sobota, 28 lutego 2009

Za co kochamy Janka

Poniższy tekst funkcjonuje od dziesięciu z górą lat w polskim internecie, jednakże rzadko (albo prawie nigdy) z prawidłową atrybucją. Warto to naprawić i napisać wyraźnie, że autorem tego genialnego eseju jest Wojciech Tomczyk, a opublikowany został w 'Życiu na wakacje' (tzw. wołkowym lub "Życiu z kropką") 26 lipca 1998. Autorem tekstu nie jest, jak można się niekiedy dowiedzieć z internetu, niejaki Grzegorz Świderski z UPR ani też Tomasz Radko z tejże partii - kwestie zresztą własności intelektualnej tak zwana prawica polska traktuje z symptomatyczną dezynwolturą: autor tych słów ze zdziwieniem znajduje fragmenty swoich tekstów w dyskusjach różnych prawicowców za dychę na psychiatryku24 (jak można się było spodziewać, delikatne sugestie wysuwane wobec administratorów tamtejszego bagienka nie spotykają się z żadną reakcją - żeby było śmieszniej plagiator kopista uważa się za naukowca, co rzuca dość smutne światło na ogólną kondycję nauki polskiej). No, ale to w sumie taki śmiech przez łzy, ta refleksja nad potencjałem intelektualnym polskiej prawicy realizowanym metodą copy and paste. Teraz już gasną światła, na widowni ucisza się szmer...

"Za co kochamy Janka" Wojciecha Tomczyka (1998)

Gdyby ktoś zasnął przed telewizorem w roku, powiedzmy, 1970 (co nie było takie trudne) i obudził się dziś, nie uwierzyłby, co też się porobiło. W nowej "Encyklopedii Powszechnej" PWN wzmianki o czterech pancernych nie znajdziemy ani pod hasłem Gajos Janusz, ani Wilhelmi Roman, ani Golas Wieslaw. Serial jest wzmiankowany jedynie w biogramie Franciszka Pieczki (hasła Press Włodzimierz w ogóle, proszę sobie wyobrazić, nie ma). Na ślad czterech pancernych nie sposób trafić w "Kronice XX wieku" (gdzie zresztą trudno trafić na ślad wielu wydarzeń). Na bazarze za żadne pieniądze nie kupi się lusterka z załogą. Nie kupi się też lusterka nawet z pojedynczym członkiem. Nie ma już komiksów o przygodach pancernych, nikt nie wystawia musicalu Benedykta Konowalskiego. Czterej pancerni po prostu zniknęli. Zniknęli do tego stopnia, ze jako jedyny wytwór polskiej kultury masowej nie zostali zużyci w reklamie [patrz przypis!]. Jest to niezwykle znaczące - reklama przetrawiła już Klossa, Brunnera, "Trylogie", a nawet Janosika.

W latach sześćdziesiątych młody człowiek mógł w Polsce obejrzeć trzy kreskówki (w "Zwierzyńcu") i jeden odcinek filmu aktorskiego (w "Ekranie z Bratkiem"). Rocznie, przed debiutem kapitana Żbika, ukazywał się jeden komiks ("Tytus, Romek i A'Tomek"). Był jeszcze oczywiście Wyścig Pokoju, ale ten trwał tylko dwa tygodnie. Nikomu nie śniło się o NBA czy o nie przegranym przez naszych meczu piłki nożnej. W Polsce trwała dojmująca nuda. Nuda ta - cichy bohater socjalizmu - do tej pory nie została jeszcze przekonywająco opisana. A była to nuda potworna. Szczególnie usypiająco działał program telewizyjny - porady dla rolników, defilady w Moskwie i losowania totolotka przeplatały się z występami zespołów pieśni i tańca. Całymi godzinami ględził Gomułka. Co ciekawe - zawsze miał nastawiane z przodu tyle mikrofonów, że go praktycznie nie było widać. Czasem chwytał szklankę z woda i pił. Wtedy stawał się bardziej widoczny.

Na tym tle pancerni prezentowali się nader korzystnie. Na ekranie coś się ruszało, ktoś coś krzyczał, padały strzały. Ludzie biegali to tu, to tam, na ekranie pojawiało się sporo dymu, trochę ognia. Na dodatek pokazywano jeżdżący czołg. Oskar Sobański napisał kiedyś, ze o sukcesie serialu zadecydowały obrazy jadącego czołgu. Rudy 102 był jednocześnie bezpiecznym domem i skutecznym narzędziem sprawiedliwej walki. Krytyk z bliższego mi pokolenia - Maciej Pawlicki - wyraził się kiedyś, że pancernych było wprawdzie czterech, ale na podwórku każdy chciał być tylko Jankiem. Podzielam ten pogląd. To Janek Kos był w tym serialu najważniejszy. Moim zdaniem ta właśnie postać zadecydowała o sukcesie serialu. I dlatego to Janek jest bohaterem tego tekstu.

TELEMACH XX WIEKU

Janek Kos, jak każdy prawdziwy heros kultury masowej, ma swój starożytny odpowiednik. Jego pierwowzorem jest syn Odyseusza - Telemach. Pierwsza seria filmu poświęcona jest historii poszukiwania przez Janka ojca. Towarzyszy mu, podobnie jak Telemachowi, Atena - bogini wojny. W "Odysei" Atena przybiera postać Nestora - przyjaciela Odyseusza. W "Czterech pancernych" bogiem wojny jest pułkownik Tadeusz. Po odnalezieniu ojca Janek, tak jak jego homerycki pierwowzór, nie poznaje go. Potem, razem z ojcem, dokonuje ostatecznej rozprawy z wrogami, którymi tym razem nie są bezczelni zalotnicy Penelopy (bo Penelopa nie żyje), a esesmani. Na tym nie kończą się związki serialu z kulturą śródziemnomorską.

