia arystokratycznej publiczności, Tannhäuser chwyta w objęcia cnotliwą Elżbietę i zaczyna ją całować przy wtórze swojej popisowej arii ku czci Wenus. No więc, czego on chciał: pokuty czy po prostu nowych podbojów? Tego zapewne sam śpiewak do końca nie wie.
Mamy tu do czynienia z opisywanym po wielokroć konfliktem duszy i ciała, pojmowanym oczywiście jako walka dobra ze złem, czystości i grzechu w rozumieniu całkowicie chrześcijańskim (czystość duchowa wyłącznie jako abstynencja seksualna; grzech jako coś, co należy odpokutować, a nie wyciągnąć z niego wnioski itp). W szerszym rozumieniu (jak bardzo słusznie zauważył w przerwie mój mąż), chodzi o wybór pomiędzy niespełnieniem a nienasyceniem. Elżbieta dzielnie broni piewcę rozkoszy przed publicznym linczem i doradza mu pielgrzymkę do Rzymu aby uzyskać odpust u papieża. Znowu: miałam nadzieję, że jako najdoskonalsza przedstawicielka frakcji niewinności dostrzeże fakt, że wszystkim uczestnikom tej awantury tak naprawdę chodziło o to samo. O osiągnięcie nadludzkiego ideału, poznanie sensu życia – a czy za pomocą (mówiąc dosadnie) dupy czy duszy, to już nie aż tak istotne.
Trzeci akt Wagner przerabiał wiele razy i nigdy nie był z niego do końca zadowolony (my też nie). W pierwszej scenie Elżbieta modli się pod figurą Matki Boskiej, pokutując za swoje grzechy (jakie grzechy?!) i prosząc o szczęśliwy powrót nawróconego Tannhäusera. Potem umiera. W kategorii „głupich śmierci operowych” śmierć Elżbiety z przemodlenia sytuuje się wysoko w naszym prywatnym rankingu (obok śmierci z braku wygód w wykonaniu Manon Lescaut, usmażonej na chrupko Żydówki i padłych wskutek wąchania trującego kwiecia Afrykanki i Adrianny Lecouvrer). Gdy Tannhäuser wraca (całkiem rozczarowany i w tej wersji dodatkowo pijany w sztok) z Rzymu, relacjonuje napotkanemu przypadkiem Wolframowi swoje przygody, a zwłaszcza spotkanie z papieżem, dające się streścić w słowach: „Tu mi kaktus wyrośnie (laska świeżą zielenią się pokryje) nim ty uzyskasz rozgrzeszenie”. Wobec odmowy absolucji, Tannhäuser postanawia (korzystając zapewne z rady Heinego) wrócić jednak do Wenus. Bogini pojawia się na wezwanie i okazuje daleko idące zrozumienie. Perspektywie wspólnego zjedzenia zupy w Venusbergu sprzeciwia się bigot Wolfram. Reszta cnotliwych rycerzy wnosi na marach zwłoki Elżbiety. Tannhäuser umiera, trzymając za jedną rękę Wenus, a za drugą Elżbietę-zawsze-dziewicę.
Ten finał ratuje nieco przyciężką i moralizatorską wymowę dzieła. Ostatecznie, ideał okazał się leżeć pośrodku, pomiędzy odcieleśnionym uwielbieniem a rozpasaniem. Przed opadnięciem kurtyny Pastuszek – w którym reżyser dopatruje się ucieleśnionego marzenia Tannhäusera o odzyskanej niewinności – wznosi do góry zazieleniony kostur pielgrzyma. Moralna wyższość znajduje się więc ostatecznie po stronie ideologii chrześcijańskiej, spychającej (jak żali się Wenus w pierwszym akcie) starych bogów do wnętrza ziemi, czyli w pobliże chrześcijańskiego piekła. Doświadczenie, które – jak można by przypuszczać – powinno wiązać się z mądrością, przynosi tylko społeczny ostracyzm i rozgoryczenie. Niewinność tryumfuje, a poświęcenie dziewicy przynosi grzesznikowi odkupienie. Nam wydało się to wszystko raczej smutne. Chociaż Tannhäuser postąpił jak prawdziwy bohater (w ujęciu Josepha Campbella), a więc nie tylko posiadł cenne doświadczenie, ale powrócił z kraju bogów, aby podzielić się nim z ludzkością, nie został zrozumiany. Obrońcy cnoty zobaczyli w nim jedynie rozpustnego świntucha, co gorsza, on sam zaczął siebie tak postrzegać. Zamiast, jak obiecywał, głosić chwałę Wenus, ruszył do Rzymu (katalog kar, które sam na siebie nałożył, wprawiłby w osłupienie większość masochistów). W końcu śmierć przemodlonej dzierlatki (pokutującej chyba tylko za to, że nie dość głośno piszczała, gdy próbował ją pocałować) sprawia, że „wyzerowano mu licznik” grzechów. Czy naprawdę było warto? Czy nie lepiej byłoby zostać w odnalezionym cudownym sposobem przedchrześcijańskim raju, do którego drogi Tannhäuser nie umie już odnaleźć?
Chwila śmierci Tannhäusera przypomniała mi pewną inną starą pieśń, „Kantatę” Marka Grechuty:
[…] Wszystkie chwile uderzą naraz do serca
i spór będą wiodły do której z nich należę.
I niech to będzie spowiedź, ale bez rozgrzeszenia.
Nie chcę, by okradano mnie z mojego życia.
Zapewne, w chwili śmierci, Tannhäuser doszedł do wniosku, że należał do nich obu – do niewinności tak jak i do doświadczenia; do świata ciała i ducha; do wzniosłości i do zmysłowości. Zgromadzeni wokół obserwatorzy łaskawie – i na wyrost – udzielili mu rozgrzeszenia, a jego los uznali za moralitet ku własnej korzyści. Nadludzkie przeżycie obdarzonej artystycznym geniuszem jednostki pozostało tylko tym właśnie - przeżyciem jednostki.
Po co Wagner?
Zanim Moja Ślubna napisze kilka słów na kanwie ostatniej poznańskiej premiery Tannhäusera pozwolę sobie zacytować niemal bez komentarza kuriozum, które pojawiło się w skądinąd szacownym miesięczniku Odra (1/1007) na marginesie wrocławskiego, kompletnego wystawienia Pierścienia Nibelunga. Autor, niejaki Jan Pychowicz, jest bardzo mało znany jako krytyk muzyczny ale za to posiada dość symptomatyczne właściwości intelektualne, które kiedyś można było spotkać tylko w wieczornych audycjach pewnego niszowego radia, dziś zaś dobrze rezonują na antysalonach wszelakich. Ale dość już mojego ględzenia, niech przemówi własnym głosem Pychowicz:
------
Obiecałem minimum własnego komentarza, więc tylko glossa, którą dopisał żywo rozbawiony czytelnik tego tekstu na forum e-teatr:
Pełne poparcie dla patrioty Pychowicza. Ja też kocham typowo polskie walczyki Szopena, Moniuszki i Pendereckiej Elżuni. Przez takie Wagnery świat nie słucha naszego Moniuszki, jego Halek i Strasznych wdowów, a to jest muzyka lepsza, z przytupem, gdzie jest miejsce i na bliski osierdziu Polaka pobrzęk szabelki i na niejedną liryczną łzę tęsknoty za biedną matką naszą, ojczyzną. A we Wagnerze mamy zestaw postaw wątpliwych i postaci z nadwagą uzbrojone w kaski z rogami na głowach. Jednym słowem liberalne, relatywistyczne dno. A co z innymi wielkimi - Kurpińskim, Ogińskim, Petersburskim, Korczem? Świat się - za przeproszeniem - podnieca tym Szkopem od kawalerii powietrznych i innych, psia mać, traktorów, a wielka muzyka Polaków czeźnie w zapomnieniu!
Po co Polakom Wagner?
Po co? Chyba z takiego samego powodu, dla jakiego Polacy mieliby tęsknić za germańskimi bogami, pruskim drylem, szwabską kapustą kiszoną oraz ludowymi piosenkami z Dolnej Bawarii. Nie rozumiem, jak na ten największy chyba symbol nacjonalistycznego szaleństwa Niemców można wydawać państwowe pieniądze przeznaczone na kulturę, zwłaszcza w mieście, gdzie stan komunikacji drogowej w centrum przypomina niemal ten z lat powojennych.
Richard Wagner, jak wiadomo, stał się jednym z filarów ideologii faszystowskiej. Każda ideologia, a zwłaszcza skrajna, potrzebuje, jak wiadomo, wsparcia w sferze ducha. Wiemy bowiem, iż w przypadku wprowadzania rządów zamordystycznych, czy to z prawa, czy z lewa, zadaniu trzymania narodu w ryzach przez reżim towarzyszyć musi nieodzowna propaganda, czyli i wsparcie z zaplecza kultury. Otumanienie społeczeństw, jakie można było obserwować w europejskich wydaniach faszyzmu czy komunizmu, możliwe było tylko i wyłącznie dzięki połączeniu reżimu z propagandą. Ludzie muszą wierzyć, a przynajmniej chcieć wierzyć, że ten przywódca, który ich trzyma pod butem, wie lepiej i chce jak najlepiej. Świetnym tego przykładem była rola naszych rodzimych intelektualistów i artystów w dziele budowy komunizmu na naszej ziemi. Rola, którą dzisiaj usiłuje się tuszować bądź relatywizować, wskazując na późniejsze opozycyjne działania sprawców lub na ich niepowtarzalny geniusz w dziedzinie sztuki.
Podobnie czynią od lat obrońcy Wagnera. Czy rzekoma innowacyjność jego muzyki, czyli dętej do x-potęgi gigantycznej szmiry, może przykryć lub unieważnić fakt, iż napisał on paszkwil na naród żydowski, paszkwil, który spokojnie mógłby wyjść spod pióra samego Goebbelsa? Czy jego rola w budowaniu świadomości narodowej Niemców osłabia jego wrogą postawę wobec narodów wschodniej części Europy, a więc w rezultacie również jego antypolskie nastawienie? Dodam: świadomości narodowej, która doprowadziła przecież do obu wojen światowych! Czy - dyskusyjny - udział Wagnera w rozwoju muzyki może odsunąć w niepamięć jego wkład w umocnienie poczucia absolutnej wyższości narodu niemieckiego nad innymi nacjami?
Jeżeli my, Polacy, krytykujemy tego nacjonalistycznego kompozytora, to zawsze podsuwa nam się pod nos fakt, iż Wagner kiedyś tam w młodości napisał utworek o powstaniu listopadowym i że miał skłonności anarchistyczne. Ale co z tego? Do oceny człowieka mniej ważne jest przecież to, co robił w latach młodości, kiedy to poszukuje się jeszcze własnego miejsca w społeczeństwie, od tego, kim staje się i co się robi w wieku dojrzałym. Proszę mi nie wytykać niekonsekwencji, że piętnuję błędy naszych intelektualistów angażujących się w stalinizm, a rozgrzeszam Wagnera z jego anarchistycznych ciągotek młodzieńczych... Nie ma tu żadnej niekonsekwencji! Fascynacje rewolucjami na Starym Kontynencie były u Wagnera krótkotrwałym epizodem. Natomiast w przypadku naszych uczonych stalinistów był to wybór świadomy ludzi ukształtowanych politycznie i moralnie.
Hitler zachwycał się Wagnerem. Mówił nawet o związkach duchowych z tym kompozytorem. I nieprzypadkowo! Muzyka niemiecka była w tamtej epoce najbogatsza w kompozytorów - a przecież Adolf wybrał sobie właśnie Richarda. Już słyszę głosy o wykorzystywaniu spuścizny artysty do niecnych politycznych celów... Otóż żeby takie nadużycie mogło mieć miejsce, jego dzieło musi się przecież do użytku propagandowego nadawać. Czy naszego Szopena można by wykorzystać do ideologii podboju świata?... Wiele utworów kompozytora, ba, prawie cała twórczość Wagnera to jedna wielka propaganda wyższości germańskiej! Wystarczy popatrzeć na tych pojawiających się tłumnie na scenie operowej napuszonych Wikingów z rogami na głowic, na owe opasane futrami i łańcuchami grubaśne Wikingówki wyśpiewujące do księżyca arie o mocy, władzy i wielkich zwycięstwach. Dlaczego ma nam się to podobać? Zwłaszcza nam, Polakom, którzy doświadczyliśmy niezmierzonych cierpień od potomków tych przedstawianych na wagnerowskiej scenie bohaterów? Nie, Wagner nie jest nam potrzebny. My mamy inne predyspozycje, inne usposobienie. Porównajmy choćby lekki walczyk Szopena z tromtadrackim dźwiękiem wagnerowskiej opery... Nasz wybór jest jednoznaczny, przecież to oczywiste dla każdego, kto ma chociaż odrobinę słuchu i wrażliwości patriotycznej.
------
Obiecałem minimum własnego komentarza, więc tylko glossa, którą dopisał żywo rozbawiony czytelnik tego tekstu na forum e-teatr:
Pełne poparcie dla patrioty Pychowicza. Ja też kocham typowo polskie walczyki Szopena, Moniuszki i Pendereckiej Elżuni. Przez takie Wagnery świat nie słucha naszego Moniuszki, jego Halek i Strasznych wdowów, a to jest muzyka lepsza, z przytupem, gdzie jest miejsce i na bliski osierdziu Polaka pobrzęk szabelki i na niejedną liryczną łzę tęsknoty za biedną matką naszą, ojczyzną. A we Wagnerze mamy zestaw postaw wątpliwych i postaci z nadwagą uzbrojone w kaski z rogami na głowach. Jednym słowem liberalne, relatywistyczne dno. A co z innymi wielkimi - Kurpińskim, Ogińskim, Petersburskim, Korczem? Świat się - za przeproszeniem - podnieca tym Szkopem od kawalerii powietrznych i innych, psia mać, traktorów, a wielka muzyka Polaków czeźnie w zapomnieniu!
sobota, 21 marca 2009
Na kolejowym szlaku

Zwracam uwagę na podpis pod fotografią. Postępowy ten Toruń, mimo wszystko. Arriva - ta nazwa zobowiązuje.
A teraz z innej beczki, bez związku i na poważnie. Doczytałem się, że w 1939 w Polsce było 42 tysiące pojazdów mechanicznych, wliczając w to samochody ciężarowe, ciągniki, motocykle i te kilkadziesiąt czołgów. Samochodów sensu stricto osobowych było w przedwojennej Polsce nieco mniej niż 10 tysięcy. Stąd i polskie drogi były takie, jakie były - na inne nie było popytu. Dlaczego wskaźnik motoryzacji przedwojennej Polski był niższy niż w ówczesnym Egipcie (który przecież też jakoś nie kojarzy się jako potęga motoryzacyjna)? Otóż samochody osobowe były obłożone przez państwo jakimiś niebotycznie irracjonalnymi podatkami, które uchwalone zostały w imię "ochrony żywotnych interesów PKP". Ale to tak na marginesie...
sobota, 28 lutego 2009
Za co kochamy Janka
Poniższy tekst funkcjonuje od dziesięciu z górą lat w polskim internecie, jednakże rzadko (albo prawie nigdy) z prawidłową atrybucją. Warto to naprawić i napisać wyraźnie, że autorem tego genialnego eseju jest Wojciech Tomczyk, a opublikowany został w 'Życiu na wakacje' (tzw. wołkowym lub "Życiu z kropką") 26 lipca 1998. Autorem tekstu nie jest, jak można się niekiedy dowiedzieć z internetu, niejaki Grzegorz Świderski z UPR ani też Tomasz Radko z tejże partii - kwestie zresztą własności intelektualnej tak zwana prawica polska traktuje z symptomatyczną dezynwolturą: autor tych słów ze zdziwieniem znajduje fragmenty swoich tekstów w dyskusjach różnych prawicowców za dychę na psychiatryku24 (jak można się było spodziewać, delikatne sugestie wysuwane wobec administratorów tamtejszego bagienka nie spotykają się z żadną reakcją - żeby było śmieszniej plagiator kopista uważa się za naukowca, co rzuca dość smutne światło na ogólną kondycję nauki polskiej). No, ale to w sumie taki śmiech przez łzy, ta refleksja nad potencjałem intelektualnym polskiej prawicy realizowanym metodą copy and paste. Teraz już gasną światła, na widowni ucisza się szmer...
"Za co kochamy Janka" Wojciecha Tomczyka (1998)
--------------------
[Przypis - to już ja, MB] Tytani kreatywnej myśli reklamowej skonsumowali jednak topos czterech pancernych - z efektem raczej mniej niż średnim. To już sympatyczniej ogląda się tych młodych Białorusinów.
Swego czasu Gazeta Wyborcza zabawiała czytelników konkursem na opisanie dalszych losów ekipy serialu. Na ogół większość uczestników zabawy zgadzała się, że Gustav Hirsch żyje teraz w Republice Federalnej. Większość również uznała, że Czereśniak działa w "Samoobronie". Sądzono też powszechnie, że małżeństwo Janka z Marusią nie potrwało długo. W najbardziej pesymistycznych wersjach Grigorij szybko wysłał do lagru swoją polską żonę, Lidkę bo przeszkadzała mi w dobrze zapowiadającej się karierze enkawudzisty.
