wtorek, 29 stycznia 2008

Dom nad jeziorem

Latem dzień wstaje bardzo wcześnie. Można wyjść do ogrodu boso, przekonać się, że w odległości godziny marszu od centrum miasta wciąż jeszcze na trawie bywa rosa. Podobno nie dalej niż dwadzieścia – dwadzieścia pięć lat temu oczko wodne dochodziło do połowy ogrodu – aż do granic dzisiejszego azaleum („tam, gdzie rosną azalie”). Obecnie, na skutek obniżania się wód gruntowych, wyschło. Powoli zarasta pokrzywą i rzadkimi odmianami pierwiosnków, które wzięły się nie wiadomo skąd. Czasami w stojącą przy dawnym stawku metasekwoję stuka dzięcioł.


Można przyjść posiedzieć na ławeczce, którą znajomy znajomego teściów wykupił podobno kiedyś od dyrekcji jakiegoś miejskiego parku. Rozpalić ognisko i nastawić żeliwny kociołek z całkiem niemiejskim jedzeniem. Narwać rukoli, albo roszponki, albo rzodkiewek, które za nic nie chcą rosnąć w pęczkach, a potem umyć ich chrupkie główki w deszczówce zebranej w zezłomowanym zlewie. Czasem przyjdzie się połasić kot, albo kot, kot, kot, lub kot – w tym ukochana, panieńska Królewna, którą znam dłużej niż własnego męża. Koty jednak najchętniej chadzają własnymi drogami przez dziury w siatce. No więc może pies, albo pies – zezłomowane w tym ogrodzie przez zmienne koleje losu jak stary zlew na deszczówkę.


Rano, zanim jeszcze wstaną domownicy, można pójść do ogrodu, bez pośpiechu zastanowić się nad kolejnym akapitem czegoś, co nijak nie chce być poważną pracą naukową. Można ułamać witkę z chińskiego bambusa, a potem wymachiwać nią jak batutą, jak czarodziejską różdżką albo uprawiać fechtunek z własnymi myślami. Trzeba tylko pójść aż za stawek, pod ogrodzenie, do ogrodu różanego, który w zeszłym roku był jeszcze zapuszczonym kawałkiem trawnika. Stamtąd prawie widać Pawilon Ogrodowy, który kiedyś tu stanie, a nie rozwalający się kurnik, z którego lata temu odleciała ostatnia kura. Stamtąd wyschły stawek wygląda prawie jak jezioro. Czuję się tu prawie u siebie.


Mając wiele domów, największym problemem staje się fakt, że nie wiadomo, który z nich jest ten Nasz. Czy uratowana z powodzi Arka Noego, do której wrzuciłam resztki mojego sponiewieranego przez burze dzieciństwa, relikwie Rodzinnego Domu, który tak właściwie nie był ani domem, ani miejscem życia rodziny, o której warto by marzyć? Czy mieszkanko w kamienicy rozsadzone przez książki i pamiątki z podróży? Przecież od dłuższego już czasu wyciekają one cienką, lecz nieprzerwaną strużką Tam – do Domu nad Jeziorem. Chowają się po kartonowych pudłach, instalują na strychu, który kiedyś zamieni się w Rezydencję i udają, że to nie jest przeprowadzka.


Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam marzyć o domu nad wodą. To mogło być morze, jezioro, rzeka, albo chociaż basen, w którym latem mogłabym się kąpać. To było jedno z tych nieziszczalnych marzeń, jak podróż do Francji czy bombonierka z Mozartkugeln. Dom nad wodą zawsze był dla mnie wyspą, ustroniem na krańcach świata, gdzie przez sufit nie słychać tupania sąsiadów z wyższych sfer niebieskich. Myślę czasem, że od zawsze nosiłam w sobie tę wodę – że stanowiła ona owe niemal 80% H2O, z którego składa się moje ciało. Hydros, pierwotna materia, z której powoli wyłoniły się kolana i czubek nosa Gai. To było takie całkiem nierealne marzenie o początku, a może o końcu – przede wszystkim o końcu szarpania się, desperackiego biegu, gonitwy. Owczego pędu.