DZIECIŃSTWO, POWOŁANIE

O dzieciństwie Janka wiemy niewiele, urodził się (podobnie jak bohater "Stawki większej niż życie") w Gdańsku. Matka była najprawdopodobniej gospodynią domową. Zginęła w pożarze podpalonego przez Niemców domu. Chłopiec nie wydaje się być z nią emocjonalnie związany. Ojciec - Stanisław Kos - był zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Służył na Westerplatte. Ojciec Janka - jedna z kluczowych postaci filmu - okazał się później zdolnym przywódcą partyzanckim. Dwunastoletni Janek, po ucieczce z płonącego domu rodzinnego trafia w poszukiwaniu ojca na Kaukaz. Tu trzeba zwrócić uwagę na niezwykłą intuicję chłopca, który śladów oficera zaginionego w zawierusze wojny wrześniowej szuka na Wschodzie. Dociera aż do Oceanu Spokojnego. Nawet nad Ussuri szuka ojca.

WYKSZTAŁCENIE

Janek potrafi pisać, czytać, jest zdolnym mechanikiem, zna niemiecki i rosyjski, jest też strzelcem wyborowym. Więcej o jego edukacji nic nie wiadomo. W rozmowie z Gustlikiem przywołuje "Ogniem i mieczem". W wojsku uczy się alfabetu Morse'a.

MANIERY

Janek jada nożem i widelcem, choć tego nie lubi. Woli razem z Gustlikiem siorbać sobie z menażki. Natomiast wzorowo nożem i widelcem jedzą ludzie radzieccy - Grigorij i, oczywiście, Olgierd. Janek jest szarmancki wobec dam - podsadza Lidkę na ciężarówkę. Otwiera też dziewczynie drzwi szoferki. Do starszych zwraca się z szacunkiem, graniczącym z lizusostwem. Jest obłudny - świadków swoich rzadkich
wpadek prosi by nie mówili o nich innym.

WIARA

Janek w Boga nie wierzy. Nie modli się, do kościoła nie uczęszcza. Pochodzi zresztą z narodu przesiąkniętego ateizmem - dewiza powstańców styczniowych, zachowana na sztylecie brzmi - Honor i Ojczyzna. Janek, podobnie jak inni chłopcy z załogi, zna i śpiewa pieśni rewolucyjne. Martwi się, że nie zdobyli Berlina wystarczająco szybko, by świętować w mieście 1 Maja. Rzuca to nowe światło na życie i zwyczaje przedwojennego korpusu oficerskiego i gdańskiej Polonii.

WIELCY WSPÓŁCZEŚNI

Dom rodzinny Janka był stanowczo internacjonalistyczny. Janek, choć słucha radia i czyta gazety, nigdy nie wspomina o żadnym, poza Rokossowskim, znanym Polaku. Nigdy nie mówi o Sikorskim, Andersie, Piłsudskim. Nie ma też w filmie złamanego portretu Stalina. Dopiero gdy czołg wjeżdża na tereny przyszłej NRD, pojawiają się portrety Adolfa Hitlera. Pojawia się też nazwisko Goering, i to w liczbie mnogiej - jako określenie esesmanów.

SPORT, HIGIENA

Janek lubi pływać, choć nie robi tego dobrze. Gustlik kąpie się częściej. Grigorij natomiast jest radykałem - myjąc się nigdy nie moczy włosów. Janek papierosy zaczyna palić w wojsku. Grigorij pali od początku. Janek również w wojsku zaczyna się golić. Jeszcze w Lublinie wyskubuje sobie pierwsze włosy z brody. W wyzwolonym Lublinie zresztą nasi czołgiści są pionierami golenia się w ogóle. Wszyscy mężczyzni są w mieście nieogoleni, nawet grabarz - folksdojcz. Potwierdza to znaną tezę, że nawyki higieniczne przyszły do nas wraz z Armią Czerwoną.

JANEK I ZABIJANIE

Janek nic nie wie o zabijaniu. Ani na początku, ani na końcu filmu. Bardzo się do zabijania garnie, ale chyba nie wie, jak zacząć. Najpierw ćwiczy na zwierzątkach. Kiedy zabija tygrysa, uznaje, że dojrzał do zabijania ludzi. Ale to nie jest takie proste. Olgierd wręcz zmusza go, by brał jeńców, nie zabijał. Olgierd wie, że jeńców się nie zabija - służył przecież w armii sowieckiej. Janek, syn polskiego oficera, tego nie wie.

Wreszcie Jankowi udaje się zabić bezbronnego Niemca - ewakuującego się z płonącego czołgu. Potem wraca do brania Niemców żywcem. Zresztą w całym filmie - tak wychodzi - licencję na ginięcie mają tylko najlepsi ludzie na Ziemi - Rosjanie. Ginie Fiedia "Jołki-połki", ginie Olgierd, ginie genialny saper Sasza. Rosjanie padają szczególnie gęsto na ziemiach polskich i na terenach przyszłego NRD. Jest to zgodne z rosyjską racją stanu - tylko Rosjanie przelewali krew w celu wyzwolenia Europy. Cud, że Czernousow i Marusia ocaleli z tego pogromu. Ponieważ na wojnie giną wyłącznie dobrzy ludzie, to Niemcy praktycznie nie są zabijani. Kiedy Czernousow i jego kompania rozbijają bunkier, poharatani seriami Niemcy wstają, jak gdyby nigdy nic i oddają się do niewoli. Niemcy zresztą oddają się w ręce Rosjan chętnie, czasem wręcz bez powodu. Widocznie wiedzą, że jest to niewola przyjemna.

JANEK, KOBIETY, SEKS

Stosunek Janka Kosa do kobiet to ogromny problem. Pierwszą napotkaną dziewczyną jest warszawianka Lidia Wiśniewska. Poznają się w bydlęcym wagonie. Potem całują się na ciężarówce. I to na ostro. Potem w zasadzie się zaręczają. Pierścionkiem są ciepłe rękawice z jenota. Te rękawice przewijają się przez cały film, nikt ich nie chce nosić. W końcu przepadają. Są jednym z nielicznych przedmiotów, których Janek nie zostawia na szczycie Bramy Brandenburskiej.