"Za co kochamy Janka" Wojciecha Tomczyka (1998)
Gdyby ktoś zasnął przed telewizorem w roku, powiedzmy, 1970 (co nie było takie trudne) i obudził się dziś, nie uwierzyłby, co też się porobiło. W nowej "Encyklopedii Powszechnej" PWN wzmianki o czterech pancernych nie znajdziemy ani pod hasłem Gajos Janusz, ani Wilhelmi Roman, ani Golas Wieslaw. Serial jest wzmiankowany jedynie w biogramie Franciszka Pieczki (hasła Press Włodzimierz w ogóle, proszę sobie wyobrazić, nie ma). Na ślad czterech pancernych nie sposób trafić w "Kronice XX wieku" (gdzie zresztą trudno trafić na ślad wielu wydarzeń). Na bazarze za żadne pieniądze nie kupi się lusterka z załogą. Nie kupi się też lusterka nawet z pojedynczym członkiem. Nie ma już komiksów o przygodach pancernych, nikt nie wystawia musicalu Benedykta Konowalskiego. Czterej pancerni po prostu zniknęli. Zniknęli do tego stopnia, ze jako jedyny wytwór polskiej kultury masowej nie zostali zużyci w reklamie [patrz przypis!]. Jest to niezwykle znaczące - reklama przetrawiła już Klossa, Brunnera, "Trylogie", a nawet Janosika.
W latach sześćdziesiątych młody człowiek mógł w Polsce obejrzeć trzy kreskówki (w "Zwierzyńcu") i jeden odcinek filmu aktorskiego (w "Ekranie z Bratkiem"). Rocznie, przed debiutem kapitana Żbika, ukazywał się jeden komiks ("Tytus, Romek i A'Tomek"). Był jeszcze oczywiście Wyścig Pokoju, ale ten trwał tylko dwa tygodnie. Nikomu nie śniło się o NBA czy o nie przegranym przez naszych meczu piłki nożnej. W Polsce trwała dojmująca nuda. Nuda ta - cichy bohater socjalizmu - do tej pory nie została jeszcze przekonywająco opisana. A była to nuda potworna. Szczególnie usypiająco działał program telewizyjny - porady dla rolników, defilady w Moskwie i losowania totolotka przeplatały się z występami zespołów pieśni i tańca. Całymi godzinami ględził Gomułka. Co ciekawe - zawsze miał nastawiane z przodu tyle mikrofonów, że go praktycznie nie było widać. Czasem chwytał szklankę z woda i pił. Wtedy stawał się bardziej widoczny.
Na tym tle pancerni prezentowali się nader korzystnie. Na ekranie coś się ruszało, ktoś coś krzyczał, padały strzały. Ludzie biegali to tu, to tam, na ekranie pojawiało się sporo dymu, trochę ognia. Na dodatek pokazywano jeżdżący czołg. Oskar Sobański napisał kiedyś, ze o sukcesie serialu zadecydowały obrazy jadącego czołgu. Rudy 102 był jednocześnie bezpiecznym domem i skutecznym narzędziem sprawiedliwej walki. Krytyk z bliższego mi pokolenia - Maciej Pawlicki - wyraził się kiedyś, że pancernych było wprawdzie czterech, ale na podwórku każdy chciał być tylko Jankiem. Podzielam ten pogląd. To Janek Kos był w tym serialu najważniejszy. Moim zdaniem ta właśnie postać zadecydowała o sukcesie serialu. I dlatego to Janek jest bohaterem tego tekstu.
TELEMACH XX WIEKU
Janek Kos, jak każdy prawdziwy heros kultury masowej, ma swój starożytny odpowiednik. Jego pierwowzorem jest syn Odyseusza - Telemach. Pierwsza seria filmu poświęcona jest historii poszukiwania przez Janka ojca. Towarzyszy mu, podobnie jak Telemachowi, Atena - bogini wojny. W "Odysei" Atena przybiera postać Nestora - przyjaciela Odyseusza. W "Czterech pancernych" bogiem wojny jest pułkownik Tadeusz. Po odnalezieniu ojca Janek, tak jak jego homerycki pierwowzór, nie poznaje go. Potem, razem z ojcem, dokonuje ostatecznej rozprawy z wrogami, którymi tym razem nie są bezczelni zalotnicy Penelopy (bo Penelopa nie żyje), a esesmani. Na tym nie kończą się związki serialu z kulturą śródziemnomorską.
DZIECIŃSTWO, POWOŁANIE
O dzieciństwie Janka wiemy niewiele, urodził się (podobnie jak bohater "Stawki większej niż życie") w Gdańsku. Matka była najprawdopodobniej gospodynią domową. Zginęła w pożarze podpalonego przez Niemców domu. Chłopiec nie wydaje się być z nią emocjonalnie związany. Ojciec - Stanisław Kos - był zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Służył na Westerplatte. Ojciec Janka - jedna z kluczowych postaci filmu - okazał się później zdolnym przywódcą partyzanckim. Dwunastoletni Janek, po ucieczce z płonącego domu rodzinnego trafia w poszukiwaniu ojca na Kaukaz. Tu trzeba zwrócić uwagę na niezwykłą intuicję chłopca, który śladów oficera zaginionego w zawierusze wojny wrześniowej szuka na Wschodzie. Dociera aż do Oceanu Spokojnego. Nawet nad Ussuri szuka ojca.
WYKSZTAŁCENIE
Janek potrafi pisać, czytać, jest zdolnym mechanikiem, zna niemiecki i rosyjski, jest też strzelcem wyborowym. Więcej o jego edukacji nic nie wiadomo. W rozmowie z Gustlikiem przywołuje "Ogniem i mieczem". W wojsku uczy się alfabetu Morse'a.
MANIERY
Janek jada nożem i widelcem, choć tego nie lubi. Woli razem z Gustlikiem siorbać sobie z menażki. Natomiast wzorowo nożem i widelcem jedzą ludzie radzieccy - Grigorij i, oczywiście, Olgierd. Janek jest szarmancki wobec dam - podsadza Lidkę na ciężarówkę. Otwiera też dziewczynie drzwi szoferki. Do starszych zwraca się z szacunkiem, graniczącym z lizusostwem. Jest obłudny - świadków swoich rzadkich
wpadek prosi by nie mówili o nich innym.
WIARA
Janek w Boga nie wierzy. Nie modli się, do kościoła nie uczęszcza. Pochodzi zresztą z narodu przesiąkniętego ateizmem - dewiza powstańców styczniowych, zachowana na sztylecie brzmi - Honor i Ojczyzna. Janek, podobnie jak inni chłopcy z załogi, zna i śpiewa pieśni rewolucyjne. Martwi się, że nie zdobyli Berlina wystarczająco szybko, by świętować w mieście 1 Maja. Rzuca to nowe światło na życie i zwyczaje przedwojennego korpusu oficerskiego i gdańskiej Polonii.
WIELCY WSPÓŁCZEŚNI
Dom rodzinny Janka był stanowczo internacjonalistyczny. Janek, choć słucha radia i czyta gazety, nigdy nie wspomina o żadnym, poza Rokossowskim, znanym Polaku. Nigdy nie mówi o Sikorskim, Andersie, Piłsudskim. Nie ma też w filmie złamanego portretu Stalina. Dopiero gdy czołg wjeżdża na tereny przyszłej NRD, pojawiają się portrety Adolfa Hitlera. Pojawia się też nazwisko Goering, i to w liczbie mnogiej - jako określenie esesmanów.
SPORT, HIGIENA
Janek lubi pływać, choć nie robi tego dobrze. Gustlik kąpie się częściej. Grigorij natomiast jest radykałem - myjąc się nigdy nie moczy włosów. Janek papierosy zaczyna palić w wojsku. Grigorij pali od początku. Janek również w wojsku zaczyna się golić. Jeszcze w Lublinie wyskubuje sobie pierwsze włosy z brody. W wyzwolonym Lublinie zresztą nasi czołgiści są pionierami golenia się w ogóle. Wszyscy mężczyzni są w mieście nieogoleni, nawet grabarz - folksdojcz. Potwierdza to znaną tezę, że nawyki higieniczne przyszły do nas wraz z Armią Czerwoną.
JANEK I ZABIJANIE
Janek nic nie wie o zabijaniu. Ani na początku, ani na końcu filmu. Bardzo się do zabijania garnie, ale chyba nie wie, jak zacząć. Najpierw ćwiczy na zwierzątkach. Kiedy zabija tygrysa, uznaje, że dojrzał do zabijania ludzi. Ale to nie jest takie proste. Olgierd wręcz zmusza go, by brał jeńców, nie zabijał. Olgierd wie, że jeńców się nie zabija - służył przecież w armii sowieckiej. Janek, syn polskiego oficera, tego nie wie.
Wreszcie Jankowi udaje się zabić bezbronnego Niemca - ewakuującego się z płonącego czołgu. Potem wraca do brania Niemców żywcem. Zresztą w całym filmie - tak wychodzi - licencję na ginięcie mają tylko najlepsi ludzie na Ziemi - Rosjanie. Ginie Fiedia "Jołki-połki", ginie Olgierd, ginie genialny saper Sasza. Rosjanie padają szczególnie gęsto na ziemiach polskich i na terenach przyszłego NRD. Jest to zgodne z rosyjską racją stanu - tylko Rosjanie przelewali krew w celu wyzwolenia Europy. Cud, że Czernousow i Marusia ocaleli z tego pogromu. Ponieważ na wojnie giną wyłącznie dobrzy ludzie, to Niemcy praktycznie nie są zabijani. Kiedy Czernousow i jego kompania rozbijają bunkier, poharatani seriami Niemcy wstają, jak gdyby nigdy nic i oddają się do niewoli. Niemcy zresztą oddają się w ręce Rosjan chętnie, czasem wręcz bez powodu. Widocznie wiedzą, że jest to niewola przyjemna.
JANEK, KOBIETY, SEKS
Stosunek Janka Kosa do kobiet to ogromny problem. Pierwszą napotkaną dziewczyną jest warszawianka Lidia Wiśniewska. Poznają się w bydlęcym wagonie. Potem całują się na ciężarówce. I to na ostro. Potem w zasadzie się zaręczają. Pierścionkiem są ciepłe rękawice z jenota. Te rękawice przewijają się przez cały film, nikt ich nie chce nosić. W końcu przepadają. Są jednym z nielicznych przedmiotów, których Janek nie zostawia na szczycie Bramy Brandenburskiej.
Sytuacja Lidki zmienia się diametralnie, gdy do gry wkracza Marusia. Marusia jest ruda, co trzeba przyjąć na wiarę - film jest czarno-biały. Lidka zostaje brutalnie spławiona przez Janka; mało tego, Janek i bezpośredni przełożony Lidki, pułkownik Tadeusz, skłaniają ją, by zaprzyjaźniła się ze zwycięską rywalką. Ona jest przecież Rosjanką, a kacapów można nie lubić, ale trzeba z nimi dobrze żyć. Co ciekawe, Lidka zostaje puszczona w trąbę zaraz po tym, jak ratuje Jankowi i pozostałym pancernym życie. Z rozpaczy Lidka wydaje się za Grigorija, a małżeństwo z Gruzinem dla Polki w tych latach to wiadomo - pewna śmierć z ręki mafii.
W towarzystwie Marusi Janek wyraźnie się nudzi. Nie jest ona szczególnie rozgarnięta i to go męczy. Marusia opowiada wciąż o rosyjskim folklorze. Raz próbuje uprawiać z nią seks, na szczęście do akcji wkraczają esesmani. Sprawę małżeństwa z nią traktuje zimno, bez szczególnych uniesień. Zresztą zaręczyny pary młodych mają wyraźnie charakter kontraktu politycznego. Marusię oddaje Jankowi Czernousow i sowiecki generał. Do sfinalizowania kontraktu usilnie dąży Stanisław Kos, który najwyraźniej przez małżeństwo syna z Rosjanką chce się ustawić w nowej rzeczywistości. Gdy Janek waha się, ojciec posuwa się do tego, że straszy go szkołą. Janek, przerażony perspektywą powrotu do szkoły, zgadza się na wszystko.
Janek, mówiąc oględnie, woli męskie towarzystwo.
JANEK, MĘŻCZYZNI, SEKS
Każdy film wojenny, oprócz może "Tak tu cicho o zmierzchu", jest w swej istocie mizoginistyczny. (Dzisiaj chyba mówi się - seksistowski). W prawie każdym filmie wojennym obecne są natomiast wątki homoseksualne. I "Czterej pancerni" nie są wyjątkiem. Kobiety w tym filmie zaznaczają się raczej nieciekawie. Lidka to płocha kokietka, flirtująca z Gustlikiem, Jankiem, nawet z chorążym Zenkiem. Donosi na Janka do pułkownika. O Marusi mowa była wyżej. Marusia dwa razy trafia do szpitala, wymaga stałej opieki. Honoratka, narzeczona Gustlika, nie odbiega od poziomu umysłowego przyszłego męża, który, dla humoru, pakuje sam sobie ropuchę pod furażerkę. Natomiast mężczyźni - przeciwnie - są na ogół w porządku. Przystojny meteorolog - porucznik Olgierd Jarosz, jest bardzo miły wobec dam. Miły i nic ponadto. Kiedy lubelska pani nauczycielka chce go poderwać, Jarosz mówi zdecydowanie - stop. Natomiast ceni sobie fizyczną bliskość ze swoimi podkomendnymi - Janka obejmuje w pasie, i to przy pułkowniku. Obejmuje nawet Gustlika.
Pułkownik Tadeusz również uwielbia Janka. Funduje mu drogie prezenty - hełmofon, Krzyż Walecznych, kiełbasę dla Szarika. Pułkownik Tadeusz awansuje raz po raz Janka na coraz wyższe stopnie. Co ciekawe, pułkownik nie jest w ogóle zainteresowany swą radiotelegrafistką Lidką. Gdyby Bill Clinton oglądał "pancernych", to mógłby z pułkownika Tadeusza brać przykład, jak należy układać stosunki z personelem.
Janka uwielbiają też na zmianę Grigorij i Gustlik. Grigorij jest notorycznym erotomanem. Czereśniak okazuje czułość wyłącznie trzodzie..
JANEK I JEGO PIES
W polskiej krytyce filmowej utrwaliło się przekonanie, że Janek Szarika lubi. To nie jest prawda. Janek Szarika wykorzystuje, bezwzględnie wciągając poczciwego owczarka w swe intrygi. Szarik jest dla niego narzędziem w rozgrywkach personalnych z resztą załogi a także z Wichurą i chorążym Zenkiem. Szarik, beznadziejnie w Janku zakochany, raz po raz ratuje mu życie. Janek tego nie docenia. Po rozprawieniu się przez psa z niemieckimi dywersantami Janek mówi do Gustlika wprost - "Bez Szarika też byśmy dali sobie radę". Potem jest coraz gorzej. Gdy pies ocala Janka z rąk pięciu (!) esesmanów, Janek zostawia go na pastwę losu. Kolegom wyjaśnia, że nic nie mógł zrobić, a pies zginął, bo - idiota - pewnie wlazł na minę. Dalej, w tej samej scenie, znajomy chłop przynosi czołgistom zupę i chleb. W czasie tradycyjnego siorbania Grigorij i Gustlik zostawiają resztki dla psa - Janek siorbie wszystko do końca. On postawił na psie krzyżyk. Jest zimnym egoistą.
JANEK I JEGO OJCIEC
Ojciec był wielkim cichym bohaterem pierwszych odcinków serialu. Janek szuka go aż do odcinka siódmego, gdy oświadcza, że jego ojciec zginął na Westerplatte. Co ciekawe - Janek intensywnie szuka ojca w krajach dalekich, natomiast w miarę zbliżania się do rodzinnego Gdańska o ojcu po prostu zapomina. Cierpi na przedziwną mutację sklerozy - kiedy spotyka wreszcie ojca, nie poznaje go. Zaczyna snuć wokół niego intrygi i rozsiewać podejrzenia.
Ojciec jest w swym jedynaku zakochany. Walczy o niego z pułkownikiem. Walka odbywa się na prezenty i awanse. Wreszcie ojciec kupuje Jankowi nowy czołg i ostatecznie zdobywa serce syna.
JANEK I PRACA
Janek pracą fizyczną po prostu się brzydzi. Kiedy Gustlik naciąga gąsienicę, on stoi z boku i się śmieje. Kiedy pancerni naprawiają działo przed forsowaniem Odry, Janek idzie na schadzkę. Nigdy niczego nie gotuje (gotuje Gustlik, smaży Czereśniak), nie prasuje (prasuje Grigorij). W ogóle Janek traktuje swą załogę jak służbę. Aby uniknąć obierania ziemniaków Janek posuwa się do donosu.