Byłam naiwna, oczywiście – od gonitwy nie ma ucieczki, bo po to trzeba byłoby się zatrzymać. A przecież, jeśli tylko ośmielimy się zatrzymać, dopadnie nas wszystko, przed czym uciekamy. Wyprzedzą nas wszyscy, który od dawna deptali nam po piętach. Przemkną obok nas zostawiając po sobie kurz i pył. Dopóki pędzimy, mamy przynajmniej złudzenie, że oddychamy świeżym powietrzem. Zespół Genesis śpiewał kiedyś dawno piosenkę o Domu nad Morzem (Home by the Sea) – metaforze życia, które się zatrzymało i nie potrafi ruszyć dalej. Czy tak może się skończyć powrót do natury, padnięciem twarzą w fizjologię, rutyną i powtarzalnością najbardziej banalnych zdarzeń? Czy nie lepiej wobec tego nie mieć domu, aby nie obrastać mchem? Skoro masz morze, po co ci wyspa, po co ci dom? Tylko, jeśli cały świat jest twoim domem, to gdzie położysz szczoteczkę do zębów...


Nie wiem, czy umiałabym żyć na prawdziwej wsi. Pewnie nie, nawet jeśli ta „prawdziwa” jeszcze gdzieś istnieje. Wieś brzydko pachnie, wieś ubabra człowieka w glinie i glebie, wejdzie pod paznokcie uzmysławiając mu, że życie jest formą istnienia białka. Prawdziwa wieś – ta bez Internetu, prądu, dostępu do teatru i muzyki innej niż ludowe „ojdyrydy” – urobi człowieka jak grudę ziemi, wyda na pastwę Natury, która przecież ex definitione – wszystkim jest jednaka. Z równością wolałabym nie mieć zbyt wiele do czynienia – spośród ideałów Rewolucji Francuskiej, mnie (zdeklarowanej indywidualistce) wolność zawsze była bliższa od równości. Tak najczęściej bywa, że w końcu nasza wolność stanie na zawadzie czyjemuś poczuciu równości albo odwrotnie.


Więc może rezydencja miejska, w samym centrum wydarzeń, o krok od sal koncertowych, muzeów, artystycznej bohemy... Albo to, albo siedziba na odległym marginesie cywilizacji, Wyspa Łez czarodziejki Kirke, mimo wszystko jednak z rozległym widokiem na całe Śródziemnomorze. W literaturze i kulturze sporo jest domów nad wodą, by wymienić choćby Młyn nad Flossą George Eliot, czy Iwaszkiewiczowskie młyny nad Utratą i Lutynią – domy, dwory, młyny nad rzekami, jeziorami, rozlewiskami itp. Woda wydaje się uniwersalną metaforą nieświadomości, instynktu, sprzecznych pragnień. Odgradza od świata, ale czasami przynosi z niego to, o czym marzymy, albo to, czego się boimy.


Znam taki jeden adres z literatury. Bardzo dobry kod pocztowy w samym centrum jednej z najpiękniejszych stolic świata. W dodatku wystarczy parę pięter schodów, aby wygodnie wymościć się w loży z widokiem na Kulturę przez największe K (albo, jak kto woli, la Culture przez najwyższe C). Demeure du Lac – czyli dom nad jeziorem. Zbudowany w pewnej prawie dziewiętnastowiecznej powieści (1909) napisanej przez kogoś, kto marzył, że będzie drugim Victorem Hugo, a był tylko szukającym sensacji reporterem sądowym. Autor nazywał się Gaston Leroux, a książka miała tytuł Le Fantome de l’Opera. Odkąd tę – wtedy niemal zapomnianą, wygrzebaną w antykwariacie, a i dziś też znaną raczej dzięki swoim, najczęściej pozbawionym którejś z pięciu klepek, adaptacjom – książkę przeczytałam jakieś 15 lat temu, ten dziwny dom wydaje mi się prawdopodobnie najbardziej trafną znaną mi metaforą paru bardzo interesujących rzeczy. Samostanowienia. Autokreacji. Nierealnych marzeń.