Sytuacja Lidki zmienia się diametralnie, gdy do gry wkracza Marusia. Marusia jest ruda, co trzeba przyjąć na wiarę - film jest czarno-biały. Lidka zostaje brutalnie spławiona przez Janka; mało tego, Janek i bezpośredni przełożony Lidki, pułkownik Tadeusz, skłaniają ją, by zaprzyjaźniła się ze zwycięską rywalką. Ona jest przecież Rosjanką, a kacapów można nie lubić, ale trzeba z nimi dobrze żyć. Co ciekawe, Lidka zostaje puszczona w trąbę zaraz po tym, jak ratuje Jankowi i pozostałym pancernym życie. Z rozpaczy Lidka wydaje się za Grigorija, a małżeństwo z Gruzinem dla Polki w tych latach to wiadomo - pewna śmierć z ręki mafii.

W towarzystwie Marusi Janek wyraźnie się nudzi. Nie jest ona szczególnie rozgarnięta i to go męczy. Marusia opowiada wciąż o rosyjskim folklorze. Raz próbuje uprawiać z nią seks, na szczęście do akcji wkraczają esesmani. Sprawę małżeństwa z nią traktuje zimno, bez szczególnych uniesień. Zresztą zaręczyny pary młodych mają wyraźnie charakter kontraktu politycznego. Marusię oddaje Jankowi Czernousow i sowiecki generał. Do sfinalizowania kontraktu usilnie dąży Stanisław Kos, który najwyraźniej przez małżeństwo syna z Rosjanką chce się ustawić w nowej rzeczywistości. Gdy Janek waha się, ojciec posuwa się do tego, że straszy go szkołą. Janek, przerażony perspektywą powrotu do szkoły, zgadza się na wszystko.

Janek, mówiąc oględnie, woli męskie towarzystwo.

JANEK, MĘŻCZYZNI, SEKS

Każdy film wojenny, oprócz może "Tak tu cicho o zmierzchu", jest w swej istocie mizoginistyczny. (Dzisiaj chyba mówi się - seksistowski). W prawie każdym filmie wojennym obecne są natomiast wątki homoseksualne. I "Czterej pancerni" nie są wyjątkiem. Kobiety w tym filmie zaznaczają się raczej nieciekawie. Lidka to płocha kokietka, flirtująca z Gustlikiem, Jankiem, nawet z chorążym Zenkiem. Donosi na Janka do pułkownika. O Marusi mowa była wyżej. Marusia dwa razy trafia do szpitala, wymaga stałej opieki. Honoratka, narzeczona Gustlika, nie odbiega od poziomu umysłowego przyszłego męża, który, dla humoru, pakuje sam sobie ropuchę pod furażerkę. Natomiast mężczyźni - przeciwnie - są na ogół w porządku. Przystojny meteorolog - porucznik Olgierd Jarosz, jest bardzo miły wobec dam. Miły i nic ponadto. Kiedy lubelska pani nauczycielka chce go poderwać, Jarosz mówi zdecydowanie - stop. Natomiast ceni sobie fizyczną bliskość ze swoimi podkomendnymi - Janka obejmuje w pasie, i to przy pułkowniku. Obejmuje nawet Gustlika.

Pułkownik Tadeusz również uwielbia Janka. Funduje mu drogie prezenty - hełmofon, Krzyż Walecznych, kiełbasę dla Szarika. Pułkownik Tadeusz awansuje raz po raz Janka na coraz wyższe stopnie. Co ciekawe, pułkownik nie jest w ogóle zainteresowany swą radiotelegrafistką Lidką. Gdyby Bill Clinton oglądał "pancernych", to mógłby z pułkownika Tadeusza brać przykład, jak należy układać stosunki z personelem.

Janka uwielbiają też na zmianę Grigorij i Gustlik. Grigorij jest notorycznym erotomanem. Czereśniak okazuje czułość wyłącznie trzodzie..

JANEK I JEGO PIES

W polskiej krytyce filmowej utrwaliło się przekonanie, że Janek Szarika lubi. To nie jest prawda. Janek Szarika wykorzystuje, bezwzględnie wciągając poczciwego owczarka w swe intrygi. Szarik jest dla niego narzędziem w rozgrywkach personalnych z resztą załogi a także z Wichurą i chorążym Zenkiem. Szarik, beznadziejnie w Janku zakochany, raz po raz ratuje mu życie. Janek tego nie docenia. Po rozprawieniu się przez psa z niemieckimi dywersantami Janek mówi do Gustlika wprost - "Bez Szarika też byśmy dali sobie radę". Potem jest coraz gorzej. Gdy pies ocala Janka z rąk pięciu (!) esesmanów, Janek zostawia go na pastwę losu. Kolegom wyjaśnia, że nic nie mógł zrobić, a pies zginął, bo - idiota - pewnie wlazł na minę. Dalej, w tej samej scenie, znajomy chłop przynosi czołgistom zupę i chleb. W czasie tradycyjnego siorbania Grigorij i Gustlik zostawiają resztki dla psa - Janek siorbie wszystko do końca. On postawił na psie krzyżyk. Jest zimnym egoistą.

JANEK I JEGO OJCIEC

Ojciec był wielkim cichym bohaterem pierwszych odcinków serialu. Janek szuka go aż do odcinka siódmego, gdy oświadcza, że jego ojciec zginął na Westerplatte. Co ciekawe - Janek intensywnie szuka ojca w krajach dalekich, natomiast w miarę zbliżania się do rodzinnego Gdańska o ojcu po prostu zapomina. Cierpi na przedziwną mutację sklerozy - kiedy spotyka wreszcie ojca, nie poznaje go. Zaczyna snuć wokół niego intrygi i rozsiewać podejrzenia.