JANEK I CUDZA WŁASNOŚĆ
Pojęcie własności prywatnej w filmie nie istnieje. Niemcy sami oddają swym zdobywcom to, co mają najlepsze. Pies i jego czterej panowie, kiedy mają na coś ochotę, po prostu to biorą.
JANEK I EKOLOGIA
Janek przyrody nienawidzi. Tak fauny, jak i flory. Nie znosi uwielbianych przez Czereśniaka krów. Od czasu, gdy obejmuje dowództwo, jego czołg specjalnie i bez powodu łamie drzewa. Z satysfakcją zalewa róże feldfebla Kugela. Trudno zrozumieć, dlaczego w tej sytuacji Janek uniemożliwia Niemcom wyprodukowanie broni atomowej, która rozwiązałaby przecież problem radykalnie.
JANEK I DONOSZENIE
Pierwsze spotkanie z pułkownikiem Tadeuszem mówi nam o Janku wszystko. Janek i Gustlik donoszą na kucharza (Wojciech Siemion). Pułkownik wsadza go do paki. Gdy pułkownik wypuszcza Siemiona, Janek wścieka się. Donosicielstwo, skarżenie na towarzyszy broni jest w brygadzie normą. Kabluje równo Wichura, donosi Lidka. Chorąży Zenek jest po prostu kapusiem. Nie donosi jedynie Czereśniak, który jest popychlem, ciulem i, last but not least, czereśniakiem.
OJCZYZNA JANKA
Jankowi dobrze jest na Syberii. Do domu nie tęskni, gdyby nie znalazł ojca, to wróciłby na Syberię. Tam jest czysto, ludzie żyją na poziomie. Mężczyźni są zadbani i ogoleni, kobiet nie ma w ogóle.
PRZYSZŁOŚĆ JANKA
Przyszłość Janka jest oczywiście świetlana. Już w Berlinie został awansowany do stopnia oficerskiego (nie matura... !). Żona - Rosjanka - ułatwia drogę do sowieckich akademii im. Woroszyłowa, Żukowa, Koniewa. To z kolei otwiera drogę do generalicji LWP. W ten sposób spełniłaby się przepowiednia Gustlika, który już w Sielcach wróży Jankowi generalskie szlify. Relatywnie niski poziom wykształcenia ogólnego - sześć klas szkoły powszechnej - nie stanowi żadnej przeszkody. W czasie inwazji na Czechosłowację Janek świętowałby czterdzieste urodziny, trzynaście lat później z grupą rówieśników Janek mógłby założyć Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Ewentualny alkoholizm (Janek pierwszy spirytus wypija mając szesnaście lat) również może w karierze pomóc.
PARADOKS JANKA KOSA
Janek, jak to wykazałem wyżej, jest człowiekiem zimnym, wyrachowanym, skrajnym egoistą. Nie wyznaje żadnych zasad, poza zasadą własnej korzyści. Nie wierzy w przesądy. Może siorbać i nie musi myć szyi. Jest nielojalny w stosunku do ludzi, matki, ojca, ojczyzny, nawet w stosunku do zwierząt. Nie musi wynosić śmieci i chodzić do szkoły. Donosi, jest zwolennikiem twardych represji. Może pić wódkę i palić papierosy. Jest wyrozumiały i wielkoduszny jedynie w stosunku do samego siebie. Nie musi się uczyć, odrabiać lekcji. Otoczenie nie szczędzi mu pochwał, zaszczytów, prezentów. Może deptać trawniki i niszczyć zabytki. Kobiety za nim szaleją, choć traktuje je poniżej wszelkiego poziomu. Nikt go nie wychowuje, nie zwraca mu nigdy uwagi. Wszyscy ubiegają się o względy Janka. Jest on leniwym, kapryśnym, złym chłopcem, którego, nieco wbrew logice, wszyscy kochają. Każdy by chciał mieć takie życie.
I to jest jedyny sekret sukcesu serialu "Czterej pancerni i pies". Pomyśleć, że był nagradzany także za wysokie walory wychowawcze.
--------------------
[Przypis - to już ja, MB] Tytani kreatywnej myśli reklamowej skonsumowali jednak topos czterech pancernych - z efektem raczej mniej niż średnim. To już sympatyczniej ogląda się tych młodych Białorusinów.
Swego czasu Gazeta Wyborcza zabawiała czytelników konkursem na opisanie dalszych losów ekipy serialu. Na ogół większość uczestników zabawy zgadzała się, że Gustav Hirsch żyje teraz w Republice Federalnej. Większość również uznała, że Czereśniak działa w "Samoobronie". Sądzono też powszechnie, że małżeństwo Janka z Marusią nie potrwało długo. W najbardziej pesymistycznych wersjach Grigorij szybko wysłał do lagru swoją polską żonę, Lidkę bo przeszkadzała mi w dobrze zapowiadającej się karierze enkawudzisty.
piątek, 27 lutego 2009
Wicherek
Mój poprzedni wpis dostąpił łaski mądrego i prostego komentarza, co zachęciło mnie do przypomnienia sobie o kolejnej telewizyjnej urban legend sprzed lat, a dotyczącej (wspomnianego wcześniej) Wicherka czyli Czesława Nowickiego. Wicherek ze skądinąd nudnej pracy telewizyjnego zapowiadacza pogody krzesał etiudy aktorskie. Środki techniczne były mizerne - ot, drewniana tablica z mapą Europy, na której przed programem należało narysować kredą fronty atmosferyczne i wszystkie wyże oraz niże. Przynosił więc do studia jakieś okazałe grzyby, przerośnięte, czy zrośnięte warzywa - wprowadzał element dynamicznego zaskoczenia w skądinąd koturnową rzeczywistość telewizorni. Poprzez te przeróżne eksponaty był kimś w rodzaju alchemika i czarodzieja, a nie kolejną nudną gadającą głową. Widownia intuicyjne czuła, że jest w tym, co mówi Wicherek znacznie więcej prawdy niż we wszystkich poprzedzających prognozę wiadomościach razem wziętych. I tak w zasadzie było - jedynym dorocznym serwitutem ideologicznym była konieczność nieodstraszania ludu pracującego miast i wsi od masowego wzięcia udziału w pochodach pierwszomajowych. Czasami też informacje z posiedzeń Biura Politycznego, konferencji sprawozdawczo - wyborczych i ważnych wizyt partyjno - rządowych w zaprzyjaźnionych krajach zabierały tyle czasu, że Nowickiemu zostawało na prognozę piętnaście sekund.
Urban legend, która żyje i ma się wyjątkowo dobrze, związana z jego zniknięciem z ekranu. Wiadomo: był chłop i go nie ma. W popularniejszym wariancie zniknięcie miało związek z jakimś lapsus linguae, czymś w rodzaju "Wiatry ze wschodu nie przynoszą nigdy nic dobrego", bądź innym równie obrazoburczym tekstem. Po czymś takim Wicherek musiał zniknąć z anteny, albowiem ugodził boleśnie w sojusze. Breżniew pół nocy nie spał ze zmartwienia.
W wersji bardziej dramatycznej (którą uwiarygodniały czarne okulary, w których , wskutek kłopotów ze wzrokiem, zaczął występować Nowicki), Wicherek, będąc agentem CIA lub czegoś równie złowieszczego, w ramach działalności swojej siatki agenturalnej pokazywał na mapie Polski lokalizacje baz radzieckich względnie wyrzutni rakietowych. Pod pretekstem pokazywania frontów czy kierunków wiatru, czy też miejsca wyrastania szczególnie dorodnych borowików. Inni agenci to skrupulatnie obserwowali i notowali przekazując następnie wrogim ośrodkom - rzecz całą wykryły o czasie odpowiednie służby, Wicherka wysłano na Sybir lub do piachu, zastępując go nie do końca czystą rasowo Elżbietą Sommer czyli Chmurką. A wystrychnięte na dudka i pozbawione źródeł informacji CIA musiało szukać kontaktu z Kuklińskim, z wiadomym skutkiem.
Tymczasem po prostu Nowicki się zestarzał, utył i nie przystawał wyglądem do obrazu, jaki chciała przekazywać widzom telewizja epoki gierkowskiej. Nadto nie zamierzał rezygnować z kariery dziennikarza prasowego na rzecz telewizyjnej - stąd jeszcze, za ekranowego żywota "Wicherka" pojawiła się zmienniczka, "Chmurka".
Większa krzywda się zresztą Nowickiemu nie przydarzyła - w tych czasach kilkanaście lat "życia w telewizorze" było sporym kapitałem, który spieniężało się przez następne kilkanaście lat - występami na turnusach FWP, w domach kultury, remizach, na koncertach, akademiach ku czci i ku zaśnięciu. Wszyscy chcieli zobaczyć i usłyszeć jak rzeczywiście wygląda Wicherek i czy faktycznie gruby. Wtedy zapewne, ku uciesze gawiedzi, powstała historyjka o całowaniu misia. Po połowie lat 80, gdy Wicherek przestał być powszechnie rozpoznawaną ikoną, zaczął konsumować swoje doświadczenie estradowe, zakładając efemeryczny kabaret "Barometr". Zdążył zagrać (samego siebie) w kilku filmach. Między innymi w "Nie lubię poniedziałku", ukazując się zaspany i w piżamie włączającej telewizor wcześnie rano kobiecie i tłumacząc, że o tej porze żadnego programu nie ma. Zmarł w 1992. Został, jako ten Miś, mimowolnym kontestatorem i obalaczem reżymu.
Urban legend, która żyje i ma się wyjątkowo dobrze, związana z jego zniknięciem z ekranu. Wiadomo: był chłop i go nie ma. W popularniejszym wariancie zniknięcie miało związek z jakimś lapsus linguae, czymś w rodzaju "Wiatry ze wschodu nie przynoszą nigdy nic dobrego", bądź innym równie obrazoburczym tekstem. Po czymś takim Wicherek musiał zniknąć z anteny, albowiem ugodził boleśnie w sojusze. Breżniew pół nocy nie spał ze zmartwienia.
W wersji bardziej dramatycznej (którą uwiarygodniały czarne okulary, w których , wskutek kłopotów ze wzrokiem, zaczął występować Nowicki), Wicherek, będąc agentem CIA lub czegoś równie złowieszczego, w ramach działalności swojej siatki agenturalnej pokazywał na mapie Polski lokalizacje baz radzieckich względnie wyrzutni rakietowych. Pod pretekstem pokazywania frontów czy kierunków wiatru, czy też miejsca wyrastania szczególnie dorodnych borowików. Inni agenci to skrupulatnie obserwowali i notowali przekazując następnie wrogim ośrodkom - rzecz całą wykryły o czasie odpowiednie służby, Wicherka wysłano na Sybir lub do piachu, zastępując go nie do końca czystą rasowo Elżbietą Sommer czyli Chmurką. A wystrychnięte na dudka i pozbawione źródeł informacji CIA musiało szukać kontaktu z Kuklińskim, z wiadomym skutkiem.
Tymczasem po prostu Nowicki się zestarzał, utył i nie przystawał wyglądem do obrazu, jaki chciała przekazywać widzom telewizja epoki gierkowskiej. Nadto nie zamierzał rezygnować z kariery dziennikarza prasowego na rzecz telewizyjnej - stąd jeszcze, za ekranowego żywota "Wicherka" pojawiła się zmienniczka, "Chmurka".
Większa krzywda się zresztą Nowickiemu nie przydarzyła - w tych czasach kilkanaście lat "życia w telewizorze" było sporym kapitałem, który spieniężało się przez następne kilkanaście lat - występami na turnusach FWP, w domach kultury, remizach, na koncertach, akademiach ku czci i ku zaśnięciu. Wszyscy chcieli zobaczyć i usłyszeć jak rzeczywiście wygląda Wicherek i czy faktycznie gruby. Wtedy zapewne, ku uciesze gawiedzi, powstała historyjka o całowaniu misia. Po połowie lat 80, gdy Wicherek przestał być powszechnie rozpoznawaną ikoną, zaczął konsumować swoje doświadczenie estradowe, zakładając efemeryczny kabaret "Barometr". Zdążył zagrać (samego siebie) w kilku filmach. Między innymi w "Nie lubię poniedziałku", ukazując się zaspany i w piżamie włączającej telewizor wcześnie rano kobiecie i tłumacząc, że o tej porze żadnego programu nie ma. Zmarł w 1992. Został, jako ten Miś, mimowolnym kontestatorem i obalaczem reżymu.
czwartek, 26 lutego 2009
Jak to z Misiem było?
Polska Wikipedia w zeszłym roku była areną małej a uporczywej wojny edycyjnej. Wojenka wybuchła na tle Misia z okienka. Był to legendarny program typu dobranocka dla dziatwy, realizowany bardzo dynamicznym montażem, szybkimi ujęciami, z oszałamiającymi jak na owe czasy efektami technicznymi. Głównie jednym, zamykaniem owego tytułowego okienka, naprzeciw którego stała całe dziesięć minut jedna kamera. Przed kamerą zaś, pacynka misia rozmawiała sobie z aktorem, na różne, najczęściej wokółksiążkowe tematy. Scenarzystką programu była Wanda Szerewicz (której talent rozkwitł później "Porą na Telesfora"). Miś mówił głosem Danuty Przesmyckiej (Lolka z czasów, gdy Bolek i Lolek się udźwiękowili), w roli dorosłego najpierw występował Bronisław Pawlik, a po nim Stanisław Wyszyński.
Program pamiętam (jak przez mgłę, ale pamiętam), co nie bardzo się zgadza z datami emisji podawanymi przez Wikipedię, ale być może były to jakieś odcinki wznawiane z telerecordingu. Od niepamiętnych czasów z "Misiem z okienka" wiązana jest historia o mocy urban legend, historia o całowaniu misia.
Redaktorzy Wikipedii nie mogli przez dłuższy czas uzgodnić, kto kazał drogim dzieciom całować misia (bo gdzie, to było od początku jednoznacznie ustalone). Czy to był Bronisław Pawlik, zastąpiony wskutek tego ekscesu Stanisławem Wyszyńskim, czy wręcz przeciwnie, dziatwie nabluzgał na żywo pijany Stanisław Wyszyński, który dostał z tego powodu telewizyjny wilczy bilet i program wznowiono po jakimś czasie z Bronisławem Pawlikiem. Według obecnej wersji Wikipedii milusińskich namawiał do pieszczot Stanisław Wyszyński.
Tadeusz Zakrzewski w książce "Dziennik telewizyjny - grzechy i grzeszki" przypisuje jednak ten bon-mot Pawlikowi, może dlatego, że ów zmarł siedem lat temu i replikować nie będzie. Stanisław Wyszyński żyje spokojnym życiem aktorskiego emeryta, od czasu do czasu gra jakieś epizody w serialu "Plebania" - może warto zaczerpnąć wiedzy u źródła? Dwa tygodnie temu spytał Wyszyńskiego dziennikarz "Przekroju" - "Żaden z nas nic takiego nie powiedział. To wszystko robota Wicherka" – zapewnił Wyszyński. Według niego słynny wówczas prezenter pogody zwany Wicherkiem wymyślił tę anegdotę dla potrzeb licznych w tym czasie spotkań z widzami, na które jeździł po całym kraju. Sam Bronisław Pawlik stwierdził kiedyś w wywiadzie, że obserwując karierę tej legendy niezmiernie żałuje, że nigdy nie wypowiedział tych słów.
Mimo dementi - anegdota żyje swoim życiem. Powtarza ją Jerzy Gruza w "Telewizyjnym alfabecie wspomnień". Są ci, którzy zaklinali się, że widzieli i słyszeli - a przynajmniej znają kogoś, kto widział i słyszał. Czytając różne internetowe fora można dowiedzieć się, że do całowania misia namawiał Jan Suzin względnie Mieczysław Czechowicz (to akurat łatwe do wytłumaczenia i to na dwa niezależne sposoby - Czechowicz był głosem innego misia, Misia Uszatka, poza tym młody Wyszyński był dość podobny - z wyglądu i barwy głosu - do młodego Czechowicza). Redaktor Warzecha z 'Faktu' (w dyskusji na s24) również jest zwolennikiem "teoryj Czechowiczowskich", o tyle mylnych, że z tym akurat misiem Czechowicz nie miał naprawdę nic wspólnego.
Inne, oboczne wersje przypisują tekst Tadeuszowi Bartosikowi względnie Wojciechowi Duryaszowi (pewno dlatego, że obaj misiowaci i puszyści). Niektórzy wierzą święcie, że to Pawlik "zaklęty był w misia" i jako miś to powiedział. Inni jeszcze robią z Pawlika bohatera walki z reżymową cenzurą ("ale im przywalił!"). Pewna zaś 42-latka żali się na swoim blogu: "Czasami osoby na których nam zależy też zachowują się jak ten miś. Najpierw nas mamią zasłonkami, piosenkami, podrygiwaniem, miłymi słówkami a kiedy oddamy im już całe swoje serce mówią nam to samo... A teraz kochane dzieci pocałujcie misia... ". Czas wyrosnąć ze świata nieudanych metafor?