Tak właściwie, to wcale nie jest przyjemne miejsce – ani to dom, raczej kilkupokojowe mieszkanie i to bez okien, ani nad jeziorem, a nad sztucznym zbiornikiem wodnym, zbudowanym dla zabezpieczenia fundamentów paryskiego Palais Garnier przed podziemnym dopływem Sekwany. Zastanawiałam się zawsze, dlaczego różni tłumacze (na polski czy na angielski) nigdy nie zostawili tego tak, jak jest. Przekładają to usilnie, jakby to było appartement czy zgoła maison – zupełnie nie wiem, po co. Jak dla mnie, Demeure du Lac to neologizm – a już na pewno coś bez precedensu, co wcześniej nie istniało po tej stronie granicy oddzielającej literaturę od mitologii. Nawet w niezbyt udanej książce – a powieść Leroux to na pewno nie jest książka wybitnie udana – może się trafić coś, co zaskoczy. Mnie zaskoczył, między innymi, dom nad jeziorem. Tak działają arcydzieła – rzucają się na ludzi znienacka i nie chcą się odczepić. Dadzą się przeczytać, potem może zinterpretować, albo przetłumaczyć, ale i tak w końcu pewnie nie popuszczą, aż nie napisze się ich od nowa. Arcydzieła to zawsze głęboka woda, tym bardziej zdradliwa, że potrafią czasem udawać na wpół wyschnięty staw w ogródku. Myślisz, że to tylko Sekwana, a to Styks.


Demeure du Lac zbudował pewien złośliwy bohater literacki, ostentacyjnie unikający używania nazwiska (było już paru takich, najlepszym przykładem jest Heathcliff z Wichrowych Wzgórz), który w ciągu niespełna stu lat zdołał z domeny literatury wyrwać się do legendy, a stamtąd - czort wie jak - prześliznąć się nieomal do nowoczesnej mitologii. Inteligentny do granic geniuszu, wrażliwy niby największy artysta. Jednocześnie niedoskonały jak licho – aż czasem trudno wyobrazić sobie większą niedoskonałość - ale przy tym chory na tę nieuleczalną, apollińską chorobę doskonałości. W końcu dotarło do mnie, jak on miał na nazwisko: Elementary, my dear Watson... Dulac, Erik Dulac – jak ten francuski ilustrator książkowy, również prawie dziewiętnastowieczny, który wykonał zachwycające grafiki do baśni Andersena i Burzy Szekspira. Dom nazwany imieniem swego twórcy – jak Palais Garnier. Zawsze sądziłam, że w dużej mierze chodziło o ten dom, teleportowany żywcem z krainy mitów i archetypów. W sumie przypomina on pałac Hadesa (znowu królestwo nazwane imieniem króla), który wreszcie znalazł swoją przystań tam, gdzie przez całą wieczność nic się nie zmienia - za pięcioma rzekami o imionach Nienawiść, Smutek, Lament, Gniew i Zapomnienie. Czasami wystarczy przepłynąć przez tę czarną wodę, żeby odnaleźć spokój.


Byłam, widziałam. Pojechałam do tego Paryża chyba w sumie z kilkanaście razy (albo przynajmniej do Paryża, który przetrwał do dziś), wyprawiłam się na koniec miasta do Bibliotheque Nationale i przekonałam tamtejszego Cerbera (czyli najbardziej stereotypową, rozdętą przez francuską biurokrację, antypatyczną biurwę, nie władającą żadnym językiem, oprócz własnego, mimo że siedzi na stercie ksiąg napisanych we wszystkich językach ludzkości), że koniecznie musi mi wydać legitymację uprawniającą do nieograniczonego wstępu do zbiorów muzeum i biblioteki Palais Garnier. Następnie – będąc anty-uwodzicielką z natury – oczarowałam, całkowicie platonicznie, niezapomnianego Monsieur Vidala, kierownika tejże zacnej placówki i namówiłam go na całodniową wycieczkę po wszystkich zakamarkach Opery Paryskiej - od dachu, gdzie pracownicy hodują pszczoły, aż do zejścia nad podziemne jezioro, w którym ponoć do dziś pływają karasie. O co mi chodziło? O wyprawę, eksplorację, o instynktowne popychanie wszystkich zamkniętych drzwi w nadziei, że niektóre okażą się otwarte (i rzeczywiście niektóre były). O misterium.


Powieściowe Demeure du Lac jest sekretnym skarbcem piramidy, skonstruowanym jako kompletna prowizorka, która – jak zwykle prowizorki – utrzymała się przez 15 lat. Dziełem kogoś na tyle bezczelnego, żeby wybrzydzać na Don Giovanniego Mozarta i wychodzić z założenia, że jak się chce mieć coś zrobione jak należy, to trzeba to zrobić samemu. Więc jeśli się chce pójść wieczorem do Opery, to należy zacząć od jej zbudowania. Jeśli się chce posłuchać muzyki, to należy ją sobie skomponować (w tym nowego Don Juana, a jakże). A jeśli się chce pokochać kobietę, to należy ją sobie wymyślić – i to tak wewnętrznie sprzeczną, żeby nigdy nie miała prawa zaistnieć. A jeśli ta Nieistniejąca Bogini mimo wszystko się zmaterializuje, to pozostaje jeszcze wymyślić siebie samego na jej użytek i grać jej Haendla na organach Silbermanna (czy w każdym razie podobnych). I wtedy zalana piwnica prawie stanie się różanym pałacem nad brzegami krystalicznego jeziora, przynajmniej tak długo, jak długo trwa przedstawienie.