Ojciec jest w swym jedynaku zakochany. Walczy o niego z pułkownikiem. Walka odbywa się na prezenty i awanse. Wreszcie ojciec kupuje Jankowi nowy czołg i ostatecznie zdobywa serce syna.

JANEK I PRACA

Janek pracą fizyczną po prostu się brzydzi. Kiedy Gustlik naciąga gąsienicę, on stoi z boku i się śmieje. Kiedy pancerni naprawiają działo przed forsowaniem Odry, Janek idzie na schadzkę. Nigdy niczego nie gotuje (gotuje Gustlik, smaży Czereśniak), nie prasuje (prasuje Grigorij). W ogóle Janek traktuje swą załogę jak służbę. Aby uniknąć obierania ziemniaków Janek posuwa się do donosu.

JANEK I CUDZA WŁASNOŚĆ

Pojęcie własności prywatnej w filmie nie istnieje. Niemcy sami oddają swym zdobywcom to, co mają najlepsze. Pies i jego czterej panowie, kiedy mają na coś ochotę, po prostu to biorą.

JANEK I EKOLOGIA

Janek przyrody nienawidzi. Tak fauny, jak i flory. Nie znosi uwielbianych przez Czereśniaka krów. Od czasu, gdy obejmuje dowództwo, jego czołg specjalnie i bez powodu łamie drzewa. Z satysfakcją zalewa róże feldfebla Kugela. Trudno zrozumieć, dlaczego w tej sytuacji Janek uniemożliwia Niemcom wyprodukowanie broni atomowej, która rozwiązałaby przecież problem radykalnie.

JANEK I DONOSZENIE

Pierwsze spotkanie z pułkownikiem Tadeuszem mówi nam o Janku wszystko. Janek i Gustlik donoszą na kucharza (Wojciech Siemion). Pułkownik wsadza go do paki. Gdy pułkownik wypuszcza Siemiona, Janek wścieka się. Donosicielstwo, skarżenie na towarzyszy broni jest w brygadzie normą. Kabluje równo Wichura, donosi Lidka. Chorąży Zenek jest po prostu kapusiem. Nie donosi jedynie Czereśniak, który jest popychlem, ciulem i, last but not least, czereśniakiem.

OJCZYZNA JANKA

Jankowi dobrze jest na Syberii. Do domu nie tęskni, gdyby nie znalazł ojca, to wróciłby na Syberię. Tam jest czysto, ludzie żyją na poziomie. Mężczyźni są zadbani i ogoleni, kobiet nie ma w ogóle.

PRZYSZŁOŚĆ JANKA

Przyszłość Janka jest oczywiście świetlana. Już w Berlinie został awansowany do stopnia oficerskiego (nie matura... !). Żona - Rosjanka - ułatwia drogę do sowieckich akademii im. Woroszyłowa, Żukowa, Koniewa. To z kolei otwiera drogę do generalicji LWP. W ten sposób spełniłaby się przepowiednia Gustlika, który już w Sielcach wróży Jankowi generalskie szlify. Relatywnie niski poziom wykształcenia ogólnego - sześć klas szkoły powszechnej - nie stanowi żadnej przeszkody. W czasie inwazji na Czechosłowację Janek świętowałby czterdzieste urodziny, trzynaście lat później z grupą rówieśników Janek mógłby założyć Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Ewentualny alkoholizm (Janek pierwszy spirytus wypija mając szesnaście lat) również może w karierze pomóc.

PARADOKS JANKA KOSA

Janek, jak to wykazałem wyżej, jest człowiekiem zimnym, wyrachowanym, skrajnym egoistą. Nie wyznaje żadnych zasad, poza zasadą własnej korzyści. Nie wierzy w przesądy. Może siorbać i nie musi myć szyi. Jest nielojalny w stosunku do ludzi, matki, ojca, ojczyzny, nawet w stosunku do zwierząt. Nie musi wynosić śmieci i chodzić do szkoły. Donosi, jest zwolennikiem twardych represji. Może pić wódkę i palić papierosy. Jest wyrozumiały i wielkoduszny jedynie w stosunku do samego siebie. Nie musi się uczyć, odrabiać lekcji. Otoczenie nie szczędzi mu pochwał, zaszczytów, prezentów. Może deptać trawniki i niszczyć zabytki. Kobiety za nim szaleją, choć traktuje je poniżej wszelkiego poziomu. Nikt go nie wychowuje, nie zwraca mu nigdy uwagi. Wszyscy ubiegają się o względy Janka. Jest on leniwym, kapryśnym, złym chłopcem, którego, nieco wbrew logice, wszyscy kochają. Każdy by chciał mieć takie życie.

I to jest jedyny sekret sukcesu serialu "Czterej pancerni i pies". Pomyśleć, że był nagradzany także za wysokie walory wychowawcze.


--------------------

[Przypis - to już ja, MB] Tytani kreatywnej myśli reklamowej skonsumowali jednak topos czterech pancernych - z efektem raczej mniej niż średnim. To już sympatyczniej ogląda się tych młodych Białorusinów.

Swego czasu Gazeta Wyborcza zabawiała czytelników konkursem na opisanie dalszych losów ekipy serialu. Na ogół większość uczestników zabawy zgadzała się, że Gustav Hirsch żyje teraz w Republice Federalnej. Większość również uznała, że Czereśniak działa w "Samoobronie". Sądzono też powszechnie, że małżeństwo Janka z Marusią nie potrwało długo. W najbardziej pesymistycznych wersjach Grigorij szybko wysłał do lagru swoją polską żonę, Lidkę bo przeszkadzała mi w dobrze zapowiadającej się karierze enkawudzisty.