Twierdzi się też, że słynna kwestia padła jednak z ust Czechowicza. Ale innego, kapitana. I przed mikrofonem "Wolnej Europy". I na tym właśnie polegało owo zadanie do wykonania.
Program pamiętam (jak przez mgłę, ale pamiętam), co nie bardzo się zgadza z datami emisji podawanymi przez Wikipedię, ale być może były to jakieś odcinki wznawiane z telerecordingu. Od niepamiętnych czasów z "Misiem z okienka" wiązana jest historia o mocy urban legend, historia o całowaniu misia.
Redaktorzy Wikipedii nie mogli przez dłuższy czas uzgodnić, kto kazał drogim dzieciom całować misia (bo gdzie, to było od początku jednoznacznie ustalone). Czy to był Bronisław Pawlik, zastąpiony wskutek tego ekscesu Stanisławem Wyszyńskim, czy wręcz przeciwnie, dziatwie nabluzgał na żywo pijany Stanisław Wyszyński, który dostał z tego powodu telewizyjny wilczy bilet i program wznowiono po jakimś czasie z Bronisławem Pawlikiem. Według obecnej wersji Wikipedii milusińskich namawiał do pieszczot Stanisław Wyszyński.
Tadeusz Zakrzewski w książce "Dziennik telewizyjny - grzechy i grzeszki" przypisuje jednak ten bon-mot Pawlikowi, może dlatego, że ów zmarł siedem lat temu i replikować nie będzie. Stanisław Wyszyński żyje spokojnym życiem aktorskiego emeryta, od czasu do czasu gra jakieś epizody w serialu "Plebania" - może warto zaczerpnąć wiedzy u źródła? Dwa tygodnie temu spytał Wyszyńskiego dziennikarz "Przekroju" - "Żaden z nas nic takiego nie powiedział. To wszystko robota Wicherka" – zapewnił Wyszyński. Według niego słynny wówczas prezenter pogody zwany Wicherkiem wymyślił tę anegdotę dla potrzeb licznych w tym czasie spotkań z widzami, na które jeździł po całym kraju. Sam Bronisław Pawlik stwierdził kiedyś w wywiadzie, że obserwując karierę tej legendy niezmiernie żałuje, że nigdy nie wypowiedział tych słów.
Mimo dementi - anegdota żyje swoim życiem. Powtarza ją Jerzy Gruza w "Telewizyjnym alfabecie wspomnień". Są ci, którzy zaklinali się, że widzieli i słyszeli - a przynajmniej znają kogoś, kto widział i słyszał. Czytając różne internetowe fora można dowiedzieć się, że do całowania misia namawiał Jan Suzin względnie Mieczysław Czechowicz (to akurat łatwe do wytłumaczenia i to na dwa niezależne sposoby - Czechowicz był głosem innego misia, Misia Uszatka, poza tym młody Wyszyński był dość podobny - z wyglądu i barwy głosu - do młodego Czechowicza). Redaktor Warzecha z 'Faktu' (w dyskusji na s24) również jest zwolennikiem "teoryj Czechowiczowskich", o tyle mylnych, że z tym akurat misiem Czechowicz nie miał naprawdę nic wspólnego.
Inne, oboczne wersje przypisują tekst Tadeuszowi Bartosikowi względnie Wojciechowi Duryaszowi (pewno dlatego, że obaj misiowaci i puszyści). Niektórzy wierzą święcie, że to Pawlik "zaklęty był w misia" i jako miś to powiedział. Inni jeszcze robią z Pawlika bohatera walki z reżymową cenzurą ("ale im przywalił!"). Pewna zaś 42-latka żali się na swoim blogu: "Czasami osoby na których nam zależy też zachowują się jak ten miś. Najpierw nas mamią zasłonkami, piosenkami, podrygiwaniem, miłymi słówkami a kiedy oddamy im już całe swoje serce mówią nam to samo... A teraz kochane dzieci pocałujcie misia... ". Czas wyrosnąć ze świata nieudanych metafor?
Twierdzi się też, że słynna kwestia padła jednak z ust Czechowicza. Ale innego, kapitana. I przed mikrofonem "Wolnej Europy". I na tym właśnie polegało owo zadanie do wykonania.
środa, 25 lutego 2009
Prosto z mostu
Tekst powstawał w zamiarze komentarza do wpisu na blogu AndSola, jednak urodził się za długi, więc aby nie zabierać miejsca umieszczam go tutaj.
----------------------------------------------------------------------
Problem, jaki mam z "Prosto z mostu" jest dokładnie tej samej natury o której wspomniał Telemach. Antysemityzm współczesny gdzieś się tam kryje po kruchtach, w których wyłożone są pisemka Bubla, wśród Farfałów i innych Wierzejskich (którzy wstydliwie się odcinają od własnych korzeni, gdy tylko na jakiś świecznik, nawet improwizowany trafią), na falach radiomaryjnych, wśród elukubracji profesorów Nowaka i Bendera, na stronkach internetowych Wiechowskiego, wśród list nieprawdziwych Polaków. Gdzieś z boku, gdzieś wstydliwie schowany, zamieciony pod dywan.
"Prosto z mostu" natomiast było... mainstreamem. W podtytule "Tygodnik literacko - społeczny". Wśród publikujących Miciński, Parnicki, Iłłakowiczówna. O muzyce pisał Konstanty Regamey. Jeśli szukać przedwojennych wierszy Gałczyńskiego - znajdzie się je w "Prosto z mostu" właśnie.
Toutes proportions gardees to mniej więcej tak, jakby Szymborska, Barańczak i Tokarczuk weszli w skład redakcji jakiegoś pisemka, które zajmowało by się egzegezą "Protokołów mędrców Syjonu" a w części 'Porady Kulinarne' skupiało na demaskowaniu składników macy.
Przesadzam? Niekoniecznie. Popatrzmy na jeden jedyny numer, ten który zawiera tekst przytoczony przez AndSola. Jakie inne smaczki tam się kryją, jakie aromaty i dekokty?
Strona pierwsza. Redaktor naczelny omawia książkę Nowaczyńskiego o Chopinie. Dwie szpalty wytrzymał, ale w trzeciej już nie mógł: "w kraju, którego miasta opanowali ruchliwi Żydzi (...) jakże zachować własną linię, jakże się nie dać zbić z tropu (...) jakże nie cierpiąc instynktownie Żydów wybrnąć z sytuacji, że jednak oni właśnie zapełniają sale koncertowe, popierają i narzucają się na mecenasów?"
Dalej strona pierwsza. Dział "W kraju i na świecie", rubryka "Budżet w Sejmie": "Przy dyskusji nad budżetem Ministerstwa Przemysłu i Handlu niemałą sensację wywołał okazały komplet garbatonosych urzędników towarzyszących ministrowi. Wiadomo powszechnie, że jest to jedno z najbardziej zażydzonych ministerstw. Nie sądzono jednak, aby było już tak źle, że nawet do wystąpień zewnętrznych nie można dobrać grona o wyglądzie aryjskim".
Strona druga. Duży tekst Kazimierza Wyrzykowskiego o "Faraonie" Prusa. Oczywiście o Żydach też jest, w kontekście "emigracji z Egiptu", ale bez nawiązań współczesnych. Punkt dla redakcji.
Strona trzecia. Wspomnienie o pobycie Romana Dmowskiego w Mitawie. Znowu nic, nawet wzmianka, że autorce "Hirszfeld wydał się bliski". Kolejny punkt. Ale za to niżej Gałczyński, martyrologicznie:
Strona czwarta. Dział "Tydzień kulturalny". Przygoda Karola Irzykowskiego w Poznaniu, który w Pałacu Działyńskich wygłosił prelekcję o współczesnej dramaturgii w Polsce. W dyskusji, która się wywiązała, niejaki Antoni Chocieszyński, podpułkownik w stanie spoczynku, sekretarz generalny Związku Polskiego zauważył "iż przyczyną zła jest zatracenie przez dramaturgię naszą ideologii polskiej i zejście na manowce żydowskiego szmoncesu. Jako zaś ilustrację rozdroża, na którym znajduje się twórczość literacka w Polsce, przytoczył p. Chocieszyński fakt złożenia przez prelegenta (...) ofiary na uchodźców żydowskich, gdy równocześnie polskie dzieci na Polesiu puchną z głodu". Pan Chocieszyński rozesłał również do gazet ("przypominając w końcu opinii polskiej") pełną listę renegatów, którzy, jak pisał Gałczyński "na żydów podali składkę" pomimo opuchnięć narodowych tu i ówdzie (między innymi Jerzy Andrzejewski, Józef i Maria Czapscy, Józef Czechowicz, Maria Kuncewiczowa, Zofia Nałkowska, Adolf Rudnicki).
Dalej strona czwarta - lista widocznie jest niekompletna, bo redakcja podaje drugą, dodatkową, z komentarzem, że zawiera nazwiska drugorzędne (wśród nich znalazłem St. I. Witkiewicza), pochylając się nad jednym, Aleksandra Zelwerowicza, dyrektora Teatru Narodowego, opatrując je następującym komentarzem: "Teraz rozumiemy już dlaczego tak a nie inaczej wygląda repertuar tych teatrów (...) który miał służyć polskiej twórczości literackiej, a służy żydowskiej farsie".
Wciąż "Tydzień kulturalny". Redakcja omawia memoriał muzyków orkiestry Filharmonii Warszawskiej takimi pełnymi ciepła i empatii słowami "pomoc orkiestrze Filharmonii niewątpliwie się należy - ale chyba dopiero wtedy, gdy składać się ona będzie z muzyków umiejących pisać po polsku, bo ten nalewkowy styl, jakim zredagowany jest memoriał, nikogo nie może wprowadzić w błąd".
Dalej czwarta strona, w kontekście budżetu Ministerstwa Oświaty mowa o powołaniu uniwersyteckich katedr antropologii. I nawet wiadomo, czym owe katedry miałyby się zajmować: "Jednym przeto z postulatów od dawna głoszonych przez polską antropologię jest zniesienie koedukacji, zarówno w odniesieniu do mieszanych szkół męsko - żeńskich jak również - polsko żydowskich". W skrócie chodzi o to, że żydowska młodzież jest jakoby "zdolniejsza" od nieżydowskiej. Jak nie będzie miała od kogo, to nie będzie.
Strona piąta. "Pogromowe drobiazgi" Louisa Ferdinanda Coline w tłumaczeniu Michała Małka. Tutaj już wprost, tak jak tytuł obiecuje, bez niedomówień, o "żydowskim guanie", o "żydowskiej fetornej tandecie" i o tym, że "Żyd tak chroni się od prawdy, jak wąż od mangusty". O "chochołach kokaino - literackich kręcących się w żydowskich pissuarach", i o tym, że "obrzezane żydy kastrują Aria z jego naturalnego uczuciowego rytmu". Mimo, że nie ma jeszcze katedr antropologii autor dzieli się z czytelnikiem przepotwornym odkryciem: "Żyd to murzyn, rasy semickiej nie ma, rasa semicka to wymysł masona. Żyd to produkt skrzyżowania negrów z barbaro - azjatami", którego "niższość biologiczna w naszym klimacie jest oczywista". Autor śmiało zmaga się również z wszechświatowym żydostwem na polu krytyki literackiej - i Chesterton i Faulkner i Dos Passos to oczywiście wszystko Żydzi.
I na tejże stronie piątej, pod tym rynsztokiem, wetknięta reklama "Zakładu Krawiectwa Dziecinnego" i recenzja z koncertu filharmonicznego pióra Regameya. Grali, jak należy domniemywać i jak czytelnika uświadomiono na poprzedniej stronie, ci co po polsku nie potrafią pisać bez akcentu z Nalewek.
Na stronie szóstej opisany przez AndSola artykuł, obok inny, o szkolnictwie na Podhalu - tam o Żydach nic a nic (racje mieli Niemcy z tym Goralenvolkiem, może czytali "Prosto z mostu"). Strona siódma - recenzje filmowe, teatralne, omówienia wystaw. Znów nic o Żydach - czyżby jednak nie było aż tak źle w tej kulturze?
Strona ósma. Cytowany kilka dni temu przez AndSola Karol Zbyszewski omawia postać margrabiego Wielopolskiego. Z wszystkich rzeczy złych, najgorsze to, że "lubił Żydów, zrównał ich zupełnie w prawach z resztą obywateli; jedyne to z jego działalności, co przetrwało". Oprócz tego rysunek satyryczny (!?) o "sejmowych interpelacjach w kwestii żydowskiej". Omówienie premier w teatrach krakowskich i wileńskich, znów całkiem bez Żydów.
Po co ja to wszystko? Otóż niech sobie współczesny czytelnik wyobrazi jakiś współczesny tygodnik głównego nurtu ("Polityka", "Wprost", "Przekrój", cokolwiek z tej półki), który by poświęcał tyle energii, miejsca, czasu i zachodu jednej obsesji (nie musi być żydowska). Współczesny czytelnik, mimo sporej imaginacji, będzie miał spory kłopot. I to mnie w tym wszystkim najbardziej cieszy.
----------------------------------------------------------------------
Problem, jaki mam z "Prosto z mostu" jest dokładnie tej samej natury o której wspomniał Telemach. Antysemityzm współczesny gdzieś się tam kryje po kruchtach, w których wyłożone są pisemka Bubla, wśród Farfałów i innych Wierzejskich (którzy wstydliwie się odcinają od własnych korzeni, gdy tylko na jakiś świecznik, nawet improwizowany trafią), na falach radiomaryjnych, wśród elukubracji profesorów Nowaka i Bendera, na stronkach internetowych Wiechowskiego, wśród list nieprawdziwych Polaków. Gdzieś z boku, gdzieś wstydliwie schowany, zamieciony pod dywan.
"Prosto z mostu" natomiast było... mainstreamem. W podtytule "Tygodnik literacko - społeczny". Wśród publikujących Miciński, Parnicki, Iłłakowiczówna. O muzyce pisał Konstanty Regamey. Jeśli szukać przedwojennych wierszy Gałczyńskiego - znajdzie się je w "Prosto z mostu" właśnie.
Toutes proportions gardees to mniej więcej tak, jakby Szymborska, Barańczak i Tokarczuk weszli w skład redakcji jakiegoś pisemka, które zajmowało by się egzegezą "Protokołów mędrców Syjonu" a w części 'Porady Kulinarne' skupiało na demaskowaniu składników macy.
Przesadzam? Niekoniecznie. Popatrzmy na jeden jedyny numer, ten który zawiera tekst przytoczony przez AndSola. Jakie inne smaczki tam się kryją, jakie aromaty i dekokty?
Strona pierwsza. Redaktor naczelny omawia książkę Nowaczyńskiego o Chopinie. Dwie szpalty wytrzymał, ale w trzeciej już nie mógł: "w kraju, którego miasta opanowali ruchliwi Żydzi (...) jakże zachować własną linię, jakże się nie dać zbić z tropu (...) jakże nie cierpiąc instynktownie Żydów wybrnąć z sytuacji, że jednak oni właśnie zapełniają sale koncertowe, popierają i narzucają się na mecenasów?"
Dalej strona pierwsza. Dział "W kraju i na świecie", rubryka "Budżet w Sejmie": "Przy dyskusji nad budżetem Ministerstwa Przemysłu i Handlu niemałą sensację wywołał okazały komplet garbatonosych urzędników towarzyszących ministrowi. Wiadomo powszechnie, że jest to jedno z najbardziej zażydzonych ministerstw. Nie sądzono jednak, aby było już tak źle, że nawet do wystąpień zewnętrznych nie można dobrać grona o wyglądzie aryjskim".
Strona druga. Duży tekst Kazimierza Wyrzykowskiego o "Faraonie" Prusa. Oczywiście o Żydach też jest, w kontekście "emigracji z Egiptu", ale bez nawiązań współczesnych. Punkt dla redakcji.
Strona trzecia. Wspomnienie o pobycie Romana Dmowskiego w Mitawie. Znowu nic, nawet wzmianka, że autorce "Hirszfeld wydał się bliski". Kolejny punkt. Ale za to niżej Gałczyński, martyrologicznie:
"Miała matka trzech synówBardzo stylowe, w konwencji "żydy - pedały". Zdecydowanie ocalić od zapomnienia.
dwóch mądrych nie frajerów
a trzeci, co był głupi,
wszedł do Oeneru.
I zaraz siedział tydzień,
z niedzieli do niedzieli,
a bracia znakomicie
w 'Zodiaku' siedzieli.
Poprawia matka wałek,
on wraca w poniedziałek,
przewraca się na stolik,
całość go boboli -
Spłakało się matczysko,
oj, starą głową kiwa
- Poco to, Leoś, wszystko,
Straszny z ciebie dziwak
- Potrzebne toto komu,
Ta Polska, niech ją gryzą,
ty spróbuj, może homo
się zseksualizuj
- Na żydów podaj składkę,
Bormana nie obrażaj
ty swoją starą matkę
na wstyd nie narażaj".