Cała zasada różnych domów nad różnymi jeziorami zawiera się w tym „prawie”. W niedoskonałości rozpaczliwie pragnącej dopełnienia. W ucieczce, żeby już dłużej nie uciekać. W odgrodzeniu się od świata pełnego obcych – za tysiącem postaci, opowieści i masek – po to tylko, aby przekonać się, czy nie przyjdzie tu kiedyś ktoś, kto nie jest obcy. Na bardzo niebezpiecznym eksperymencie, czy z czasem to nasze wspólne „prawie” będzie się poszerzać, czy raczej zmaleje. Nigdy nie należy przeprowadzać eksperymentów na sobie samym; brakuje obiektywizmu, aby ocenić ich wyniki. Tylko w książkach ratunek przychodzi w samą porę – a i to niekiedy dopiero po stu latach od ich napisania; po tym, jak wszyscy bohaterowie zdążyli już umrzeć tyle razy, że całkiem przyzwyczaili się do Hadesu i boją się, że światło ich oślepi. A jednak ciągle kusi, aby chwycić za wiosło i popłynąć do kolejnej wyspy. Może tym razem swojej własnej. Bo – jeśli nie przez mroczne jezioro – druga droga do Demeure du Lac prowadzi przez lustro.


D.


niedziela, 27 stycznia 2008

Product placement

Kochani,

Ten wpis jest poniekąd owocem dyskusji która rozwinęła się na naszym starym blogu, a która zasługuje na trochę lepsze opakowanie, niż aktualnie ma. Zaczęło się od win znad Rodanu - ten wpis wisi na salonie24. Tutaj mały komentarz tytułem wtrącenia. Jurek K. (nasz przyjaciel z pewnej listy dyskusyjnej) celnie zauważył, że winny szczep cinsault znany jest w Afryce Południowej pod nazwą hermitage (i jako taki użycza swojej nazwy mieszancowi z pinot noir - pinotage), jednak na północy Rodanu (apelacje Hermitage, Crozes-Hermitage) wcale nie jest uprawiany. Niestety, mechanizmu tej pomyłki (?) nie znam i nie byłem w stanie wytropić. Może to ten sam mechanizm, na mocy którego jeden z afrykańskich nosorożców nazwany jest białym, choć nie jest wcale jaśniejszy niż ten drugi, czarny (holenderskie wijt nie znaczy wcale angielskie white lecz wide - chodzi o szerokość pyska). Może to ten mechanizm, który każe nazywać roślinę o łacińskiej nazwie Helleborus niger ciemiernikiem białym (bo czarne, owszem, są jego korzenie), a jedną ze sztuk Czechowa ("Чайка") każe wystawiać w Polsce pod nazwą "Czajka" (a nie "Mewa").