piątek, 27 lutego 2009

Wicherek

Mój poprzedni wpis dostąpił łaski mądrego i prostego komentarza, co zachęciło mnie do przypomnienia sobie o kolejnej telewizyjnej urban legend sprzed lat, a dotyczącej (wspomnianego wcześniej) Wicherka czyli Czesława Nowickiego. Wicherek ze skądinąd nudnej pracy telewizyjnego zapowiadacza pogody krzesał etiudy aktorskie. Środki techniczne były mizerne - ot, drewniana tablica z mapą Europy, na której przed programem należało narysować kredą fronty atmosferyczne i wszystkie wyże oraz niże. Przynosił więc do studia jakieś okazałe grzyby, przerośnięte, czy zrośnięte warzywa - wprowadzał element dynamicznego zaskoczenia w skądinąd koturnową rzeczywistość telewizorni. Poprzez te przeróżne eksponaty był kimś w rodzaju alchemika i czarodzieja, a nie kolejną nudną gadającą głową. Widownia intuicyjne czuła, że jest w tym, co mówi Wicherek znacznie więcej prawdy niż we wszystkich poprzedzających prognozę wiadomościach razem wziętych. I tak w zasadzie było - jedynym dorocznym serwitutem ideologicznym była konieczność nieodstraszania ludu pracującego miast i wsi od masowego wzięcia udziału w pochodach pierwszomajowych. Czasami też informacje z posiedzeń Biura Politycznego, konferencji sprawozdawczo - wyborczych i ważnych wizyt partyjno - rządowych w zaprzyjaźnionych krajach zabierały tyle czasu, że Nowickiemu zostawało na prognozę piętnaście sekund.

Urban legend, która żyje i ma się wyjątkowo dobrze, związana z jego zniknięciem z ekranu. Wiadomo: był chłop i go nie ma. W popularniejszym wariancie zniknięcie miało związek z jakimś lapsus linguae, czymś w rodzaju "Wiatry ze wschodu nie przynoszą nigdy nic dobrego", bądź innym równie obrazoburczym tekstem. Po czymś takim Wicherek musiał zniknąć z anteny, albowiem ugodził boleśnie w sojusze. Breżniew pół nocy nie spał ze zmartwienia.

W wersji bardziej dramatycznej (którą uwiarygodniały czarne okulary, w których , wskutek kłopotów ze wzrokiem, zaczął występować Nowicki), Wicherek, będąc agentem CIA lub czegoś równie złowieszczego, w ramach działalności swojej siatki agenturalnej pokazywał na mapie Polski lokalizacje baz radzieckich względnie wyrzutni rakietowych. Pod pretekstem pokazywania frontów czy kierunków wiatru, czy też miejsca wyrastania szczególnie dorodnych borowików. Inni agenci to skrupulatnie obserwowali i notowali przekazując następnie wrogim ośrodkom - rzecz całą wykryły o czasie odpowiednie służby, Wicherka wysłano na Sybir lub do piachu, zastępując go nie do końca czystą rasowo Elżbietą Sommer czyli Chmurką. A wystrychnięte na dudka i pozbawione źródeł informacji CIA musiało szukać kontaktu z Kuklińskim, z wiadomym skutkiem.

Tymczasem po prostu Nowicki się zestarzał, utył i nie przystawał wyglądem do obrazu, jaki chciała przekazywać widzom telewizja epoki gierkowskiej. Nadto nie zamierzał rezygnować z kariery dziennikarza prasowego na rzecz telewizyjnej - stąd jeszcze, za ekranowego żywota "Wicherka" pojawiła się zmienniczka, "Chmurka".

Większa krzywda się zresztą Nowickiemu nie przydarzyła - w tych czasach kilkanaście lat "życia w telewizorze" było sporym kapitałem, który spieniężało się przez następne kilkanaście lat - występami na turnusach FWP, w domach kultury, remizach, na koncertach, akademiach ku czci i ku zaśnięciu. Wszyscy chcieli zobaczyć i usłyszeć jak rzeczywiście wygląda Wicherek i czy faktycznie gruby. Wtedy zapewne, ku uciesze gawiedzi, powstała historyjka o całowaniu misia. Po połowie lat 80, gdy Wicherek przestał być powszechnie rozpoznawaną ikoną, zaczął konsumować swoje doświadczenie estradowe, zakładając efemeryczny kabaret "Barometr". Zdążył zagrać (samego siebie) w kilku filmach. Między innymi w "Nie lubię poniedziałku", ukazując się zaspany i w piżamie włączającej telewizor wcześnie rano kobiecie i tłumacząc, że o tej porze żadnego programu nie ma. Zmarł w 1992. Został, jako ten Miś, mimowolnym kontestatorem i obalaczem reżymu.

czwartek, 26 lutego 2009

Jak to z Misiem było?

Polska Wikipedia w zeszłym roku była areną małej a uporczywej wojny edycyjnej. Wojenka wybuchła na tle Misia z okienka. Był to legendarny program typu dobranocka dla dziatwy, realizowany bardzo dynamicznym montażem, szybkimi ujęciami, z oszałamiającymi jak na owe czasy efektami technicznymi. Głównie jednym, zamykaniem owego tytułowego okienka, naprzeciw którego stała całe dziesięć minut jedna kamera. Przed kamerą zaś, pacynka misia rozmawiała sobie z aktorem, na różne, najczęściej wokółksiążkowe tematy. Scenarzystką programu była Wanda Szerewicz (której talent rozkwitł później "Porą na Telesfora"). Miś mówił głosem Danuty Przesmyckiej (Lolka z czasów, gdy Bolek i Lolek się udźwiękowili), w roli dorosłego najpierw występował Bronisław Pawlik, a po nim Stanisław Wyszyński.

Program pamiętam (jak przez mgłę, ale pamiętam), co nie bardzo się zgadza z datami emisji podawanymi przez Wikipedię, ale być może były to jakieś odcinki wznawiane z telerecordingu. Od niepamiętnych czasów z "Misiem z okienka" wiązana jest historia o mocy urban legend, historia o całowaniu misia.