Strona czwarta. Dział "Tydzień kulturalny". Przygoda Karola Irzykowskiego w Poznaniu, który w Pałacu Działyńskich wygłosił prelekcję o współczesnej dramaturgii w Polsce. W dyskusji, która się wywiązała, niejaki Antoni Chocieszyński, podpułkownik w stanie spoczynku, sekretarz generalny Związku Polskiego zauważył "iż przyczyną zła jest zatracenie przez dramaturgię naszą ideologii polskiej i zejście na manowce żydowskiego szmoncesu. Jako zaś ilustrację rozdroża, na którym znajduje się twórczość literacka w Polsce, przytoczył p. Chocieszyński fakt złożenia przez prelegenta (...) ofiary na uchodźców żydowskich, gdy równocześnie polskie dzieci na Polesiu puchną z głodu". Pan Chocieszyński rozesłał również do gazet ("przypominając w końcu opinii polskiej") pełną listę renegatów, którzy, jak pisał Gałczyński "na żydów podali składkę" pomimo opuchnięć narodowych tu i ówdzie (między innymi Jerzy Andrzejewski, Józef i Maria Czapscy, Józef Czechowicz, Maria Kuncewiczowa, Zofia Nałkowska, Adolf Rudnicki).
Dalej strona czwarta - lista widocznie jest niekompletna, bo redakcja podaje drugą, dodatkową, z komentarzem, że zawiera nazwiska drugorzędne (wśród nich znalazłem St. I. Witkiewicza), pochylając się nad jednym, Aleksandra Zelwerowicza, dyrektora Teatru Narodowego, opatrując je następującym komentarzem: "Teraz rozumiemy już dlaczego tak a nie inaczej wygląda repertuar tych teatrów (...) który miał służyć polskiej twórczości literackiej, a służy żydowskiej farsie".
Wciąż "Tydzień kulturalny". Redakcja omawia memoriał muzyków orkiestry Filharmonii Warszawskiej takimi pełnymi ciepła i empatii słowami "pomoc orkiestrze Filharmonii niewątpliwie się należy - ale chyba dopiero wtedy, gdy składać się ona będzie z muzyków umiejących pisać po polsku, bo ten nalewkowy styl, jakim zredagowany jest memoriał, nikogo nie może wprowadzić w błąd".
Dalej czwarta strona, w kontekście budżetu Ministerstwa Oświaty mowa o powołaniu uniwersyteckich katedr antropologii. I nawet wiadomo, czym owe katedry miałyby się zajmować: "Jednym przeto z postulatów od dawna głoszonych przez polską antropologię jest zniesienie koedukacji, zarówno w odniesieniu do mieszanych szkół męsko - żeńskich jak również - polsko żydowskich". W skrócie chodzi o to, że żydowska młodzież jest jakoby "zdolniejsza" od nieżydowskiej. Jak nie będzie miała od kogo, to nie będzie.
Strona piąta. "Pogromowe drobiazgi" Louisa Ferdinanda Coline w tłumaczeniu Michała Małka. Tutaj już wprost, tak jak tytuł obiecuje, bez niedomówień, o "żydowskim guanie", o "żydowskiej fetornej tandecie" i o tym, że "Żyd tak chroni się od prawdy, jak wąż od mangusty". O "chochołach kokaino - literackich kręcących się w żydowskich pissuarach", i o tym, że "obrzezane żydy kastrują Aria z jego naturalnego uczuciowego rytmu". Mimo, że nie ma jeszcze katedr antropologii autor dzieli się z czytelnikiem przepotwornym odkryciem: "Żyd to murzyn, rasy semickiej nie ma, rasa semicka to wymysł masona. Żyd to produkt skrzyżowania negrów z barbaro - azjatami", którego "niższość biologiczna w naszym klimacie jest oczywista". Autor śmiało zmaga się również z wszechświatowym żydostwem na polu krytyki literackiej - i Chesterton i Faulkner i Dos Passos to oczywiście wszystko Żydzi.
I na tejże stronie piątej, pod tym rynsztokiem, wetknięta reklama "Zakładu Krawiectwa Dziecinnego" i recenzja z koncertu filharmonicznego pióra Regameya. Grali, jak należy domniemywać i jak czytelnika uświadomiono na poprzedniej stronie, ci co po polsku nie potrafią pisać bez akcentu z Nalewek.
Na stronie szóstej opisany przez AndSola artykuł, obok inny, o szkolnictwie na Podhalu - tam o Żydach nic a nic (racje mieli Niemcy z tym Goralenvolkiem, może czytali "Prosto z mostu"). Strona siódma - recenzje filmowe, teatralne, omówienia wystaw. Znów nic o Żydach - czyżby jednak nie było aż tak źle w tej kulturze?
Strona ósma. Cytowany kilka dni temu przez AndSola Karol Zbyszewski omawia postać margrabiego Wielopolskiego. Z wszystkich rzeczy złych, najgorsze to, że "lubił Żydów, zrównał ich zupełnie w prawach z resztą obywateli; jedyne to z jego działalności, co przetrwało". Oprócz tego rysunek satyryczny (!?) o "sejmowych interpelacjach w kwestii żydowskiej". Omówienie premier w teatrach krakowskich i wileńskich, znów całkiem bez Żydów.
Po co ja to wszystko? Otóż niech sobie współczesny czytelnik wyobrazi jakiś współczesny tygodnik głównego nurtu ("Polityka", "Wprost", "Przekrój", cokolwiek z tej półki), który by poświęcał tyle energii, miejsca, czasu i zachodu jednej obsesji (nie musi być żydowska). Współczesny czytelnik, mimo sporej imaginacji, będzie miał spory kłopot. I to mnie w tym wszystkim najbardziej cieszy.
niedziela, 1 lutego 2009
Historia jednej znajomości (archiwalia)
Czas jakiś temu zmuszony byłem odstać trochę w kolejce do okienka pocztowego. "Ogonkując" oddałem się lekturze wywieszonych na tablicy ogłoszeń 'Wzorów poprawnego adresowania'.
Uwielbiam zresztą lekturę rozlicznych informacji wywieszanych k'woli uświadomienia gawiedzi w różnych instytucjach państwowych. Poezją czystą był, na przykład wzór telegramu, wypełniony treścią (jeszcze w latach wczesnych siedemdziesiątych) "Przyjeżdżam we wtorek, wyślijcie konie na dworzec". Jeśli już kto trafił na dworzec to oczekując na przybycie koni mógł przeczytać np. "Tabelę stawek posługaczy bagażowych", gdzie w dwudziestu kilku pozycjach wyszczególniono wszelkie możliwe usługi jakie podróżnych mogły ze strony posługaczy bagażowych spotkać wraz z podaniem ich ceny. Najbardziej podobało mi się "Wyniesienie osoby niepełnosprawnej z budynku stacyjnego na peron przez dwóch posługaczy bagażowych" - 5.50 zł, dodatkowo za wniesienie niepełnosprawnego do pociągu 1.50 zł - chodzi o złotówki przeddenominacyjne, bo rzecz działa się w czasach kiedy nawet pół bagażowego trudno było uświadczyć, nie mówiąc już o dwóch (tak na oko początek lat osiemdziesiątych), a nawet jeśli jakiś się znalazł, to za nazwanie go "posługaczem" można było - zgaduję - zarobić w mazak.
No, ale kończąc dygresję - stałem sobie w kolejce i popatrywałem na te wzory. Rzecz dzieje się kameralnie, pomiędzy dwoma tylko osobami, Anną Nowak z ulicy Szarotkowej 25, 61-270 Poznań, a Janem Kowalskim z ulicy Sterniczej 12, 81-517 Gdynia. Na początku Anna Nowak wysłała do Jana Kowalskiego list zwykły, adresując go poprawnie, ba, pismem kaligraficznym, nalepiając znaczek o stosownym nominale w miejscu na to przewidzianym, podając zapobiegliwie adres zwrotny w górnym prawym rogu. Jan Kowalski bądź to (co dziwne) listu nie otrzymał, bądź nie raczył odpowiedzieć, dość, że Anna Nowak z ulicy Szarotkowej w Poznaniu zdecydowała się wysłać doń list polecony.
I tutaj wydarzenia nabierają impetu. Jan Kowalski z Gdyni nadal nie reaguje, Anna Nowak z Poznania wysyła mu przekazem zwykłym kwotę stu złotych. Nie dość tego, wkrótce wysyła mu przekazem, tym razem telegraficznym, następne sto złotych. I tu liczne pytania cisną się do gardła - odpowiedzi jednak brak. Anna Nowak z ulicy Szarotkowej 25 w Poznaniu jest osobą najwyraźniej dobrze sytuowaną materialnie - ślad tego widać w kolejnym przelewie dokonanym przez nią na konto Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, tym razem na kwotę 50 złotych jedynie. Czyżby Jan Kowalski był jej droższy niż wykształcenie? Nie wiadomo dokładnie, co Anna Nowak uzyskała za owe 50 złotych, wiadomo tylko, że ważyło to równo dwa kilogramy, bowiem o takiej wadze paczkę zwykłą Anna Nowak wysyła wkrótce Janowi Kowalskiemu. Jeszcze coś niewielkiego (500 gramów) dosyła Anna z Szarotkowej Janowi ze Sterniczej przesyłką ekspresową 'Pocztex'.
Wówczas Jan Kowalski najwyraźniej poczuł się molestowany przez Annę Nowak do tego stopnia, że zdecydował się na emigrację. Wybrał Francję, miejscowosc Le Loupe (kod pocztowy 24 280). Wzgardzona i odrzucona Anna Nowak, nadal z ulicy Szrotkowej 25 w Poznaniu, odnalazła jednak Jana Kowalskiego i do tegoż Le Loupe wysłała mu paczkę zagraniczną (zawartość: szal), dodając sarkastycznie dopisek: "upominek (cadeau), bez wartości celnej". Na tym historia się urywa. Jan Kowalski - jak zwykle - nie zareagował.
Uwielbiam zresztą lekturę rozlicznych informacji wywieszanych k'woli uświadomienia gawiedzi w różnych instytucjach państwowych. Poezją czystą był, na przykład wzór telegramu, wypełniony treścią (jeszcze w latach wczesnych siedemdziesiątych) "Przyjeżdżam we wtorek, wyślijcie konie na dworzec". Jeśli już kto trafił na dworzec to oczekując na przybycie koni mógł przeczytać np. "Tabelę stawek posługaczy bagażowych", gdzie w dwudziestu kilku pozycjach wyszczególniono wszelkie możliwe usługi jakie podróżnych mogły ze strony posługaczy bagażowych spotkać wraz z podaniem ich ceny. Najbardziej podobało mi się "Wyniesienie osoby niepełnosprawnej z budynku stacyjnego na peron przez dwóch posługaczy bagażowych" - 5.50 zł, dodatkowo za wniesienie niepełnosprawnego do pociągu 1.50 zł - chodzi o złotówki przeddenominacyjne, bo rzecz działa się w czasach kiedy nawet pół bagażowego trudno było uświadczyć, nie mówiąc już o dwóch (tak na oko początek lat osiemdziesiątych), a nawet jeśli jakiś się znalazł, to za nazwanie go "posługaczem" można było - zgaduję - zarobić w mazak.
No, ale kończąc dygresję - stałem sobie w kolejce i popatrywałem na te wzory. Rzecz dzieje się kameralnie, pomiędzy dwoma tylko osobami, Anną Nowak z ulicy Szarotkowej 25, 61-270 Poznań, a Janem Kowalskim z ulicy Sterniczej 12, 81-517 Gdynia. Na początku Anna Nowak wysłała do Jana Kowalskiego list zwykły, adresując go poprawnie, ba, pismem kaligraficznym, nalepiając znaczek o stosownym nominale w miejscu na to przewidzianym, podając zapobiegliwie adres zwrotny w górnym prawym rogu. Jan Kowalski bądź to (co dziwne) listu nie otrzymał, bądź nie raczył odpowiedzieć, dość, że Anna Nowak z ulicy Szarotkowej w Poznaniu zdecydowała się wysłać doń list polecony.
I tutaj wydarzenia nabierają impetu. Jan Kowalski z Gdyni nadal nie reaguje, Anna Nowak z Poznania wysyła mu przekazem zwykłym kwotę stu złotych. Nie dość tego, wkrótce wysyła mu przekazem, tym razem telegraficznym, następne sto złotych. I tu liczne pytania cisną się do gardła - odpowiedzi jednak brak. Anna Nowak z ulicy Szarotkowej 25 w Poznaniu jest osobą najwyraźniej dobrze sytuowaną materialnie - ślad tego widać w kolejnym przelewie dokonanym przez nią na konto Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, tym razem na kwotę 50 złotych jedynie. Czyżby Jan Kowalski był jej droższy niż wykształcenie? Nie wiadomo dokładnie, co Anna Nowak uzyskała za owe 50 złotych, wiadomo tylko, że ważyło to równo dwa kilogramy, bowiem o takiej wadze paczkę zwykłą Anna Nowak wysyła wkrótce Janowi Kowalskiemu. Jeszcze coś niewielkiego (500 gramów) dosyła Anna z Szarotkowej Janowi ze Sterniczej przesyłką ekspresową 'Pocztex'.
Wówczas Jan Kowalski najwyraźniej poczuł się molestowany przez Annę Nowak do tego stopnia, że zdecydował się na emigrację. Wybrał Francję, miejscowosc Le Loupe (kod pocztowy 24 280). Wzgardzona i odrzucona Anna Nowak, nadal z ulicy Szrotkowej 25 w Poznaniu, odnalazła jednak Jana Kowalskiego i do tegoż Le Loupe wysłała mu paczkę zagraniczną (zawartość: szal), dodając sarkastycznie dopisek: "upominek (cadeau), bez wartości celnej". Na tym historia się urywa. Jan Kowalski - jak zwykle - nie zareagował.
niedziela, 18 stycznia 2009
Respect your elders - or be eaten by bears

Prorok Elizeusz nie jest pierwszoplanową postacią Starego Testamentu. Być może z powodu poniżej (2 Król. 2:23-24) opisanej przygody:
Stamtąd poszedł do Betel. Kiedy zaś postępował drogą, mali chłopcy wybiegli z miasta i naśmiewali się z niego wzgardliwie, mówiąc do niego: «Przyjdź no, łysku! Przyjdź no, łysku!» On zaś odwrócił się, spojrzał na nich i przeklął ich w imię Pańskie. Wówczas wypadły z lasu dwa niedźwiedzie i rozszarpały spośród nich czterdzieści dwoje dzieci.
A Lenin uśmiechnąłby się tylko i poszedł dalej.
Zabawną ekwilibrystykę uprawiają różne internetowe serwisy religijne. Najpocieszniej jest tutaj: żadne tam dzieci, tylko gang wyrostków. "Bóg musiał ich ukarać, gdyż inaczej postawa lekceważenia wobec Słowa Bożego i Jego proroków rozszerzyłaby się jeszcze bardziej." No po prostu trudna decyzja Starszego Pana, wybór mniejszego zła w trosce o reputację. Zresztą, jak piszą owiani duchem chrześcijańskiego miłosierdzia autorzy strony "możemy być pewni, że postawa ta nie wzięła im się z nikąd, ale zapewne wynieśli ją ze swoich domów". Dziadkowie w KPP, rodzice czytają Wyborczą, niedaleko rośnie jabłoń od ulęgałek. Inaczej do zagadnienia podchodzi niejaki o. Jacek Salij - Wszechmocny chciał przypieprzyć w bałwochwalcze sanktuarium w Betel, drogą akurat szły dzieci... na drodze prorok, przy drodze las... łatwo o tragedię. Dziecięce trupki zawsze przemawiają do wyobraźni. I ta precyzja w obliczeniach - akurat 42. Po oczku na misia.
Ksiądz Tadeusz Hanelt (z serwisu katolik.pl), najwyraźniej naoczny świadek wydarzeń, pisze: "dzieci zaczęły go wyśmiewać i rzucać w niego kamieniami". Jasne, obrona konieczna, każdy sąd by uniewinnił. Mały Gość Niedzielny odnotowuje również to wydarzenie, ale w ślad za Księgą Hioba (12:7) radzi: "Zapytaj zwierząt – pouczą". Nauczki brane bezpośrednio od niedźwiedzi nie wychodzą jednak na zdrowie.
Ks. Henryk Witczyk w Tygodniku Powszechnym wynajduje natomiast okoliczności łagodzące. Znaczy Elizeusz tylko przeklął w Imię Pańskie, nie nasłał osobiście niedźwiedzi. Niedźwiedzie sobie akurat przechodziły. A przeklęci smakują lepiej (to rodzaj marynaty). Zresztą Elizeusz kiedy indziej wskrzeszał (nie tych samych, ale wskrzeszał), więc to nie tak, że jest 42:0. Jest dokładnie 44:1 (w drugiej połowie wskrzesił dziecko Szunemitki, ale zabił ogniem z nieba dwóch pięćdziesiątników).
W każdym bądź razie, jak mawiają zazwyczaj na koniec takich opowieści... and God lived happily ever after.