Zaczęło się więc od win, szybko skoczyło na Noego, który nie dość, że był pierwszym vigneronem (Księga Rodzaju 9:20), to jeszcze zachowywał się wbrew zasadom, które do dziś praktykują na przykład dilerzy narkotyków (nie pal własnego towaru). Zaraz potem komentator Tichy zgrabnie nawiązał do chronologii biskupa Usshera i próbował całkiem udolnie wydatować Noego.
Zaczem przełożyłem wajchę i poszło w tor operowy. A zrobiłem to tak:
Skoro już mowa o różnych literackich odniesieniach, to mieliśmy ostatnio okazję degustować marzemino, wspominane w finale II aktu Don Giovanniego ("Versa il vino! Eccellente Marzemino!"). Degustacja odbywała się na tle win znad Rodanu i raczej była koniecznością (zabrakło chateauneufów pod ręką, a w zasadzie pod korkociągiem) niż planowanym zabiegiem. Niestety, o ile Don Giovanni znał się na uwodzeniu kobiet, o tyle na winach niekoniecznie. Marzemino (produkowane obecnie w rejonie Trentino) jest typowym „północnym winem czerwonym” - raczej nieskomplikowanym, dość przyciężkim i mało przyjemnym w piciu. Ciekawe, że Don Giovanni, w końcu sewilczyk z pochodzenia, nie wybrał do swej ostatniej kolacji chociażby chianti czy barolo – nie mówiąc już o typowych czerwonych winach południowych, do których znacznie bardziej pasowałaby eksklamacja „eccelente!”. Mam pewną teorię – otóż dawniej marzemino produkowano w okolicach wioseczki Marzemin (stąd nazwa szczepu), w Krainie. Teraz Kraina jest częścią Słowenii, dawniej była krajem koronnym Austro – Węgier (Herzogtum Krain). W czasach Da Ponta wina z Krainy były więc winami produkowanymi na południowym skraju cesarstwa – i być może niepatriotycznie byłoby libreciście podać Don Giovanniemu do stołu wino nie austriackie. Ale to tylko teoria.
Blogger Kwik (znany, między innymi, stąd) delikatnie oponował:
"Versa il vino" znaczy chyba nalej wina. A więc jeśli wykrzykiwał "eccelente" jeszcze przed spożyciem, to raczej był ofiarą przesadnego optymizmu, a niekoniecznie złego smaku.
Główną zaletą marzemino jest chyba jednak rym do wino.
Sprawdziłem jednak w partyturze i wyszło na moje:
Pomiedzy "Versa il vino!" a "Eccelente marzimino!" jest sześć taktów przerwy. Wystarczy, żeby zdegustować. I się zdegustować.

A do vino rymuje się chociażby i pinot. Zresztą mógłbym Da Pontemu napisać kilka wersji z lepszymi winami. Chociażby:
"Vino! Andare avanti! Eccelente chianti!"
albo:
"Vino! Eccolo! Eccelente barolo!"
albo (tutaj dialog Leporella z Giovannim):
(L) "Bibita, padrone!" (DG) "Eccelente amarone!"
Kwik podsumował zgrabnie:
A swoją drogą to marzemino w Don Giovannim to chyba protoplasta "product placement"? Tak sobie chytrze pomyślałem, zaraz jednak myśl mą uznałem za dość oczywistą, wrzuciłem więc w googla "product placement" "don giovanni" i znalazłem w starym numerze Spectatora:

Lorenzo da Ponte, in his libretto for Don Giovanni, has his hero drinking Marzemino and pronouncing it excellent while he waits for the statue of the Commendatore to join him for dinner. It’s a northern Italian wine, found chiefly in Trentino. The Spectator’s own Simon Hoggart hasn’t tasted it but wine writer Margaret Rand has, considers it unremarkable and says that she ‘can’t think what Da Ponte was thinking of. Perhaps his brother grew it.’ An early example of product placement? Or maybe a subtle way of indicating to audiences that Don Giovanni’s appetites are voracious but undiscriminating.

http://tinyurl.com/27kmbl

Jak łatwo niechcący zostać plagiatorem. Aż strach myśleć.
Oczywiście można by długo jeszcze. Przypominam sobie rozmowę z Krzysztofem A. (to nasz kolejny zaprzyjaźniony byt z owej "pewnej listy dyskusyjnej") na temat różnych aspektów wykonywania arii "Finch' han del vino calda la testa", w tym i przez Muslima Magomajewa. Chwała bogu, że Ałła Pugaczowa nie zabrała się za Donnę Annę.

I jeszcze jedna rzecz na koniec. Swego czasu wspomniany już tutaj Jurek K. podał linkę do nagrania audycji RFI, w której Piotr Kamiński wypowiadał się na różne tematy związane z Don Giovannim - a pretekstem było bodaj wydanie nagrania pod Rene Jacobsem. Audycja miała i swoją drugą część - odsłuchaliśmy i przeczytaliśmy transkrypt z zainteresowaniem, ale z rosnącą niezgodą. Co tu dużo mówić, oprócz tych momentów, w których Kamiński wypowiadał się z niechęcią o tempach Jacobsa, z wszystkimi pozostałymi tezami Kamińskiego nie zgadzaliśmy się radykalnie. Można by rzec, że różnica poglądów pomiędzy nami na koniec przypominała już różnicę pomiędzy płciami. Biorąc pod uwagę, że to Piotr Kamiński prowadzi cotygodniowe audycje operowe w radio i to Kamiński (a nie my) jest autorem "Mille et un opéras" próbowałem się jakoś z nim wewnętrznie zgodzić, przyznać mu rację, odpuścić ze swojej. Ale nie dało rady. Bardzo wiele się z obu audycji dowiedziałem, ale nie spowodowało to, że w jakiejkolwiek z poruszanych spraw byłbym skłonny przyznać Kamińskiemu rację.

