Pewna znana nam z opowieści mała dziewczynka była święcie przekonana, że Polaka na obczyźnie (zwłaszcza w krajach o ciepłym klimacie) rozpoznaje się po “orzełku”. Zainteresowanym tłumaczyła, że orzełek ów jest permanentnie odciśnięty na ramieniu, ponieważ szczepienia w niemowlęctwie robi się w Polsce “stemplem” w kształcie narodowego ptaszyska, żeby Polaka już zawsze i wszędzie można było zidentyfikować. (W końcu nie wiadomo, czy w innych krajach szczepi się jakoś mniej inwazyjnie, a może po prostu w innym miejscu, nie w ramię).
Niestety, prawda jest mniej romantyczna. Otóż większość Polaków w podróży poznaje się po bezinteresownej wrogości skierowanej głównie wobec innych, przygodnie spotkanych Polaków. Byliśmy świadkami podobnych scen zbyt często, żeby można było zwalić winę na przypadek. Najgorszym, co może spotkać obywatela Lechistanu na obczyźnie, to zostanie rozpoznanym - ba, zdekonspirowanym - jako Polak. Zwykle przez innego Polaka, który bezczelnie zagada do niego po polsku. Na przykład przy okazji udzielania prostych wskazówek topograficznych, pochwalenia restauracji, plaży, atrakcji turystycznej, czegokolwiek. “Wyoutowany” Polak (lub mała grupka) zwykle peszy się, a potem już tylko patrzy jak najprędzej ulotnić się tam, gdzie nikt nie będzie wiedział o jego wstydliwej tajemnicy. Albo przechodzi do ataku.
Tak się złożyło, że spędzamy kilka dni na południu Portugalii. Nad basen, gdzie pływaliśmy sobie po całym dniu kręcenia się po dalszych i bliższych okolicach dotarły dwie panie i pan. Pan ulokował się na leżaczku i zajął się lekturą, panie (po polsku) zaczęły zastanawiać się nad temperaturą wody i własnymi planami z nią związanymi. Dla zachęty powiedziałem do pań (po polsku), że zimno (jak zwykle) jest tylko na początku. Na co odezwał się (po polsku) z leżaczka pan z komentarzem, że jak się ma taką masę, to zawsze jest ciepło.
Ani ja, ani Dorota nie mamy ciętych ripost na podorędziu, może i lepiej, bo zaczęliśmy zastanawiać się nad psychologicznym mechanizmem, który spowodował pana do takiej reakcji.
W literaturze i kulturze anglosaskiej trzyma się jeszcze nieźle mit podróżujących po rubieżach Imperium (albo i dalej) Brytyjczyków, którzy na widok spotkanych rodaków zmieniali plany wycieczki, byle tylko jechać dalej razem rozwijając świeżo zadzierzgnięte przyjaźnie. Nawet i dziś Anglosasi są dla siebie uprzedzająco mili w podróży (inne nacje stosują nieco inne strategie, np. frankofoni często jednoczą się przeciwko, w domyśle, wrogiemu światu, który faworyzuje język Szekspira zamiast Moliera). Z tej anglosaskiej uprzejmości często korzystaliśmy i ją odwzajemnialiśmy - dzięki dobremu angielskiemu możemy się bez kłopotu mimikryzować.
Reakcja pana z basenu była typowym objawem agresji symbolicznej, stosowanej w sytuacji, gdy należy szybko zaznaczyć swoje miejsce w hierarchii. Tutaj trudno było akcentować hierarchię materialną - wszyscy byliśmy gośćmi tego samego, w sumie średniego hotelu. Inne skale (ubiór, samochód, itp) też były niedostępne - więc pan (w końcu też nie adonis, starszy i momentami bardziej obwisły ode mnie) poszedł na łatwiznę “żartobliwie” implikując otyłość w sumie nieznanemu człowiekowi. Żart z kategorii wiejskie wesele nad ranem. Owszem, zdarza się i mnie żartować z fizyczności - ale wyłącznie w gronie bardzo zaprzyjaźnionych osób, zgodnie z maksymą “only a ginger can call another ginger ginger”. O co więc chodziło?
Przez media przetacza się ostatnio dyskusja o wypieranych chłopskich korzeniach współczesnych Polaków i wpływie tych korzeni na kształt obyczajowości, ład przestrzenny, zachowania społeczne (czy raczej ich brak). Być może syndrom “Polaka w podróży” to jakiś kolejny przyczynek do tego obrazu. W końcu szlachta, zwłaszcza ta drobna, podróżowała niechętnie, uważając że w podróżach zagranicznych nie ma nic interesującego. Nawet jeszcze Irena Kwiatkowska uważała (słowami Jeremiego Przybory), że “mężczyzna w pewnym wieku nie wyjeżdża za granicę, chyba że na czele wojsk”.
Pozdrawiamy serdecznie pana Wojtusia z hotelu Ibis w Faro!