PS. Wykorzystane ilustracje pochodzą z internetu (stąd i stamtąd)
czwartek, 8 stycznia 2009
Zapiski z szoku chlorofilowego (część ósma - Sycylia mitologiczna)
Enceladus był synem Gai i Uranosa. Podczas walki bogów olimpijskich z gigantami trafiła go dzidą Atena. Na rannego, uciekającego z pola walki, rzuciła Sycylię, która pogrzebała najpotężniejszego wśród gigantów. Stąd wybuchy Etny są po prostu oddechami Enceladusa, a dość częste na Sycylii trzęsienia ziemi powodowane są przewracaniem się giganta z boku na bok.
Zdjęcie ilustrujące Enceladusa pochodzi z parku w Wersalu (Ludwik XIV lubił tematykę mitologiczną).
Inni uważali, że wewnątrz Etny mieści się kuźnia Hefajstosa, w której – w ramach prac zleconych (jeśli wierzyć Eurypidesowi) – cyklopi wykuwali pioruny dla Zeusa. Inni jeszcze wierzyli, że Aetna była lokalną nimfą, którą bogowie powołali jako arbitra w sporze Demeter z Hefajstosem o władanie Sycylią. Zresztą Aetna miała jakieś dzieci z Hefajstosem, więc jako taka nie mogła być obiektywna.
U Homera, w Odysei, na Sycylii mieszkał, pośród innych cyklopów, Polifem. Polifem kochał się w nimfie (to taka smutna rola nimf w mitologii – kochają się w nich) Galatei. Która z kolei kochała się w Acisie (Owidiusz – w księdze XII Metamorfoz - uważa, że był on synem Dionizosa). Rozeźlony Polifem zabił Acisa kamieniem, jego krew Galatea zmieniła w rzekę. Stąd miasteczko Acireale, na północ od Catani. I stąd opery Lully'ego i Haendla. I obrazy Poussina i Lorraina. I rzeźba w paryskim Ogrodzie Luksemburskim.
No ale dobrze, stało się. "A kto umarł, ten nie żyje". Polifem na starość zgorzkniał, zdziwaczał, przeszedł na emeryturę i zajął się hodowlą owiec. I w ogóle nie pojawiłby się już nigdzie „w pierwszym obiegu”, gdyby nie pewna grecka banda pod przywództwem Odyseusza, której wyczyny opisał Homer. Polifem, oślepiony, miotał skały za odpływającym herosem – tak powstały Wyspy Liparyjskie. Polifem przeklął Odyseusza, a realizacji klątwy miał dopilnować jego ojciec, Posejdon. Zanim wrócił do Itaki, Odyseusz musiał przepłynąć Cieśninę Messyńską, gdzie starożytni lokalizowali Scyllę i Charybdę. Dorota w latach studenckich parkowała prom w porcie Messynie (kapitan był pod wrażeniem bella bionda pollaca) i zaświadcza, że przynajmniej historie o Scylli są mocno przesadzone.
Przed Odyseuszem na Sycylię trafił Argonauta, Butes. Argonauci podróżowali, niczym Lech Kaczyński, do (obecnej) Gruzji, zresztą towarzystwo tam było jak na teraźniejszych paradach równości: same zboczeńce (Edyp), transwestyci (Atalanta), dziady (Nestor) i pedały (Jolaus). Wśród nich Butes był w miarę najnormalniejszy, zajmował się hodowlą pszczół, był heteroseksualny i wyrwał niezłą laskę (Afrodytę), z którą miał syna, Eryxa. Eryx założył opisywane wcześniej Erice. Później znokautował go znany starożytny łobuz, Herakles.
Po Odyseuszu na Sycylię trafił Eneasz. Głównie dlatego, że Wirgiliusz chciał spleść Eneidę z Odyseą, więc Eneasz podróżował śladami Odyseusza. Eneasz nie dokonał nic wielkiego na Sycylii: jak donosi księga V Eneidy bohater dotarł na wyspę tuż po zerwaniu z Dydoną. Na Sycylii Trojanie rozdzielili się: młodzi i silni mężczyźni popłynęli dalej z Eneaszem, natomiast pozostali zostali na wyspie. Rzuca to dość nieciekawe światło na pulę genetyczną Sycylijczyków.

Inni uważali, że wewnątrz Etny mieści się kuźnia Hefajstosa, w której – w ramach prac zleconych (jeśli wierzyć Eurypidesowi) – cyklopi wykuwali pioruny dla Zeusa. Inni jeszcze wierzyli, że Aetna była lokalną nimfą, którą bogowie powołali jako arbitra w sporze Demeter z Hefajstosem o władanie Sycylią. Zresztą Aetna miała jakieś dzieci z Hefajstosem, więc jako taka nie mogła być obiektywna.
U Homera, w Odysei, na Sycylii mieszkał, pośród innych cyklopów, Polifem. Polifem kochał się w nimfie (to taka smutna rola nimf w mitologii – kochają się w nich) Galatei. Która z kolei kochała się w Acisie (Owidiusz – w księdze XII Metamorfoz - uważa, że był on synem Dionizosa). Rozeźlony Polifem zabił Acisa kamieniem, jego krew Galatea zmieniła w rzekę. Stąd miasteczko Acireale, na północ od Catani. I stąd opery Lully'ego i Haendla. I obrazy Poussina i Lorraina. I rzeźba w paryskim Ogrodzie Luksemburskim.
No ale dobrze, stało się. "A kto umarł, ten nie żyje". Polifem na starość zgorzkniał, zdziwaczał, przeszedł na emeryturę i zajął się hodowlą owiec. I w ogóle nie pojawiłby się już nigdzie „w pierwszym obiegu”, gdyby nie pewna grecka banda pod przywództwem Odyseusza, której wyczyny opisał Homer. Polifem, oślepiony, miotał skały za odpływającym herosem – tak powstały Wyspy Liparyjskie. Polifem przeklął Odyseusza, a realizacji klątwy miał dopilnować jego ojciec, Posejdon. Zanim wrócił do Itaki, Odyseusz musiał przepłynąć Cieśninę Messyńską, gdzie starożytni lokalizowali Scyllę i Charybdę. Dorota w latach studenckich parkowała prom w porcie Messynie (kapitan był pod wrażeniem bella bionda pollaca) i zaświadcza, że przynajmniej historie o Scylli są mocno przesadzone.
Przed Odyseuszem na Sycylię trafił Argonauta, Butes. Argonauci podróżowali, niczym Lech Kaczyński, do (obecnej) Gruzji, zresztą towarzystwo tam było jak na teraźniejszych paradach równości: same zboczeńce (Edyp), transwestyci (Atalanta), dziady (Nestor) i pedały (Jolaus). Wśród nich Butes był w miarę najnormalniejszy, zajmował się hodowlą pszczół, był heteroseksualny i wyrwał niezłą laskę (Afrodytę), z którą miał syna, Eryxa. Eryx założył opisywane wcześniej Erice. Później znokautował go znany starożytny łobuz, Herakles.
Po Odyseuszu na Sycylię trafił Eneasz. Głównie dlatego, że Wirgiliusz chciał spleść Eneidę z Odyseą, więc Eneasz podróżował śladami Odyseusza. Eneasz nie dokonał nic wielkiego na Sycylii: jak donosi księga V Eneidy bohater dotarł na wyspę tuż po zerwaniu z Dydoną. Na Sycylii Trojanie rozdzielili się: młodzi i silni mężczyźni popłynęli dalej z Eneaszem, natomiast pozostali zostali na wyspie. Rzuca to dość nieciekawe światło na pulę genetyczną Sycylijczyków.
poniedziałek, 5 stycznia 2009
Zapiski z szoku chlorofilowego (część siódma - Sapori di Sicilia)
W Erice (znanym przez wiele stuleci pod normańską nazwą Monte San Guiliano), do którego jedzie się przez kilkanaście kilometrów pod górę, gęsto wykręcając serpentyny, znajduje się, jak ktoś policzył, sześćdziesiąt kościołów. Tutejszy zamek zbudowany jest na ruinach świątyni Wenus erycyńskiej, założonej, jak legenda głosi, przez Eneasza. Trochę to nam przypomniało Korynt, gdzie świątynia Afrodyty, w której obowiązki pełniły damy, zwane później córami Koryntu, znajdowała się na szczycie dość sporej góry: w ten sposób doszli tam albo młodzi, sprawni i silni, albo tacy, których było stać na wniesienie do świątyni. Tak czy tak - selekcja była, jak to się dziś mówi, na wejściu.
W Erice trzeba spróbować cuscus con pesce, który jest jednym z arabskich śladów w kulinarnej kulturze Sycylii. Innym śladem jest bottarga, czyli suszona, sprasowana ikra, najczęściej tuńczyka, niekiedy cefala [red mullet] lub miecznika. Dają to tutaj najczęściej wkruszone do makaronu, niekiedy w cieniutkich plasterkch, skropione sokiem z cytryny, jako starter. Bottarga jest znana w różnych miejscach basenu Morza Śródziemnego, ale pochodzi jego wschodniej części (arabskie: batarekh). Pierwszy raz zaprzyjaźnilismy się z tym kawiorem dla ubogich (choć wcale nie tanim) na bazarze w Stambule. W Palermo spotyka się też niekiedy arabskie napisy na ulicach, ale to raczej nie dla tych, co zostali, tylko tych, co przyemigrowali nie aż tak dawno. Za czasów Rogera II Sycylia była tyglem, w którym koegzystowały kultury arabska, chrześcijańska zachodnia i wschodnia oraz żydowska. Historyczny Roger był - jak wszyscy władcy Średniowiecza - człowiekiem dość okrutnym, ale jednak na tyle rozsądnym aby nie podkopywać społecznych i ekonomicznych fundamentów swojego królestwa. Jego syn (William I Zły) i wnuk (William II Dobry) spoczywają w sarkofagach w zdobionej cudnymi mozaikami katedrze w Monreale pod Palermo. Po wygaśnięciu Hautevillów, władza nad Sycylią przeszła, przez małżeństwo, w ręce Hohenstaufów. Fryderyk II był prawdopodobnie jedynym Cesarzem Niemieckim (poprawnie: Cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego), który mówił płynnie po arabsku. Wpływy cywilizacji chrześcijańskiej były już wtedy na Sycylii na tyle silne, że Fryderyk rozpoczął w ramach eksperymentu demograficznego wysiedlenia wyznawców Islamu, na włoski stały ląd, do miasteczka Lucera (taka ichniejsza 'akcja Wisła'). W ogóle Fryderyk miał predylekcje do doświadczeń na dużą skalę - był pomysłodawcą pierwszego przeprowadzonego i opisanego eksperymentu deprywacyjnego. W XV wieku, gdy Sycylią zaczęli rządzić władcy hiszpańscy pozostało jeszcze wypędzić wszystkich Żydów, co nastąpiło w skadinąd istotnym w historii powszechnej roku 1492, dekretem Ferdynanda i Izabelli.
No, tyle dygresyjnie smaczków, teraz wracamy do smaków. Zupełnie lokalnym pomysłem jest tzw. chinotto, czyli napój (najczęściej gazowany) produkowany z soku pomarańczy pachnącej (Citrus myrtifolia) z dodatkiem ekstraktu z ziół. W smaku jest to zbliżone do campari (ten sam gorzkawy komponent), ale oczywiście bezalkoholowe i niestety słodsze. Dokładnie nie wiadomo, kto i kiedy zaczął produkować chinotto, nie jest to w każdym bądź razie napój starożytnych Sikulów, bo ślady i tropy urywają się w latach 50 ubiegłego wieku. Chinotto produkowane było przez szereg mniejszych lokalnych firm, później przez San Pellegrino (na bazie ichniejszej wody mineralnej), od pewnego czasu the evil corporation położyła na tym łapę i produkuje pod nazwą Fanta Chinotto. Jeszcze bardziej słodkie. Całkiem podobnym wynalazkiem jest maltańska Kinnie, którą zapijaliśmy się ładnych pare lat temu. I albo Kinnie jest o wiele lepsza, albo nam się smak zmienił.

Wspomniana wczesniej katedra w Monreale jest scenografią wspomnianego (jeszcze wcześniej) pierwszego aktu Króla Rogera Szymanowskiego. Drugi akt dzieje się - tak to widzę - na dziedzińcu palacu królewskiego w Palermo, a trzeci w teatrze greckim, najchętniej oczywiście w Taorminie. Nasze zdjęcie z Taorminy jest kulawe, bo nie widać zasłoniętej chmurą i mgłą Etny. Wychodząc od Króla Rogera zaczęlismy się zastanawiać nad operami, których akcja lokalizowana jest na Sycylii - oczywiste są Nieszpory sycylijskie Verdiego, dość oczywista Cavaleria Rusticana Mascagniego, po chwili zastanowienia dodaliśmy również Tankreda Rossiniego. Ponieważ nic już więcej nie mogliśmy dorzucić, rozpuściliśmy wici na podczytywanym blogu muzycznym. Nieoceniony passpartout uzupełnił listę o Bianca e Fernando Belliniego, a także o Gli Amici di Siracusa Saveiro Mercadantego i Eufemio di Messina autorstwa bliżej ani dalej nam nie znanego Michele Carafa di Colobrano. Brawa i podziękowania! Sam Bellini urodził się zresztą na Sycylii, w Catani. Zmarł pod Paryżem, pochowano go na Père Lachaise, ale po 40 latach przeniesiono szczątki do katedry w Catani.

Na grobowcu Belliniego (przy wejściu, po prawej stronie) płaskorzeźba ze sceną zbiorową z Purytan.

Całkiem spory pomnik kompozytora znajduje się przy via Etnea - na cokole postaci z oper (od przodu Norma, z tyłu Sonanbula, z boku - ktoś z Purytan i ktoś z Korsarza).
Polska wikipedia zawiera kuriozalne dość zdanie, kuriozalne nie tylko składnią, ale i sensem, czy raczej jego brakiem "Wydajna twórczość zwłaszcza operowa Belliniego poniekąd zawdzięcza się może bardzo udanej głębokiej przyjaźni z Feliksem Romanim, który napisał libretta do prawie wszystkich oper Belliniego; kryzys tej przyjaźni pod koniec krótkiego życia Belliniego zaważył ciężko na nim; zmarł na zapalenie otrzewnej." Konia z rzędem temu, kto wynajdzie związek pomiedzy Romanim a otrzewną Belliniego.
Na pograniczu opery i gastronomii znajduje się spaghetti a'la Norma, danie wymyślone ku czci premiery dzieła sycylijczyka. Magicznym składnikiem są bakłażany, zresztą król sycylijskich warzyw. Innym (oprócz Normy) pomysłem zagospodarowania bakłażanów jest caponata - danie warzywne na cieplo bądź na zimno. Z caponatą na Sycylii jest mniej więcej tak, jak z bigosem w Polsce; co dom, to przepis. Kanonicznym elementem są bakłażany i kapary, a reszta już dowolna (pomidory, cebula, rodzynki, pinie, seler naciowy, cukinia, papryka).
Z niejakim rozbawieniem czytamy literaturę podróżniczą sprzed dziesiecioleci, na której to pożółkłych kartach spotkać można uwagi o "małych, sennych miasteczkach". Dziś miasteczka te obudziły się, zaroiły swoje ulice setkami małych, trąbiących i poobtłukiwanych samochodzików, obrosły liszajami sklepików z tandetą w wersji artisanale, obstawiły kościoły i zabytki cieciami i dozorcami, którzy traktują turystę jak dwunożny portfel. I nawet nie chodzi o ten kilkueurowy datek, ale o tę dość przygnębiającą atmosferę (nic z klimatu do ut des). Dorota pamięta Kalabrię swoich lat studenckich - i dalibóg te jej wspomnienia nijak się mają do współczesnej pospolitości sycylijskiej. Tym bardziej cenimy coś, co dostaliśmy całkiem za darmo. Otóż pisaliśmy wcześniej o cannoli. Do reprodukowania cannoli w warunkach polskich wszystkie potrzebne ingrediencje są dostępne - ciasto jak na chruściki, do nadzienia ricotta, różne tam ekstrawagancje typu pistacje, czy gorzka czekolada też się znajdą. Trzeba natomiast mieć koniecznie formi per cannoli, czyli te cylinderki, na których owija się ciasto, aby powstała z niego rurka. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy w Palermo fabryczkę rurek, (takich prefabrykowanych, które potem cukiernie nadziewają sobie we własnym zakresie) gdzie dostaliśmy, całkiem za darmo, sporą garść drewnianych (bo myśleliśmy, że są metalowe) foremek do cannoli. Za wszystko inne zapłacilismy kartą mastercard.