Redaktorzy Wikipedii nie mogli przez dłuższy czas uzgodnić, kto kazał drogim dzieciom całować misia (bo gdzie, to było od początku jednoznacznie ustalone). Czy to był Bronisław Pawlik, zastąpiony wskutek tego ekscesu Stanisławem Wyszyńskim, czy wręcz przeciwnie, dziatwie nabluzgał na żywo pijany Stanisław Wyszyński, który dostał z tego powodu telewizyjny wilczy bilet i program wznowiono po jakimś czasie z Bronisławem Pawlikiem. Według obecnej wersji Wikipedii milusińskich namawiał do pieszczot Stanisław Wyszyński.

Tadeusz Zakrzewski w książce "Dziennik telewizyjny - grzechy i grzeszki" przypisuje jednak ten bon-mot Pawlikowi, może dlatego, że ów zmarł siedem lat temu i replikować nie będzie. Stanisław Wyszyński żyje spokojnym życiem aktorskiego emeryta, od czasu do czasu gra jakieś epizody w serialu "Plebania" - może warto zaczerpnąć wiedzy u źródła? Dwa tygodnie temu spytał Wyszyńskiego dziennikarz "Przekroju" - "Żaden z nas nic takiego nie powiedział. To wszystko robota Wicherka" – zapewnił Wyszyński. Według niego słynny wówczas prezenter pogody zwany Wicherkiem wymyślił tę anegdotę dla potrzeb licznych w tym czasie spotkań z widzami, na które jeździł po całym kraju. Sam Bronisław Pawlik stwierdził kiedyś w wywiadzie, że obserwując karierę tej legendy niezmiernie żałuje, że nigdy nie wypowiedział tych słów.

Mimo dementi - anegdota żyje swoim życiem. Powtarza ją Jerzy Gruza w "Telewizyjnym alfabecie wspomnień". Są ci, którzy zaklinali się, że widzieli i słyszeli - a przynajmniej znają kogoś, kto widział i słyszał. Czytając różne internetowe fora można dowiedzieć się, że do całowania misia namawiał Jan Suzin względnie Mieczysław Czechowicz (to akurat łatwe do wytłumaczenia i to na dwa niezależne sposoby - Czechowicz był głosem innego misia, Misia Uszatka, poza tym młody Wyszyński był dość podobny - z wyglądu i barwy głosu - do młodego Czechowicza). Redaktor Warzecha z 'Faktu' (w dyskusji na s24) również jest zwolennikiem "teoryj Czechowiczowskich", o tyle mylnych, że z tym akurat misiem Czechowicz nie miał naprawdę nic wspólnego.

Inne, oboczne wersje przypisują tekst Tadeuszowi Bartosikowi względnie Wojciechowi Duryaszowi (pewno dlatego, że obaj misiowaci i puszyści). Niektórzy wierzą święcie, że to Pawlik "zaklęty był w misia" i jako miś to powiedział. Inni jeszcze robią z Pawlika bohatera walki z reżymową cenzurą ("ale im przywalił!"). Pewna zaś 42-latka żali się na swoim blogu: "Czasami osoby na których nam zależy też zachowują się jak ten miś. Najpierw nas mamią zasłonkami, piosenkami, podrygiwaniem, miłymi słówkami a kiedy oddamy im już całe swoje serce mówią nam to samo... A teraz kochane dzieci pocałujcie misia... ". Czas wyrosnąć ze świata nieudanych metafor?

Twierdzi się też, że słynna kwestia padła jednak z ust Czechowicza. Ale innego, kapitana. I przed mikrofonem "Wolnej Europy". I na tym właśnie polegało owo zadanie do wykonania.

środa, 25 lutego 2009

Prosto z mostu

Tekst powstawał w zamiarze komentarza do wpisu na blogu AndSola, jednak urodził się za długi, więc aby nie zabierać miejsca umieszczam go tutaj.
----------------------------------------------------------------------

Problem, jaki mam z "Prosto z mostu" jest dokładnie tej samej natury o której wspomniał Telemach. Antysemityzm współczesny gdzieś się tam kryje po kruchtach, w których wyłożone są pisemka Bubla, wśród Farfałów i innych Wierzejskich (którzy wstydliwie się odcinają od własnych korzeni, gdy tylko na jakiś świecznik, nawet improwizowany trafią), na falach radiomaryjnych, wśród elukubracji profesorów Nowaka i Bendera, na stronkach internetowych Wiechowskiego, wśród list nieprawdziwych Polaków. Gdzieś z boku, gdzieś wstydliwie schowany, zamieciony pod dywan.

"Prosto z mostu" natomiast było... mainstreamem. W podtytule "Tygodnik literacko - społeczny". Wśród publikujących Miciński, Parnicki, Iłłakowiczówna. O muzyce pisał Konstanty Regamey. Jeśli szukać przedwojennych wierszy Gałczyńskiego - znajdzie się je w "Prosto z mostu" właśnie.

Toutes proportions gardees to mniej więcej tak, jakby Szymborska, Barańczak i Tokarczuk weszli w skład redakcji jakiegoś pisemka, które zajmowało by się egzegezą "Protokołów mędrców Syjonu" a w części 'Porady Kulinarne' skupiało na demaskowaniu składników macy.

Przesadzam? Niekoniecznie. Popatrzmy na jeden jedyny numer, ten który zawiera tekst przytoczony przez AndSola. Jakie inne smaczki tam się kryją, jakie aromaty i dekokty?

Strona pierwsza. Redaktor naczelny omawia książkę Nowaczyńskiego o Chopinie. Dwie szpalty wytrzymał, ale w trzeciej już nie mógł: "w kraju, którego miasta opanowali ruchliwi Żydzi (...) jakże zachować własną linię, jakże się nie dać zbić z tropu (...) jakże nie cierpiąc instynktownie Żydów wybrnąć z sytuacji, że jednak oni właśnie zapełniają sale koncertowe, popierają i narzucają się na mecenasów?"