Pokrótce, uważam ( i Dorota też, a nawet bardziej), że "Don Giovanni" jest bardziej drama niż giocoso, nie jest to wesoła sztuczka o dupach i nadawanie Don Giovanniemu faustowskiego wymiaru jest jak najbardziej uzasadnione, choćby poprzez analizę literacką libretta. Rozumiemy argumenty zwolenników historically informed performances, ale wcale nie uważamy, że wersja praska jest w jakikolwiek sposób lepsza od wiedeńskiej (czy tzw. syntetycznej). Owszem "trzeba grać to, co Mozart napisał" - ale "Dalla sua pace" dla Don Ottavia i Mi tradi" dla Donny Elviry napisał nie kto inny jak Mozart, tylko trochę później. Wcale nie uważamy, że dodanie tych arii zepsuło cokolwiek w konstrukcji opery, wręcz przeciwnie. Nie wiemy dlaczego Kamiński chce koniecznie widzieć Donnę Elvirę jako rozhisteryzowaną, podstarzałą wariatkę - rozumiemy jednak, że dramatyczne "Mi tradi" i poprzedzający tę arię recytatyw ("In qulai eccessi") bardzo przeszkadzają Piotrowi K. uzyskać taką optykę. Donna Elwira jest dla nas postacią tragiczną, wbrew usiłowaniom dorobienia jej komicznej mordy. Trudno natomiast orzec, w czym wadzi Kamińskiemu "Dalla sua pace" Don Ottavia z pierwszego aktu. Pewno znów nadaje trochę głębi postaci, którą Kamiński wolałby może widzieć jak wyjętą z burleski. Poza tym, skoro już mamy najętego tenora na całe przedstawienie, to chyba logicznie jest dać mu coś zaśpiewać i w pierwszym akcie a nie tylko kazać mu czekać do "Il mio tesoro intanto". (Dla jasności - w Pradze tenor śpiewał morderczą arię z II aktu, wiedeńskiemu tenorowi Mozart napisał łatwiejszą arię w akcie I, obecnie w większości inscenizacji i nagrań Don Ottavio śpiewa obie arie).

Oburza się też Piotr Kamiński na pomysły zakończenia sztuki sceną "piekłowstąpienia" Don Giovanniego (czyli obcięcia finałowego sekstetu). Kamiński broni integralności praskiej wersji niczym Jaruzelski socjalizmu ("skreślanie finałowego sekstetu powinno się znaleźć w kodeksie karnym", "Na samą myśl o tym barbarzyństwie dreszcz przejmuje"; "bluźnierczy gest") - przyjrzyjmy się jednak istocie rzeczy stojącej za logoreą Piotra K. Z punktu widzenia konstrukcji dramaturgicznej sekstet jest zbędny. Otóż jeżą nam się włosy na głowie i całym ciele gdy Don Giovanni ściska rękę Komandora i pochłania go piekło - a zaraz potem pozostali bohaterowie, nie wiadomo skąd się biorąc, śpiewają umoralniające kawałki o tym, że jakie życie, taka śmierć oraz o tym, co planują ze sobą zrobić w przyszłości najbliższej - widza to niewiele obchodzi, widz ma za złe, że został w krótkich abcugach "rozhermetyzowany". Muzycznie (i tutaj wypowiadam się z najmniejszą pewnością) sekstet nie jest chyba na tyle wartościowy, żeby go wbrew logice i konstrukcji dramatycznej utrzymywać. Libretto opublikowane z okazji wiedeńskiej premiery sekstetu nie zawiera - i żadna żonglerka słowna nawet w wysokim, zaproponowanym przez Piotra Kamińskiego gatunku, tego nie zmieni.

Serdeczności,

Babilas
To jest szalupa ratunkowa, którą odpływamy od salonu24. Tam nas już więcej nie będzie. Będziemy tutaj. I szczerze mówiąc, byłbym szczęśliwszy, gdybym nie musiał pisać w szczegółach o przyczynach. Jakby to powiedzieć, w paru słowach - towarzystwo nie odpowiadało.

Będziemy więc tutaj. Pewno ewakuujemy stamtąd swoje - niektóre - teksty. Przynajmniej będzie to jakaś tam sposobność do ich selekcji.

"A więc zarządzam, ewakuacja!"