Zeszłej nocy udaliśmy się do poznańskiej katedry aby wysłuchać Requiem Mozarta wykonanego w charakterze oprawy mszy żałobnej odprawionej o godzinie 23 w intencji kompozytora w okrągłą, 222 rocznicę śmierci. Msza odprawiona była w rycie przedsoborowym, w ramach XI Poznańskiego Festiwalu Mozartowskiego.
Po pierwsze, choć jestem człowiekiem uczestniczącym w obrządkach religijnych niechętnie i rzadziej niż rzadko, spodobało mi się teatrum liturgii przedsoborowej. Kadzidła, jakieś procesje ze świecami, mamrotania i hokus pokus przed ołtarzem, klęknięcia, ukłony, przebieranki - wszystko bardzo malownicze i tajemnicze. Poza tym zdecydowanie bardziej odpowiada mi rola pasywnego widza niż zmuszanego do jakichś mechanicznych czynności i inkantacji statysty. Aż człowiek zostałby tym lefebrystą, tylko oni chyba też jednak wymagają żeby w to wszystko bezapelacyjnie wierzyć.
Po drugie, Requiem podane w formie koncertowej (zwartej) jest poniekąd pozbawione kontekstu. W swojej oryginalnej formie, jako oprawa liturgiczna, jest nie tylko bardziej autentyczne (a żyjemy przecież w świecie historically informed performances) ale i inaczej rozkłada akcenty.
D: Parę rzeczy mnie bardzo zaskoczyło. Po pierwsze to, że muzyka i śpiew dobiegały nie, tak jak zwykle - z przodu, ale od tyłu, zza pleców. A nie za bardzo było się jak odwrócić. I tak stałam plecami do tego niesamowitego Dies Irae, a ciarki same chodziły mi po plecach wraz z falami dźwiękowymi… A propos Dies Irae, to wysłuchanie tego w odpowiednim kontekście wyprowadziło mnie z błędu, w który popadłam wiele lat temu i tak w nim trwałam. Otóż dałam sobie wmówić, że napisanie tego utworu było znakiem pychy (“Oto staję się równy bogom i teraz ja was będę sądził”), podczas gdy tak naprawdę trudno o większe świadectwo pokory i skruchy. Jest to owszem scena Sądu Ostatecznego, ale opowiedziana z perspektywy nie sędziego, ale podsądnego - który zdaje sobie zresztą sprawę z własnych win i ogólnej marności i nie pozostaje mu nic więcej, jak tylko apelować do łaski trybunału. Autor nie tyle chce słuchacza nastraszyć, co daje mu wgląd w swój własny strach.
Nie zabrakło też niestety łyżki dziegciu. Celebrans zmarnował okazję na wygłoszenie kazania w związku tematycznym z okazją (przypominam: 222 lata temu zmarł Mozart). Zamiast tego dobre dziesięć minut rozwodził się nad postacią XIX wiecznego kardynała Ledóchowskiego jako bohatera walki przeciwko Kulturkampfowi (“wojnie kulturnej” jak łaskaw był tłumaczyć homileta), przeciwnika wprowadzania języka niemieckiego w nauczaniu religii, osobistego wroga Bismarcka i ogólnie męża opatrznościowego Wielkopolski. I zaraz też jakieś uwspółcześniające kulawizmy retoryczne, o tym że ktoś teraz “znalazł buty Bismarcka i je próbuje przymierzać” po to aby znów naród próbować wynaradawiać. Postać Ledóchowskiego owszem, ciekawa i godna przypomnienia, zwłaszcza że nie aż tak biało czarna (hierarcha był lojalnym serwilistą tak długo aż mu Prusacy nie zaczęli deptać po odciskach), ale co u licha ma to wspólnego z Mozartem? Chyba to, że mówił po niemiecku? Po raz kolejny okazało się, że oni chyba szkolą specjalnie kler w nieumiejętności zachowania się taktownie i stosownie do okoliczności.