„Tajemnicy, którą znam, nigdy nie zdradzę…” –
droczy się Carmen z żołnierzem w pierwszym akcie opery Bizeta. Odkąd pamiętam,
zawsze mi coś nie pasowało w postaci Carmen i chyba dopiero teraz zrozumiałam
co. Nasunęły mi to czerwone pantofelki śpiewaczki podczas klasycznej do bólu
(przynajmniej przez większość czasu) inscenizacji w Deutsche Oper. Chyba nie
potrafię już patrzeć na czerwone obuwie na jakiejkolwiek scenie nie mając
natychmiastowego skojarzenia z baśnią Andersena. To informacja „Chcę zbyt
wiele”. Carmen tym różni się drastycznie od reszty kobiet w tej operze, że chce
zbyt wiele. I moim zdaniem wcale nie o to chodzi, że jest „kobietą wyzwoloną”.
Poczucie mentalnej swobody nie musi łączyć się z seksualną prowokacją, z której
Carmen uczyniła niemal swój znak firmowy. Ona wręcz ocieka seksem w stopniu
nieporównywalnym nie tylko z wiejską cnotką Micaelą, ale nawet z frywolnymi i
zalotnymi Frasquitą i Mercedes. Carmen jest celowo przerysowana, napastliwa w
swojej kokieterii – de facto tak superkobieca, że aż prawie męska. Chce żyć po
męsku, agresywnie i nie licząc się z uczuciami innych i przez większość
czasu jej się to udaje. A może sekret największej diwy wśród operowych
uwodzicielek polega na tym, że Carmen… wcale nie jest kobietą?
Patrząc na tradycyjne dekoracje
przedstawiające urocze dziewiętnastowieczne Hiszpanki flirtujące niewinnie z szarmanckimi
señores pod wygrzanym
śródziemnomorskim słońcem murami Sewilli wyobraziłam sobie całkiem inną Carmen. Też działaby się w Hiszpanii (a co
tam), ale byłaby w stanie przybliżyć dzisiejszemu odbiorcy ten szok i skandal,
który przesądził o powodzeniu opery Bizeta na wielkich scenach na następne
półtora wieku; dziś zagubiony pod kurzem cepeliowskiej opowiastki o ślicznej
Cygance i zazdrosnym żołnierzu. Nie
jestem zwolenniczką szokowania pour epater les bourgeois, zwłaszcza w operze,
ale akurat w wypadku Carmen myślę, że musi być skandal, bo inaczej będzie
banał.
Moja Carmen jest chłopcem – i to nawet nie
transseksualnym chłopcem, który czuje się dziewczyną i ukrywa swoją biologiczną
tożsamość przed całym światem (jak bohaterka Gry pozorów Neila Jordana). Już raczej kimś takim jak Angel z
musicalu Rent – „aniołem” bez płci, a
może z obiema naraz. Urodzoną gwiazdą, przykrym zrządzeniem losu przykutą do
fabrycznej taśmy produkcyjnej i marzącą o tym, o czym wszystkie rynsztokowe
gwiazdy – o pieniądzach, kochankach, władzy. Tajemnica Carmen jest tajemnicą
Poliszynela; wszyscy, (może z wyjątkiem gąski Micaeli) wiedzą, że damskie
ciuszki i makijaż to maska – ale i tak w dziwny sposób ta istota działa na ich
zmysły. Tragedia Don Josego polega na tym, że wbrew sobie zakochał się w
chłopcu (jako w dziewczynie) i sam stracił poczucie tożsamości. Niby nie jest
gejem – nigdy nim nie był – ale dla jednej Carmen robi wyjątek. W scenie
miłosnej czułym gestem zmywa jej gruby makijaż.
Knajpa Lillas Pastii – w Berlinie pokazana
jako sympatyczna trattoria za drewnianym płotkiem – to u mnie bar, w którym
schodzą się wszelcy odmieńcy. Prym wodzi tam jednak Carmen, przebrana z
fabrycznego fartucha w olśniewający kostium plastikowej primadonny.
Zdecydowanie to nie miałoby być wulgarne. I żadnych postapokaliptycznych,
zasyfiałych miast – piękna, gorąca Sewilla i ludzie szukający wolności i
zabawy. Żadnych śmietników cywilizacji – karnawał. Do knajpy przychodzi kolejny
amator mocnych wrażeń – Escamillo, który tutaj nie byłby torreadorem, ale
opiętym w równie ciasny kostium celebrytą-żużlowcem. Napakowany testosteronem
macho z tatuażami i w skórzanej kurtce. Tak męski, że nawet faceta by
przeleciał.
Potem następuje pojedynek o Carmen pomiędzy
motocyklistą-milionerem Escamillem a zwykłym żołnierzem (a może policjantem) –
jak nie trudno zgadnąć, ambitnej drag queen już pachną pieniądze i sława. Ale
póki co lepszy wróbel w garści (kasę zapewni przemyt marokańskiego haszyszu) –
nawet jeśli plącze się za nim jakaś nudna wieśniaczka.
Na koniec zacytowałabym jedną ze scen z
berlińskiego przedstawienia, kiedy reżyser po dwóch i pół aktach doszedł do
wniosku, że realizm realizmem, ale może można by dodać tu kilka symboli. Carmen
przychodziła na corridę w (męskiej!) kurtce torreadora, a więc prawdziwa walka
z bestią toczyła się nie na arenie, ale w kuluarach, pomiędzy nią a oszalałym z
zazdrości Don Jose. U mnie Carmen-chłopiec też przyjdzie na fiestę (corrida
jest tylko metaforyczna, naprawdę są to wyścigi motocyklowe) ubrany w kurtkę
torreadora (i obcisłe skórzane spodnie zamiast spódnicy do ziemi). W Berlinie
zabrakło mi podkreślenia „corridy” ruchem scenicznym, Jose-byka atakującego
Carmen-torreadora nożem niczym rogami. Ja chciałabym pokazać jego rozdarcie,
wstręt do samego siebie, że zapragnął chłopca; wstręt do Carmen, że nie jest
kobietą, o której Jose marzył. Po zadźganiu jej nożem (co może sugerować gwałt)
Don Jose mógłby na sam koniec wykastrować trupa, symbolicznie czyniąc Carmen
bliższą swoich marzeń.
W Berlinie przed corridą Mercedes i Frasquita
ostrzegały Carmen przed zazdrosnym Don Josem pojawiając się w przepięknych
czarnych sukniach z wielkimi czarnymi skrzydłami niczym anioły śmierci. Było to
bardzo malownicze, chociaż z zupełnie innej inscenizacji, niepasujące do
reszty. U mnie jedynym aniołem byłaby sama Carmen. Nie mam pojęcia kto mógłby
to zaśpiewać – chyba raczej młodzieniec niż kobieta, tak by w scenie tańca (lap
dance?) dało się zrobić striptiz do nagiej (męskiej) klatki piersiowej. Może to
jest pomysł bardziej na film, niż na scenę. Może jakaś mezzosopranistka mogłaby
śpiewać z offu, a na scenie zastępowałby ją np. piękny tancerz. Albo znaleźć
jakiś dźwięczny męski alt. Sama nie wiem… Ale trudno mi będzie po wczorajszym
znowu widzieć w Carmen kobietę.