Dalej strona pierwsza. Dział "W kraju i na świecie", rubryka "Budżet w Sejmie": "Przy dyskusji nad budżetem Ministerstwa Przemysłu i Handlu niemałą sensację wywołał okazały komplet garbatonosych urzędników towarzyszących ministrowi. Wiadomo powszechnie, że jest to jedno z najbardziej zażydzonych ministerstw. Nie sądzono jednak, aby było już tak źle, że nawet do wystąpień zewnętrznych nie można dobrać grona o wyglądzie aryjskim".

Strona druga. Duży tekst Kazimierza Wyrzykowskiego o "Faraonie" Prusa. Oczywiście o Żydach też jest, w kontekście "emigracji z Egiptu", ale bez nawiązań współczesnych. Punkt dla redakcji.

Strona trzecia. Wspomnienie o pobycie Romana Dmowskiego w Mitawie. Znowu nic, nawet wzmianka, że autorce "Hirszfeld wydał się bliski". Kolejny punkt. Ale za to niżej Gałczyński, martyrologicznie:
"Miała matka trzech synów
dwóch mądrych nie frajerów
a trzeci, co był głupi,
wszedł do Oeneru.
I zaraz siedział tydzień,
z niedzieli do niedzieli,
a bracia znakomicie
w 'Zodiaku' siedzieli.
Poprawia matka wałek,
on wraca w poniedziałek,
przewraca się na stolik,
całość go boboli -
Spłakało się matczysko,
oj, starą głową kiwa
- Poco to, Leoś, wszystko,
Straszny z ciebie dziwak
- Potrzebne toto komu,
Ta Polska, niech ją gryzą,
ty spróbuj, może homo
się zseksualizuj
- Na żydów podaj składkę,
Bormana nie obrażaj
ty swoją starą matkę
na wstyd nie narażaj"
.
Bardzo stylowe, w konwencji "żydy - pedały". Zdecydowanie ocalić od zapomnienia.

Strona czwarta. Dział "Tydzień kulturalny". Przygoda Karola Irzykowskiego w Poznaniu, który w Pałacu Działyńskich wygłosił prelekcję o współczesnej dramaturgii w Polsce. W dyskusji, która się wywiązała, niejaki Antoni Chocieszyński, podpułkownik w stanie spoczynku, sekretarz generalny Związku Polskiego zauważył "iż przyczyną zła jest zatracenie przez dramaturgię naszą ideologii polskiej i zejście na manowce żydowskiego szmoncesu. Jako zaś ilustrację rozdroża, na którym znajduje się twórczość literacka w Polsce, przytoczył p. Chocieszyński fakt złożenia przez prelegenta (...) ofiary na uchodźców żydowskich, gdy równocześnie polskie dzieci na Polesiu puchną z głodu". Pan Chocieszyński rozesłał również do gazet ("przypominając w końcu opinii polskiej") pełną listę renegatów, którzy, jak pisał Gałczyński "na żydów podali składkę" pomimo opuchnięć narodowych tu i ówdzie (między innymi Jerzy Andrzejewski, Józef i Maria Czapscy, Józef Czechowicz, Maria Kuncewiczowa, Zofia Nałkowska, Adolf Rudnicki).

Dalej strona czwarta - lista widocznie jest niekompletna, bo redakcja podaje drugą, dodatkową, z komentarzem, że zawiera nazwiska drugorzędne (wśród nich znalazłem St. I. Witkiewicza), pochylając się nad jednym, Aleksandra Zelwerowicza, dyrektora Teatru Narodowego, opatrując je następującym komentarzem: "Teraz rozumiemy już dlaczego tak a nie inaczej wygląda repertuar tych teatrów (...) który miał służyć polskiej twórczości literackiej, a służy żydowskiej farsie".

Wciąż "Tydzień kulturalny". Redakcja omawia memoriał muzyków orkiestry Filharmonii Warszawskiej takimi pełnymi ciepła i empatii słowami "pomoc orkiestrze Filharmonii niewątpliwie się należy - ale chyba dopiero wtedy, gdy składać się ona będzie z muzyków umiejących pisać po polsku, bo ten nalewkowy styl, jakim zredagowany jest memoriał, nikogo nie może wprowadzić w błąd".

Dalej czwarta strona, w kontekście budżetu Ministerstwa Oświaty mowa o powołaniu uniwersyteckich katedr antropologii. I nawet wiadomo, czym owe katedry miałyby się zajmować: "Jednym przeto z postulatów od dawna głoszonych przez polską antropologię jest zniesienie koedukacji, zarówno w odniesieniu do mieszanych szkół męsko - żeńskich jak również - polsko żydowskich". W skrócie chodzi o to, że żydowska młodzież jest jakoby "zdolniejsza" od nieżydowskiej. Jak nie będzie miała od kogo, to nie będzie.

Strona piąta. "Pogromowe drobiazgi" Louisa Ferdinanda Coline w tłumaczeniu Michała Małka. Tutaj już wprost, tak jak tytuł obiecuje, bez niedomówień, o "żydowskim guanie", o "żydowskiej fetornej tandecie" i o tym, że "Żyd tak chroni się od prawdy, jak wąż od mangusty". O "chochołach kokaino - literackich kręcących się w żydowskich pissuarach", i o tym, że "obrzezane żydy kastrują Aria z jego naturalnego uczuciowego rytmu". Mimo, że nie ma jeszcze katedr antropologii autor dzieli się z czytelnikiem przepotwornym odkryciem: "Żyd to murzyn, rasy semickiej nie ma, rasa semicka to wymysł masona. Żyd to produkt skrzyżowania negrów z barbaro - azjatami", którego "niższość biologiczna w naszym klimacie jest oczywista". Autor śmiało zmaga się również z wszechświatowym żydostwem na polu krytyki literackiej - i Chesterton i Faulkner i Dos Passos to oczywiście wszystko Żydzi.

I na tejże stronie piątej, pod tym rynsztokiem, wetknięta reklama "Zakładu Krawiectwa Dziecinnego" i recenzja z koncertu filharmonicznego pióra Regameya. Grali, jak należy domniemywać i jak czytelnika uświadomiono na poprzedniej stronie, ci co po polsku nie potrafią pisać bez akcentu z Nalewek.

