Jeszcze jedna zaległa notka i
będzie można zamknąć rok. Otóż podczas listopadowego wypadu do Londynu
zsekwencjonowały mi się dwa pozornie niepowiązane ze sobą przedstawienia: Wicked i Lion King. A wszystko odbyło się zupełnie przypadkowo – ja miałam
od dawna ochotę zobaczyć na scenie Wicked,
które znałam tylko z nagrań i małych fragmentów wideo, bratanica Michała, którą
odwiedzaliśmy, marzyła za to o Królu Lwie.
I tak to wyszło. Dwa wieczory, dwie zupełnie inne historie… Niezupełnie.
Obydwa przedstawienia
poruszają problem dojrzewania, jednak zarówno zaproponowane wnioski, jak i
domniemane „grupy docelowe” są chyba inne. Różnica jest w tym, co o dorastaniu
mówimy do dorosłych (no może młodych dorosłych), a co do dzieci. Moim zdaniem
są to sprawy tak odmienne, że nijak nie dadzą się pogodzić, tak więc albo
jedna, albo druga konkluzja i „morał” to duby smalone bądź też cyniczna
manipulacja.
Wicked to prequel do
znanego (zwłaszcza w świecie anglosaskim) i wielokrotnie przerabianego na
musicale Czarnoksiężnika z krainy Oz.
Tylko tym razem nie chodzi o Dorotkę i jej przyjaciół, ale o „pokolenie wyżej”,
czyli młodość dobrej i złej czarownicy. Panie, jak się okazuje, poznały się w
szkole (wymyślonej bardzo na kształt akademii magii z Harry’ego Pottera) i wbrew pozorom, pokonały pierwszą instynktowną
antypatię (swoją drogą, ich piosenka „anty-miłosna” to cudeńko jak rzadko) i
zostały najlepszymi przyjaciółkami. I to pomimo wszelkich możliwych przeszkód,
takich jak zaplątanie się w trójkąt uczuciowy, odmienne poglądy polityczne i
wizje przyszłości. Z drugiej strony, czyż wiele z nas nie miało w szkole
przyjaciółki, która była naszym przeciwieństwem? „Dobra” Glinda to różowa
modnisia, najpopularniejsza dziewczyna w szkole otoczona wianuszkiem fanów,
rozpieszczona i nastawiona na sukces, który jej zdaniem po prostu musi sam do
niej przyjść. „Zła” Elphaba to kujonka w workowatym swetrze i głupiej czapce,
„inna” (zielona na twarzy, co w musicalu fantastycznie połączono z „zielonymi”
przekonaniami), nietowarzyska, ale z przekonaniem walcząca o to, co uzna za
słuszne. I wbrew pozorom nic nie okazuje się czarno-białe, wcale nie mamy do
czynienia z „próżnością ukaraną, a skromnością wywyższoną”. Dorastając panie
zbliżają się do siebie, doceniają nawzajem swoje mocne strony, ale pozostają
sobą i być może to właśnie przesądza ostatecznie o ich sukcesie. Glinda,
zahartowana przez parę „kopniaków” od życia, może wreszcie podjąć się
odpowiedzialnych zadań, zostaje de facto prezydentem swojej krainy. Elphaba,
pokrzepiona odwzajemnioną miłością i pewna oddania przyjaciółki, uspokaja się,
ale jak można przypuszczać nie składa ostatecznie broni i dalej będzie walczyć
przeciwko niesprawiedliwości (eksploatacja środowiska naturalnego, korupcja
władzy, zastraszanie obywateli). Wychodzi więc na to, że dorastanie nie musi
być dopasowywaniem swojej osobowości do zewnętrznych warunków, że warto
wykorzystać swoje unikalne zdolności, a przede wszystkim warto walczyć, jeśli
ma się o co – bo zawsze jest nadzieja, że coś zmieni się na lepsze. I to jest
morał dla dorosłych.
A co dla dzieci? Dzieci (oraz
towarzyszące im osoby dorosłe) dostaną Króla Lwa.
Czytałam wiele razy, że Lion King to
taki „Hamlet dla najmłodszych”. No
niby mamy śmierć ojca (czyż nie jest to warunkiem koniecznym zostania
jakimkolwiek królem?), zemstę na złym stryju, dojrzewanie do przejęcia
odpowiedzialności (uosobionej przez ducha ojca) i pogodzenie się ze swoim
przeznaczeniem. Moim zdaniem, jeśli już mamy tu jakieś inspiracje
szekspirowskie, to Henrykiem IV (a
raczej tym, co w drugiej części tej sztuki napisano o młodym Henryku V). Otóż
młode książątko obraca się w „nieodpowiednim towarzystwie”, które ostatecznie
musi odstawić na bok, żeby zająć miejsce na tronie. Korona błyskawicznie resetuje
mózg w głowie, na którą ją nałożono i wszystko na świecie w cudowny sposób
wraca do normalności, czyli de facto do stanu uprzedniego, sprzed zachwiania
równowagi i kryzysu. Młodzieńczy bunt to tylko faza, którą trzeba
przejść jak ospę wietrzną. A dorastanie to zaakceptowanie tego, co narzuca
nam rodzina, tradycja, społeczeństwo. Mało tego – szczeniak (kociak) w końcu podejmie
swoje przyrodzone obowiązki chętnie i z zapałem. Nawet towarzyszkę życia
„wybierze” sobie dokładnie tę, którą od maleńkości raiła mu rodzina i szybko
postara się wraz z nią o następcę. Duch Ojca jest zadowolony… A wszystko to
przy jednej z najbardziej zachwycających opraw wizualnych, jakie kiedykolwiek
widziałam w teatrze. Wyobraźnia plastyczna twórców Króla Lwa po prostu wbija w fotel – na scenie pojawiają się ni to
lalki, ni to maski, ni to aktorzy w rolach zwierząt, duch materializuje się z
migoczących światełek i znika. Wicked
było estetycznie fajne (choć po 10 latach od premiery odrobinę czuło się, że
nie jest to najnowsza technika teatralna) – ale to jest po prostu mistrzostwo
świata. W magii sceny roztapia się przesłanie – nie szarp się, nie warto, i tak
nic nie zmienisz… Jesteś tym, czym się urodziłeś. Nigdy nie będziesz niczym innym.
Rób swoje, a raczej to, co przed tobą robiły poprzednie pokolenia, a wszystko
będzie dobrze. Naprawdę tego chcemy uczyć te oszołomione teatralnym przepychem
dzieciaki? Tak sobie pomyślałam, że w ostatniej scenie, kiedy król Simba
prezentuje poddanym kolejnego nowonarodzonego kociaka, tak naprawdę powinny to
być bliźnięta…