W Erice trzeba spróbować cuscus con pesce, który jest jednym z arabskich śladów w kulinarnej kulturze Sycylii. Innym śladem jest bottarga, czyli suszona, sprasowana ikra, najczęściej tuńczyka, niekiedy cefala [red mullet] lub miecznika. Dają to tutaj najczęściej wkruszone do makaronu, niekiedy w cieniutkich plasterkch, skropione sokiem z cytryny, jako starter. Bottarga jest znana w różnych miejscach basenu Morza Śródziemnego, ale pochodzi jego wschodniej części (arabskie: batarekh). Pierwszy raz zaprzyjaźnilismy się z tym kawiorem dla ubogich (choć wcale nie tanim) na bazarze w Stambule. W Palermo spotyka się też niekiedy arabskie napisy na ulicach, ale to raczej nie dla tych, co zostali, tylko tych, co przyemigrowali nie aż tak dawno. Za czasów Rogera II Sycylia była tyglem, w którym koegzystowały kultury arabska, chrześcijańska zachodnia i wschodnia oraz żydowska. Historyczny Roger był - jak wszyscy władcy Średniowiecza - człowiekiem dość okrutnym, ale jednak na tyle rozsądnym aby nie podkopywać społecznych i ekonomicznych fundamentów swojego królestwa. Jego syn (William I Zły) i wnuk (William II Dobry) spoczywają w sarkofagach w zdobionej cudnymi mozaikami katedrze w Monreale pod Palermo. Po wygaśnięciu Hautevillów, władza nad Sycylią przeszła, przez małżeństwo, w ręce Hohenstaufów. Fryderyk II był prawdopodobnie jedynym Cesarzem Niemieckim (poprawnie: Cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego), który mówił płynnie po arabsku. Wpływy cywilizacji chrześcijańskiej były już wtedy na Sycylii na tyle silne, że Fryderyk rozpoczął w ramach eksperymentu demograficznego wysiedlenia wyznawców Islamu, na włoski stały ląd, do miasteczka Lucera (taka ichniejsza 'akcja Wisła'). W ogóle Fryderyk miał predylekcje do doświadczeń na dużą skalę - był pomysłodawcą pierwszego przeprowadzonego i opisanego eksperymentu deprywacyjnego. W XV wieku, gdy Sycylią zaczęli rządzić władcy hiszpańscy pozostało jeszcze wypędzić wszystkich Żydów, co nastąpiło w skadinąd istotnym w historii powszechnej roku 1492, dekretem Ferdynanda i Izabelli.
No, tyle dygresyjnie smaczków, teraz wracamy do smaków. Zupełnie lokalnym pomysłem jest tzw. chinotto, czyli napój (najczęściej gazowany) produkowany z soku pomarańczy pachnącej (Citrus myrtifolia) z dodatkiem ekstraktu z ziół. W smaku jest to zbliżone do campari (ten sam gorzkawy komponent), ale oczywiście bezalkoholowe i niestety słodsze. Dokładnie nie wiadomo, kto i kiedy zaczął produkować chinotto, nie jest to w każdym bądź razie napój starożytnych Sikulów, bo ślady i tropy urywają się w latach 50 ubiegłego wieku. Chinotto produkowane było przez szereg mniejszych lokalnych firm, później przez San Pellegrino (na bazie ichniejszej wody mineralnej), od pewnego czasu the evil corporation położyła na tym łapę i produkuje pod nazwą Fanta Chinotto. Jeszcze bardziej słodkie. Całkiem podobnym wynalazkiem jest maltańska Kinnie, którą zapijaliśmy się ładnych pare lat temu. I albo Kinnie jest o wiele lepsza, albo nam się smak zmienił.

Wspomniana wczesniej katedra w Monreale jest scenografią wspomnianego (jeszcze wcześniej) pierwszego aktu Króla Rogera Szymanowskiego. Drugi akt dzieje się - tak to widzę - na dziedzińcu palacu królewskiego w Palermo, a trzeci w teatrze greckim, najchętniej oczywiście w Taorminie. Nasze zdjęcie z Taorminy jest kulawe, bo nie widać zasłoniętej chmurą i mgłą Etny. Wychodząc od Króla Rogera zaczęlismy się zastanawiać nad operami, których akcja lokalizowana jest na Sycylii - oczywiste są Nieszpory sycylijskie Verdiego, dość oczywista Cavaleria Rusticana Mascagniego, po chwili zastanowienia dodaliśmy również Tankreda Rossiniego. Ponieważ nic już więcej nie mogliśmy dorzucić, rozpuściliśmy wici na podczytywanym blogu muzycznym. Nieoceniony passpartout uzupełnił listę o Bianca e Fernando Belliniego, a także o Gli Amici di Siracusa Saveiro Mercadantego i Eufemio di Messina autorstwa bliżej ani dalej nam nie znanego Michele Carafa di Colobrano. Brawa i podziękowania! Sam Bellini urodził się zresztą na Sycylii, w Catani. Zmarł pod Paryżem, pochowano go na Père Lachaise, ale po 40 latach przeniesiono szczątki do katedry w Catani.

Na grobowcu Belliniego (przy wejściu, po prawej stronie) płaskorzeźba ze sceną zbiorową z Purytan.

Całkiem spory pomnik kompozytora znajduje się przy via Etnea - na cokole postaci z oper (od przodu Norma, z tyłu Sonanbula, z boku - ktoś z Purytan i ktoś z Korsarza).
Polska wikipedia zawiera kuriozalne dość zdanie, kuriozalne nie tylko składnią, ale i sensem, czy raczej jego brakiem "Wydajna twórczość zwłaszcza operowa Belliniego poniekąd zawdzięcza się może bardzo udanej głębokiej przyjaźni z Feliksem Romanim, który napisał libretta do prawie wszystkich oper Belliniego; kryzys tej przyjaźni pod koniec krótkiego życia Belliniego zaważył ciężko na nim; zmarł na zapalenie otrzewnej." Konia z rzędem temu, kto wynajdzie związek pomiedzy Romanim a otrzewną Belliniego.
Na pograniczu opery i gastronomii znajduje się spaghetti a'la Norma, danie wymyślone ku czci premiery dzieła sycylijczyka. Magicznym składnikiem są bakłażany, zresztą król sycylijskich warzyw. Innym (oprócz Normy) pomysłem zagospodarowania bakłażanów jest caponata - danie warzywne na cieplo bądź na zimno. Z caponatą na Sycylii jest mniej więcej tak, jak z bigosem w Polsce; co dom, to przepis. Kanonicznym elementem są bakłażany i kapary, a reszta już dowolna (pomidory, cebula, rodzynki, pinie, seler naciowy, cukinia, papryka).
Z niejakim rozbawieniem czytamy literaturę podróżniczą sprzed dziesiecioleci, na której to pożółkłych kartach spotkać można uwagi o "małych, sennych miasteczkach". Dziś miasteczka te obudziły się, zaroiły swoje ulice setkami małych, trąbiących i poobtłukiwanych samochodzików, obrosły liszajami sklepików z tandetą w wersji artisanale, obstawiły kościoły i zabytki cieciami i dozorcami, którzy traktują turystę jak dwunożny portfel. I nawet nie chodzi o ten kilkueurowy datek, ale o tę dość przygnębiającą atmosferę (nic z klimatu do ut des). Dorota pamięta Kalabrię swoich lat studenckich - i dalibóg te jej wspomnienia nijak się mają do współczesnej pospolitości sycylijskiej. Tym bardziej cenimy coś, co dostaliśmy całkiem za darmo. Otóż pisaliśmy wcześniej o cannoli. Do reprodukowania cannoli w warunkach polskich wszystkie potrzebne ingrediencje są dostępne - ciasto jak na chruściki, do nadzienia ricotta, różne tam ekstrawagancje typu pistacje, czy gorzka czekolada też się znajdą. Trzeba natomiast mieć koniecznie formi per cannoli, czyli te cylinderki, na których owija się ciasto, aby powstała z niego rurka. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy w Palermo fabryczkę rurek, (takich prefabrykowanych, które potem cukiernie nadziewają sobie we własnym zakresie) gdzie dostaliśmy, całkiem za darmo, sporą garść drewnianych (bo myśleliśmy, że są metalowe) foremek do cannoli. Za wszystko inne zapłacilismy kartą mastercard.
sobota, 3 stycznia 2009
Zapiski z szoku chlorofilowego (część szósta)
Niższe partie stoków Etny obsypane są muszlami klozetowymi w całości i fragmentach, fotelami oraz fragmentami mebli, starego obuwia, oponami samochodowymi (stąd etymologia polskiego terminu "wulkanizacja") i wszelkiego rodzaju śmieciem. To jest duża różnica w porównaniu z tym, co zauważali na Sycylii chociażby Iwaszkiewicz i Banachowie kilkadziesiąt lat temu (nie mówiąc już o Goethem). Społeczeństwo było biedne i przedmioty się używało do zniszczenia, a potem i tak naprawiało się je i używało dalej, da capo al fine. Niezamożność Sycylijczyków mierzyła się też nieobecnością typowych pchlich targów - bo nie było czym na nich handlować. Dziś Sycylia jest wciąż biedniejsza od północnych Włoch, za to o wiele brudniejsza od Polski. To jest jednak dość krzepiąca konstatacja (i aby do niej dojść trzeba gdzieś na dłuższą chwilę wyjechać i potem wrócić), że nie jest u nas tak najgorzej. Nadal mamy z niektórymi sprawami boleśnie pod górkę, z klimatem chociażby, ale tego się nie zmieni, mimo wszelkich pogróżek.
Jest sobie dość przykre zwierzątko, mało lubiane przez kąpiacych się tego świata, zwane jeżowcem. W niektórych miejscach pozyskiwane i zjadane. Pierwszy kontakt z jeżowcem na talerzu mieliśmy ładnych kilka lat temu na zachodniej Krecie, są one tam zwane "achinos". W smaku porównywalne z kawiorem, bardzo "skoncentrowanie morskie", zdecydowanie uzależniające. Czytaliśmy w literaturze podróżniczej o egipskich chłopcach, nurkujących po jeżowce w porcie w Aleksandrii, ale relacje te miały już kilkadziesiąt lat, chłopcy zdążyli zapewne wyrosnąć i się zestarzeć, poza tym jakoś nigdy nie złożyło nam się być w Aleksandrii. Mówiono nam też, że w Kalabrii (konkretnie w Crotone) ktoś kiedyś słyszał, że ktoś widział, że ktoś jadł, ale jeżowce stały się dla nas gastronomicznym świetym Gralem. I oto spotkaliśmy się z nimi - twarzą w talerz. Ricci di mare, bo tak się zwą po włosku, uświetniają menu knajpek południowo - wschodniego wybrzeża Sycylii (Noto, Siracusa). Więc kolejne słowo stało się ciałem.
"Anyone but a fool would realize it's Sicily" (Winston Churchill)
Jest sobie dość przykre zwierzątko, mało lubiane przez kąpiacych się tego świata, zwane jeżowcem. W niektórych miejscach pozyskiwane i zjadane. Pierwszy kontakt z jeżowcem na talerzu mieliśmy ładnych kilka lat temu na zachodniej Krecie, są one tam zwane "achinos". W smaku porównywalne z kawiorem, bardzo "skoncentrowanie morskie", zdecydowanie uzależniające. Czytaliśmy w literaturze podróżniczej o egipskich chłopcach, nurkujących po jeżowce w porcie w Aleksandrii, ale relacje te miały już kilkadziesiąt lat, chłopcy zdążyli zapewne wyrosnąć i się zestarzeć, poza tym jakoś nigdy nie złożyło nam się być w Aleksandrii. Mówiono nam też, że w Kalabrii (konkretnie w Crotone) ktoś kiedyś słyszał, że ktoś widział, że ktoś jadł, ale jeżowce stały się dla nas gastronomicznym świetym Gralem. I oto spotkaliśmy się z nimi - twarzą w talerz. Ricci di mare, bo tak się zwą po włosku, uświetniają menu knajpek południowo - wschodniego wybrzeża Sycylii (Noto, Siracusa). Więc kolejne słowo stało się ciałem.
"Anyone but a fool would realize it's Sicily" (Winston Churchill)
czwartek, 1 stycznia 2009
Zapiski z szoku chlorofilowego (odcinek specjalny, noworoczny - Sycylia pedałów i gruźlików)
Tom wierszy Jarosława Iwaszkiewicza Dionizje 1921 ilustrowany jest pewną szczególną fotografią. Tomasz Cyz, autor książki "Powroty Dionizosa" opisuje ją tymi słowy: "Oto nagi mężczyzna leży wśród wody, ziemi i twardych kamieni. Z twarzą przywartą do podłoża. Jego ciało jest wygięte, jakby czuwał i wił się jednocześnie, jakby był wężem i kotem", co jest dowodem na to, że humanisty nie należy zostawiać zbyt długo samego z dziełem, bo znajdzie tam to, czego nie ma, nie zauważając oczywistości, które są. Model na zdjęciu (Iwaszkiewicz) pije wodę z potoku, co jest być może banalniejsze od grandilokwencji Tomasza Cyza, ale wiele bliższe prawdy.
Dość łatwo jest znaleźć źródło inspiracji zdjęcia. W 1878 na Sycylię przybywa młody niemiecki arystokrata, baron Wilhelm von Gloeden. Osiedla się w Taorminie, gdzie mieszka, z kilkuletnią przerwą podczas wojny światowej, do śmierci w 1931 roku. Baron cierpiał na gruźlicę, suchy ciepły i słoneczny klimat Sycylii powstrzymywał rozwoj choroby. Von Gloeden był jednym z pionierów fotografii. Początkowo zajmował się nią amatorsko, później, gdy stracił inne źródła utrzymania (około 1895), zawodowo. Baron fotografował scenki rodzajowe, krajobrazy i pejzaże sycylijskie, ale sławę zdobył jako fotograf nasyconych homoerotyzmem aktów męskich.
Von Gloeden nie czynił tajemnicy ze swoich upodobań seksualnych. Mieszkańcy Taorminy polubili ekscentrycznego barona, mimo, że ich synowie spędzali w otoczeniu Niemca i dnie i noce. Fotograf nie dość, że hojnie opłacał swoich modeli to również skrupulatnie rozliczał prowizje za sprzedane odbitki. Wielu młodym ludziom sfinansował start ku lepszemu życiu (wykształcenie, założenie własnych biznesów), fundował również posagi dziewczynom, które wychodziły za jego efebów. Dzięki von Gloedenowi i jego atelier fotograficznemu, Taormina zaczęła być sławna i odwiedzana. Barona i jego studio wizytowali możni ówczesnego świata: Kajzer Wilhelm II, król Edward VII, hiszpański monarcha Alfons XIII, król Syjamu, pisarze Anatol France, Rudyard Kipling, Oskar Wilde, Gabriele d'Annunzio, kompozytor Richard Strauss, naukowcy i przemysłowcy (Marconi, Rottschild, Krupp). Prace von Gloedena zdobyły popularność, sam baron został członkiem wielu towarzystw fotograficznych, ma również pewien wkład w teorię fotografii - był pionierem zastosowania filtrów i makijażu modeli w fotografii portretowej.
Jednym z modeli i kochanków von Gloedena był niejaki Pancrazio Buciuni, zwany (dla ciemnej karnacji) Il Moro. Był on również sekretarzem barona i spadkobiercą jego spuścizny. Gdy Mussolini uzdrawiał moralnie Włochy, wiele prac von Gloedena uległo zniszczeniu a sam Il Moro trafił przed trybunał. Grób zmarłego w 1963 Buciuniego ozdobiony jest zupełnie konwencjonalnym zdjęciem.
Von Gloeden nie jest jednak - bo nie mógł być - autorem zdjęcia Iwaszkiewicza. Iwaszkiewicz trafił po raz pierwszy na Sycylię w 1932, rok po śmierci von Gloedena. Brakującym ogniwem jest najpewniej Karol Szymanowski, kompozytor, kuzyn pisarza. Szymanowski, który także był chory na gruźlicę, odkrywał mroczne zakamarki swej seksualności również na Sycylii, którą odwiedził po raz pierwszy w 1911 (później ponownie w 1914). Jest raczej pewne, że Szymanowski odwiedził Taorminę i przywiózł do domu odbitki prac von Gloedena, które zainspirowały Iwaszkiewicza.
W wierszu "Włóczęga" Szymanowski pisze:
Miłości szukam - i niezmiennie
Przebiegam miejsca podejrzane (...)
Noc jest to wielka czarownica
Szeherezada, wróżka Maja...
Śmiało wiec zaczep ulicznika
Co się za długo prosić nie da
Noc go zamieni boska, dzika
W Bachusa albo Ganimeda
To młody bóg, co się nie spłoszy
I dozna z tobą upojenia (...)
Mniej piekny jest, gdy się rozwidni
Bo noc odmienia ci spojrzenie
Lecz ja nic nie chcę poza chwilką
Więc mnie i zawód nie dosięga
Nazajutrz gorzki uśmiech tylko...
Eros to zwodnik i włóczęga.
Oprócz młodzieńczych spełnień, sycylijskie podróże natchnęły Szymanowskiego pomysłem napisania opery o królu Rogerze. Pomysł dojrzewał długo - pierwszy szkic zamysłu dzieła datowany jest na rok 1918, kiedy to kompozytor zwraca się do Iwaszkiewicza z propozycją napisania libretta. Zamęt powojenny i porewolucyjny powoduje opóźnienie prac: libretto gotowe jest w 1920 a partytura w 1924. Premiera dzieła miała miejsce w Warszawie w 1926, główna partię sopranową śpiewała Stanisława Korwin - Szymanowska, siostra kompozytora.