Na stronie szóstej opisany przez AndSola artykuł, obok inny, o szkolnictwie na Podhalu - tam o Żydach nic a nic (racje mieli Niemcy z tym Goralenvolkiem, może czytali "Prosto z mostu"). Strona siódma - recenzje filmowe, teatralne, omówienia wystaw. Znów nic o Żydach - czyżby jednak nie było aż tak źle w tej kulturze?

Strona ósma. Cytowany kilka dni temu przez AndSola Karol Zbyszewski omawia postać margrabiego Wielopolskiego. Z wszystkich rzeczy złych, najgorsze to, że "lubił Żydów, zrównał ich zupełnie w prawach z resztą obywateli; jedyne to z jego działalności, co przetrwało". Oprócz tego rysunek satyryczny (!?) o "sejmowych interpelacjach w kwestii żydowskiej". Omówienie premier w teatrach krakowskich i wileńskich, znów całkiem bez Żydów.

Po co ja to wszystko? Otóż niech sobie współczesny czytelnik wyobrazi jakiś współczesny tygodnik głównego nurtu ("Polityka", "Wprost", "Przekrój", cokolwiek z tej półki), który by poświęcał tyle energii, miejsca, czasu i zachodu jednej obsesji (nie musi być żydowska). Współczesny czytelnik, mimo sporej imaginacji, będzie miał spory kłopot. I to mnie w tym wszystkim najbardziej cieszy.

niedziela, 1 lutego 2009

Historia jednej znajomości (archiwalia)

Czas jakiś temu zmuszony byłem odstać trochę w kolejce do okienka pocztowego. "Ogonkując" oddałem się lekturze wywieszonych na tablicy ogłoszeń 'Wzorów poprawnego adresowania'.

Uwielbiam zresztą lekturę rozlicznych informacji wywieszanych k'woli uświadomienia gawiedzi w różnych instytucjach państwowych. Poezją czystą był, na przykład wzór telegramu, wypełniony treścią (jeszcze w latach wczesnych siedemdziesiątych) "Przyjeżdżam we wtorek, wyślijcie konie na dworzec". Jeśli już kto trafił na dworzec to oczekując na przybycie koni mógł przeczytać np. "Tabelę stawek posługaczy bagażowych", gdzie w dwudziestu kilku pozycjach wyszczególniono wszelkie możliwe usługi jakie podróżnych mogły ze strony posługaczy bagażowych spotkać wraz z podaniem ich ceny. Najbardziej podobało mi się "Wyniesienie osoby niepełnosprawnej z budynku stacyjnego na peron przez dwóch posługaczy bagażowych" - 5.50 zł, dodatkowo za wniesienie niepełnosprawnego do pociągu 1.50 zł - chodzi o złotówki przeddenominacyjne, bo rzecz działa się w czasach kiedy nawet pół bagażowego trudno było uświadczyć, nie mówiąc już o dwóch (tak na oko początek lat osiemdziesiątych), a nawet jeśli jakiś się znalazł, to za nazwanie go "posługaczem" można było - zgaduję - zarobić w mazak.

No, ale kończąc dygresję - stałem sobie w kolejce i popatrywałem na te wzory. Rzecz dzieje się kameralnie, pomiędzy dwoma tylko osobami, Anną Nowak z ulicy Szarotkowej 25, 61-270 Poznań, a Janem Kowalskim z ulicy Sterniczej 12, 81-517 Gdynia. Na początku Anna Nowak wysłała do Jana Kowalskiego list zwykły, adresując go poprawnie, ba, pismem kaligraficznym, nalepiając znaczek o stosownym nominale w miejscu na to przewidzianym, podając zapobiegliwie adres zwrotny w górnym prawym rogu. Jan Kowalski bądź to (co dziwne) listu nie otrzymał, bądź nie raczył odpowiedzieć, dość, że Anna Nowak z ulicy Szarotkowej w Poznaniu zdecydowała się wysłać doń list polecony.

I tutaj wydarzenia nabierają impetu. Jan Kowalski z Gdyni nadal nie reaguje, Anna Nowak z Poznania wysyła mu przekazem zwykłym kwotę stu złotych. Nie dość tego, wkrótce wysyła mu przekazem, tym razem telegraficznym, następne sto złotych. I tu liczne pytania cisną się do gardła - odpowiedzi jednak brak. Anna Nowak z ulicy Szarotkowej 25 w Poznaniu jest osobą najwyraźniej dobrze sytuowaną materialnie - ślad tego widać w kolejnym przelewie dokonanym przez nią na konto Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, tym razem na kwotę 50 złotych jedynie. Czyżby Jan Kowalski był jej droższy niż wykształcenie? Nie wiadomo dokładnie, co Anna Nowak uzyskała za owe 50 złotych, wiadomo tylko, że ważyło to równo dwa kilogramy, bowiem o takiej wadze paczkę zwykłą Anna Nowak wysyła wkrótce Janowi Kowalskiemu. Jeszcze coś niewielkiego (500 gramów) dosyła Anna z Szarotkowej Janowi ze Sterniczej przesyłką ekspresową 'Pocztex'.

Wówczas Jan Kowalski najwyraźniej poczuł się molestowany przez Annę Nowak do tego stopnia, że zdecydował się na emigrację. Wybrał Francję, miejscowosc Le Loupe (kod pocztowy 24 280). Wzgardzona i odrzucona Anna Nowak, nadal z ulicy Szrotkowej 25 w Poznaniu, odnalazła jednak Jana Kowalskiego i do tegoż Le Loupe wysłała mu paczkę zagraniczną (zawartość: szal), dodając sarkastycznie dopisek: "upominek (cadeau), bez wartości celnej". Na tym historia się urywa. Jan Kowalski - jak zwykle - nie zareagował.