Rozmowa tym razem o najnowszej premierze Turandot w berlińskiej Deutsche Oper.
Legat napisał na forum, między innymi
„Zastanawiałem się, jak z BAJKI o Turandot (...)”
Święty Paweł napisał do Koryntian (1 Kor 13,11) Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Może gdybym zobaczył Turandot jako siedmiolatek, byłaby dla mnie BAJKĄ. Zainteresowałem się jednak operą jako dorosły już człowiek i nie potrafię widzieć bajki nawet w „Hansel und Gretchen”. Jednym z uroków opery jako syntezy sztuk jest pewna wielowarstwowość. Nie każdy musi przez wszystkie warstwy kroić, ba – nie każdy musi mieć świadomość istnienia wszystkich warstw, żeby cieszyć się tymi, które wybrał. Ot, po prostu jeden zje wisienkę z tortu, inny zliże krem z góry, inny podziubie trochę widelczykiem a jeszcze inny odwróci do góry nogami, wyje ciasto, a krem i wisienkę z obrzydzeniem odsunie. I żaden nie jest lepszy, pełniejszy czy kompletniejszy. Jednego w operze interesuje bardziej muzyka, drugiego bardziej teatr, trzeciego jeszcze możliwość spotkania z przyjaciółmi. Nic nie jest obiektywnie lepsze. Ja przyzwyczaiłem się do niemieckich wystaw, trochę nawet łatwiej niż do zgłaszanego wcześniej w tym wątku (a propos Holendra) postulatu wyrzucania inscenizacji na śmietnik. Cóż, to są Niemcy, zawsze będą ci, którzy chcą książki czytać i ci, którzy chcą je palić.
Pyta Legat
„skoro buczą, to czy to oznacza, że te eksperymenty są przyjmowane z entuzjazmem?”Zauważ, że nie wszyscy buczą. Zawsze jest jakaś krzywa Gaussa, abstrahując od tego, że (zwłaszcza na premierze Holendra) „buczałów” była większość. A ci, co buczą to przecież pod przymusem nie przychodzą. I raczej nie przychodzą zwabieni nadzieją, że wreszcie będzie jak w Metropolitan.
Pisze też Legat o „braku pokory dla muzyki i dzieła”. Oczywiście można dyskutować, czy bardziej niepokorne są inscenizacje alla tedesca czy – stanowiące smutną większość w Polsce – spektakle, w których chałturnicy niewprawną ręką prowadzą orkiestry akompaniujące „solistom o coraz bardziej niesprawnych aparatach głosowych” (że zacytuję pewną osobę passe) a nuty pana Mozarta uszlachetnia się kompozycjami zespołu BoneyM.
Mała paralela. Każdorazowe wystawienie jakiegokolwiek musicalu Andrew Lloyda Webbera w jakimkolwiek teatrze wiąże się z wykupieniem licencji na replica production. (Wyjątkiem akurat jest „bieda z nędzą” non replica Phantoma w warszawskiej Romie, ale tu też wchodziła w grę licencja i dziesięć lat starań). W replica productions kupuje się nie tylko prawo do wystawienia, ale i kostiumy, dekoracje oraz reżyserię – słowem, całą inscenizację jako nienaruszalny pakiet. Dzieje się tak, dlatego, że w czasach Webbera prawa autorskie łatwiej egzekwować niż w czasach Webera. Wyobraźcie sobie teraz, Najmilejsi, hipotetyczną sytuację, w której w świecie opery obowiązują ściśle egzekwowane prawa autorskie do inscenizacji. I zostańcie na chwilkę sami z tym waszym przerażeniem…
Skoro godzimy się na to, że Kalaf chodzi po scenie albo w kimonie albo w kusym garniturze albo dresie albo w szatach buddyjskiego mnicha, to – konsekwentnie – powinniśmy się godzić na cokolwiek, co nie ingeruje w partyturę i libretto (w sensie śpiewanego tekstu, a nie didaskaliów). To przynajmniej jasne kryterium. I obiektywne.
Z faktu, że z opery można zrobić w warstwie teatralnej wiele, nie wynika jeszcze, że trzeba to wszystko robić. Widziałem w Niemczech wiele spektakli, które mi się nie podobały, których nie rozumiałem, które kłóciły się z moim poczuciem estetyki i zdrowego rozsądku (Nabucco molestujący seksualnie swoje córki, Trubadur z Leonorą podcinającą sobie żyły na koniec każdego aktu i karzełkiem tłuczącym gipsowe figurki). Ale właśnie dlatego że wychodzi to raz lepiej a raz gorzej będę bronić prawa reżyserów operowych do ich własnej interpretacji – na zasadzie: „zrób, pokaż, a potem pogadamy”.
Kiedy byłem małym chłopcem wydawało mi się, że droga ku dorosłości przebiega równolegle do szlaku ku stetryczeniu. Z niekłamaną radością zauważam, że im jestem starszy tym, paradoksalnie, więcej we mnie tolerancji, pogody ducha, ciekawości świata i ludzi. Mniej we mnie kostycznej kategoryczności w osądach i chęci do narzucania innym swoich poglądów. Wygląda na to, że jestem na tym forum jedynym bodaj apologetą wspomnianej przez Legata wielkiej rewolucji. Ale nie mam zamiaru się przy tym upierać…