Jest "Król Roger" dziełem mało typowym dla swojego gatunku, operą - można powiedzieć - psychologiczną, operą w której dramat oparty jest o kumulacje emocji postaci, a nie o zwroty akcji scenicznej. Już sam pomysł rozpoczęcia pierwszego aktu od sceny chóralnych śpiewów a capella zrywa z dotychczasowymi regułami gatunku. Z braku pomysłu inscenizacyjnego (choć didaskalia bardzo precyzyjnie opisują miejsca akcji poszczególnych aktów) dzieło wystawiane było najczęściej w postaci koncertowej. Dopiero w XXI wieku Mariusz Treliński zaproponował dwa różne zestawy kluczy interpretacyjnych do "Króla Rogera" (inscenizacje warszawska i wrocławska), które, jak napisała Dorota Szwarcman, zmieniają całkowicie perspektywę odbioru dzieła.
A historyczny król Roger II spoczywa spokojnie w porfirowym sarkofagu w katedrze w Palermo. W niemal osiemset lat po jego śmierci (1949), Teatro Massimo w Palermo wystawiło "Króla Rogera". Na premierze twórców opery reprezentował autor libretta, domniemany kochanek kompozytora, Jarosław Iwaszkiewicz.
Etykiety:
homoseksualizm,
Iwaszkiewicz,
Król Roger,
Sycylia,
Szymanowski,
von Gloeden
Notatki z szoku chlorofilowego (część czwarta)
René Girard w książce "Początki kultury" (Wydawnictwo Znak) wprowadza termin "mord założycielski", dość nieszczęśliwie funkcjonujący w angielskim ("scapegoat mechanism"), w oryginale francuskim po prostu "le sacrifice". Mord założycielski Katanii to mord na świętej Agacie. Historia banalna, znana we wszelkich możliwych wariantach, te dziewice męczennice to zjawisko często spotykane - mamy więc połowe trzeciego wieku naszej ery, chrześcijaństwo szerzy się pokątnie po różnych kątach imperium. Agata urody wielkiej, ale ku chłopom się nie garnie, tylko ku temu haremikowi, co wokół Chrystusa już jest. Miejscowy starant wzgardzony, a że człowiek to wpływowy i mściwy, więc używa wpływów, aby się zemścić: Najpierw Agata trafia do burdelu, prowadzonego przez kuplerkę, niejaką Afrodizję, która sześcioma własnymi córkami frymarczy, zaczem do więzienia, na końcu na tortury. Piersi świętej szczypcami odejmowali, ogniem żywym smażyli, nic nie pomagało - święty Piotr nocami zjawiał się i uleczał. Aż w końcu mu się znudziło, bo ile razy można przyprawiać piersi (gębę to jeszcze), i Agata umarła. Przepraszam: oddała ducha (żeby w stylistyce księdza Skargi się utrzymać).
Różne Kościół wyczynia ekwilibrystyki, żeby świętych jakoś ze światem żywych powiązać. Wymyślono świętej Klarze patronat nad telewizją, bo się w różnych miejscach jednocześnie pokazywała, niczym Oprah Winfrey. Świętego Józefa ożeniono z pochodami pierwszomajowymi i ruchem robotniczym. Średnio natomiast jest smaczne czynienie ze świętej Agaty patronki kobiet po mastektomii, bo to sprawa poważna i wiązać jej z bajdurzeniem nie należy. To ja już wolę, aby pani Marianna Skiermont z Mlądza ugasiła kolejne dwa pożary za pomocą obrazu świętej w myśl ludowego "Święta Agata pożary zgniata". Welon świętej, wyciągnięty z trumny (katedra w Catanii), nie raz wstrzymał erupcje Etny, a także pogonił pohańców z Malty. Jakby ktoś miał obecnie problemy z wulkanami lub Turczynami - na allegro za jedyne 32 złote skuteczną pomoc znajdzie.
Święta przedstawiana jest najczęściej z obcęgami (na takiej samej zasadzie święty Wawrzyniec łazi z grilem), albo z piersiami na tacy. Piersi (w narzeczu miejscowym - i minni i virgini) można też kupić w cukierniach, oblane marcepanem, w trupio-seledynowym kolorze i z perwerersyjną wisienką w roli brodawki. Innym wynalazkiem miejscowej kuchni jeśli idzie o słodycze są cannoli - rurki z nadzieniem z sera ricotta. Ciekawe którego świętego to rurki?
Właśnie uzmysłowiłem sobie, że Dedal z Ikarem ("Dał ci Ikarus znać swym testamentem, byś się nie bawił cudzym elementem" - Klonowic) uciekali na skrzydłach na Sycylię. Gdyby lecieli gdzieś bliżej, może i Ikar doleciałby bez szwanku.
(Ernest Bryll)
Zaczyna się ciekawie, ale kończy bez sensu? Dlaczego wieszcz Ernest (Jak nie będzie wołowiny, nałapiemy kryla, jak nie będzie wieszczów innych, poczytamy Brylla - to już Ryszard Marek Groński) wbija Dedala w poczucie winy? A poniżej, w temacie, wiersz Stefana Sokołowskiego, który (zarówno Stefan, jak i wiersz) zasługuje na szersze rozpowszechnienie:

Wczoraj w miasteczku Savoca spotkaliśmy się z panią, która grała świadka na filmowym ślubie Michaela Corleone (Ala Pacino) z Apollonią Vitelli. Siedzieliśmy w barze Vitelli, w którym Al Pacino prosił signora Vitelli o rękę córki.

Ślub kręcono w miejscowym kościele Santa Lucia. Inne, nieodległe miasteczko, Forza d'Agro użyczyło swych ulic i placów jako scenerii do innych ujęć podczas kręcenia trylogii Ojca Chrzestnego. Wcześniej w tym roku, w lombardzkiej Mantui, widzieliśmy Casa Rigoletto, będące domniemanym domem garbatego błazna z opery Verdiego. Dalej, za rzeką, znajduje się Casa Sparafucil, oberża mająca być widownią finałowych scen tejże opery. Sam Sparafucil, zawodowy morderca, który wrzucał trupy ofiar do wody, uzyczył swego imienia lokalnemu klubowi wioślarskiemu. Czymże gorszy jest Rigoletto jako patron Mantui, albo Michael Corleone jako najslynniejszy obywatel Savoki i Forza d'Agro od świętej Agaty patronującej Catanii? Jak napisał Oscar Wilde, to nie sztuka naśladuje życie, ale odwrotnie, życie naśladuje sztukę.
Różne Kościół wyczynia ekwilibrystyki, żeby świętych jakoś ze światem żywych powiązać. Wymyślono świętej Klarze patronat nad telewizją, bo się w różnych miejscach jednocześnie pokazywała, niczym Oprah Winfrey. Świętego Józefa ożeniono z pochodami pierwszomajowymi i ruchem robotniczym. Średnio natomiast jest smaczne czynienie ze świętej Agaty patronki kobiet po mastektomii, bo to sprawa poważna i wiązać jej z bajdurzeniem nie należy. To ja już wolę, aby pani Marianna Skiermont z Mlądza ugasiła kolejne dwa pożary za pomocą obrazu świętej w myśl ludowego "Święta Agata pożary zgniata". Welon świętej, wyciągnięty z trumny (katedra w Catanii), nie raz wstrzymał erupcje Etny, a także pogonił pohańców z Malty. Jakby ktoś miał obecnie problemy z wulkanami lub Turczynami - na allegro za jedyne 32 złote skuteczną pomoc znajdzie.
Święta przedstawiana jest najczęściej z obcęgami (na takiej samej zasadzie święty Wawrzyniec łazi z grilem), albo z piersiami na tacy. Piersi (w narzeczu miejscowym - i minni i virgini) można też kupić w cukierniach, oblane marcepanem, w trupio-seledynowym kolorze i z perwerersyjną wisienką w roli brodawki. Innym wynalazkiem miejscowej kuchni jeśli idzie o słodycze są cannoli - rurki z nadzieniem z sera ricotta. Ciekawe którego świętego to rurki?
Właśnie uzmysłowiłem sobie, że Dedal z Ikarem ("Dał ci Ikarus znać swym testamentem, byś się nie bawił cudzym elementem" - Klonowic) uciekali na skrzydłach na Sycylię. Gdyby lecieli gdzieś bliżej, może i Ikar doleciałby bez szwanku.
"Wciąż o Ikarach głoszą - choć dolecial Dedal
Jakby to nikłe pierze skrzydłem uronione
chuda chłopięca noga zadarta do nieba
- znaczyła wszystko. Jakby na obronę
dano nam tyle męstwa, co je ćmy gromadą
skwiercząc u lampy objawiają...
- Jeśli
poznawszy miękkość wosku umiemy dopadać
wybranych brzegów - mijają nas w pieśni.
Tak jak mijają chłopa albo mu się dziwią,
że nie patrzy w Ikary...
Breughel, co osiwiał
pojmując ludzi, oczy im odwracał
od podniebnych dramatów. Wiedział, że nie gapić
trzeba się nam w Ikary, nie upadkiem smucić
- choćby najwyższy...
- A swoje ucapić.
- Czy Dedal, by ratować Ikara, powrócił? "
(Ernest Bryll)
Zaczyna się ciekawie, ale kończy bez sensu? Dlaczego wieszcz Ernest (Jak nie będzie wołowiny, nałapiemy kryla, jak nie będzie wieszczów innych, poczytamy Brylla - to już Ryszard Marek Groński) wbija Dedala w poczucie winy? A poniżej, w temacie, wiersz Stefana Sokołowskiego, który (zarówno Stefan, jak i wiersz) zasługuje na szersze rozpowszechnienie:
Przechodniu, podróż wstrzymaj i uroń łzę czystą,
wsłuchaj się w szept, co z ruin antycznych dobiega. . .
Oto grób. A w nim gnije Ikar, humanista,
który nie umiał pojąć zasad Bernoulliego.
Ojciec, inżynier Dedal, mówił: ,,-- Ruszaj głową.
Zadbaj o kąt natarcia, by malał z prędkością.
Każde skrzydło z osobna tworzy siłę nośną,
więc bacz, jak się układa siła wypadkowa.''
A Ikar po schematach wodził wzrokiem błędnym
i zazdrościł jastrzębiom, co w niebo się wzbiły. . .
Dedal nudził: ,,-- Leć równo i zachowuj siły,
ten model skrzydeł nie jest energooszczędny.
Jesteś większy od ptaka, więc gdy w górę wzlatasz,
nie trzepocz, tylko szybuj. Przy tym się zastanów,
że siła twoich mięśni wzrosła do kwadratu,
podczas gdy twoja masa wzrosła do sześcianu,
więc w porównaniu z ptakiem masz deficyt mocy.''
Ikar oczyma duszy już odwiedzał Olimp,
i jedną nogą duszy deptał gwiazdy nocy
a drugą nogą duszy z nimfami swawolił. . .
,,-- Słuchaj mnie!'' -- krzyczał Dedal. -- ,,Nie rwij się w niebiosa!
Nie próbuj akrobacji! Źle skończysz, idioto!
Mamy się tylko wymknąć z niewoli Minosa.''
Następnie mu do ramion przyczepił prototyp
i w drogę.
Ikar pognał na spotkanie zorzy
ku srebrzystym obłokom skrytym w mglistej dali,
tam, gdzie rydwan Heliosa zanurza się w morzu.
Potem sfrunął nad wodę nisko. Musiał przecież
swe ramiona omdlałe dać ochłodzić fali
i sól zaczerpnąć w płuca. . .
A Dedal doleciał.
Wczoraj w miasteczku Savoca spotkaliśmy się z panią, która grała świadka na filmowym ślubie Michaela Corleone (Ala Pacino) z Apollonią Vitelli. Siedzieliśmy w barze Vitelli, w którym Al Pacino prosił signora Vitelli o rękę córki.
Ślub kręcono w miejscowym kościele Santa Lucia. Inne, nieodległe miasteczko, Forza d'Agro użyczyło swych ulic i placów jako scenerii do innych ujęć podczas kręcenia trylogii Ojca Chrzestnego. Wcześniej w tym roku, w lombardzkiej Mantui, widzieliśmy Casa Rigoletto, będące domniemanym domem garbatego błazna z opery Verdiego. Dalej, za rzeką, znajduje się Casa Sparafucil, oberża mająca być widownią finałowych scen tejże opery. Sam Sparafucil, zawodowy morderca, który wrzucał trupy ofiar do wody, uzyczył swego imienia lokalnemu klubowi wioślarskiemu. Czymże gorszy jest Rigoletto jako patron Mantui, albo Michael Corleone jako najslynniejszy obywatel Savoki i Forza d'Agro od świętej Agaty patronującej Catanii? Jak napisał Oscar Wilde, to nie sztuka naśladuje życie, ale odwrotnie, życie naśladuje sztukę.
poniedziałek, 29 grudnia 2008
Notatki z szoku chlorofilowego (część trzecia)
Wyjeżdżamy z deszczowej Enny. Kierujemy się ku Acireale, ku termom siarkowym, gdzie moczył się Wagner. Utykamy w wąskich uliczkach Acireale, przez które przeciskamy się długie kwadranse w akompaniamencie klaksonów. Docieramy wreszcie do Terme Santa Venera, klasycystyczny budynek z 1873, Wagnera nawet pamiętają, o czym świadczy pamiątkowa tablica. Termy zabite deskami na głucho, rezydują tylko dwa głośne koty, obok piscina privata (non-termale), tamtejsi ciecie wysyłają nas do Term Santa Katherina. Termy św. Katarzyny wyglądają jak peerelowskie sanatorium, w recepcji czworo recepcjonistów, zmęczeni i źli domagamy się anglojęzycznego tłumaczenia. Po dziesięciu minutach pojawia się piaty recepcjonista. We are looking for thermal bath - zaczynamy bezpośrednio i roszczeniowo. There is no bus - oświadcza stanowczo zmartwony recepcjonista. Where do you live? - dodaje. Wychodzi na to, że ewentualnie mógłby nas podwieźć do domu, byle tylko się nas pozbyć. W koncu przechodzimy na włoski i wyjaśniamy, że chodzi nam o balneario thermale. Aha, powiada recepcjonista, i prowadzi nas na pokoje balnearyjne. Camere balnearie już zupełnie w klimatach Ciechocinka schyłku lat 60 ubiegłego wieku, obskurne, brudne, ciemne. Tutaj, powiada recepcjonista, operator obłoży nas gorącym błotem na tyle i tyle minut. A tam, powiada dalej, operator napuści nam kąpieli siarkowej na minut dokładnie siedem. Wanienka akrylowa, kozetka obita wytartym skajem, koce brudne, a przynajmniej mocno zmęczone. Quando costa? - pytamy, w nadziei, że cena będzie zaporowa. Venti euro - powiada recepcjonista, ale dodaje, że operator (znaczy ten, co to obkłada błotem i odkręca kurek) już sobie poszedł do domu, ale jutro będzie niezawodnie, od siódmej, i może nawet zostanie do dwunastej. Z pieśnią triumfu na ustach wracamy do samochodu. Ciekawe czy Wagner też musiał czekać na operatora.
Jarosław Iwaszkiewicz ("Ogrody"): "Sycylia była zawsze dla mnie ziemia urzeczywistnień. To, co było bajką, co było marzeniem, co było niemożliwością, tak jakoś zwyczajnie realizowało się tutaj, w tym ogrodzie, na tej ziemi [...] wszystko, o czym marzyło się, czego się lękało i czego potajemnie pożądało. Kiedy się było po części Penteuszem."
Jarosław Iwaszkiewicz ("Książka o Sycylii"): "Od pierwszej chwili polubiłem na Sycylii nie jej - imponujący zaiste - wielki aparat, ale jej codzienność: jej prostych mieszkańców, handlarzy, rybaków, hotelarzy, jej pejzaże, szare wzgórza, dymiące piece siarczane, osiołki na ulicach miast, muły i konie dzwigające kolorowe wozy"
Jarosław Iwaszkiewicz ("Ogrody"): "Sycylia była zawsze dla mnie ziemia urzeczywistnień. To, co było bajką, co było marzeniem, co było niemożliwością, tak jakoś zwyczajnie realizowało się tutaj, w tym ogrodzie, na tej ziemi [...] wszystko, o czym marzyło się, czego się lękało i czego potajemnie pożądało. Kiedy się było po części Penteuszem."
Jarosław Iwaszkiewicz ("Książka o Sycylii"): "Od pierwszej chwili polubiłem na Sycylii nie jej - imponujący zaiste - wielki aparat, ale jej codzienność: jej prostych mieszkańców, handlarzy, rybaków, hotelarzy, jej pejzaże, szare wzgórza, dymiące piece siarczane, osiołki na ulicach miast, muły i konie dzwigające kolorowe wozy"
Subskrybuj:
Posty (Atom)