środa, 6 lutego 2008

W lesie

W połowie XIX wieku pewien mieszkaniec Nowego Świata w ramach eksperymentu wprowadził się do własnoręcznie wybudowanego domu nad jeziorem. Był rok 1845, jeziorko nazywało się Walden – w Massachusetts, pomiędzy Lincoln a Concord – a ów zapaleniec zwał się Henry David Thoreau. Swój eksperyment na sobie samym opisał w książce. Jak stwierdził: "Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie, stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafię przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć. Pragnąłem żyć pełnią życia i wysysać z niego całą kwintesencję, wykorzenić wszystko, co nie jest życiem, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem."

Taka samotność jest jak podróż. Podobno podróże kształcą wykształconych, a już na pewno tych o otwartym umyśle. I chyba rzeczywiście najwyższe stopnie wędrowniczego wtajemniczenia zdobywa się w pojedynkę. Rzadko w życiu zdarzało mi się podróżować samotnie (właściwie tylko Paryż i Londyn), a i to nie do końca, bo zawsze albo po coś (szkoła językowa, kwerenda w bibliotece) albo jako samotny przystanek w drodze skądś dokądś – od ludzi do ludzi. W towarzystwie (ukochanego, przyjaciela, czy nawet jakieś przypadkowej zbieraniny na wycieczce) jest trochę inaczej. Pod ręką jest ktoś, z kim można na bieżąco podzielić się wrażeniami, obserwacjami, świeżo zdobytą wiedzą. Jeśli takiej osoby nie ma, wrażenia zbierają się i kumulują w sposób dużo bardziej dogłębny. A może to tylko moje złudzenie – może w każdym przypadku to, co nas spotyka, kiedy najpełniej wystawiamy się na Nowe i Nieznane wpada w nas, nawet jeśli stoimy w tłumie ludzi. Bo kiedy dociera się do celu podróży – choć właściwie podróż może być sekwencją takich celów – zostaje się sam na sam. Z tym, po co się pojechało. Z tajemnicą. Ze sobą.

Jeśli chodzi o moje podróże, można powiedzieć, że pasjami kolekcjonuję miejsca święte. Po jakie licho agnostyczka miałaby jeździć do świętych miejsc najróżniejszych kultów? Czy nie lepiej sprawić sobie koszulkę z wielkim napisem Viva Empiria i przestać gonić za snami ludzkości – snami naszych dawno zmarłych poprzedników? Smoki nie istnieją – w ten sam sposób, w który nie istnieją sny, a polowanie na jednorożce można skwitować wzruszeniem ramion. Mała świnka błąka się po świecie z naiwnym pytaniem “Przepraszam, którędy droga do Boga?” - nie czytała Dawkinsa, biedactwo. Była tak po prosięcemu szczęśliwa, zanim ktoś zasugerował jej, że czegoś może być jej brak. Że Jest, a przynajmniej Może Być Coś Więcej. Po co burzyć czyjeś szczęście? Ludzie to świnie.

There lives more faith in honest doubt, believe me, than in half the creeds.” – jak napisał jeden z moich ulubionych poetów, Lord Tennyson. A inny z cenionych przeze mnie autorów – Joseph Campbell - dodał, że religia jest przeszkodą, jaką świat stawia przed każdym, kto poszukuje tego Czegoś, co przecież nie istnieje, ale zupełnie niespodziewanie potrafi spaść człowiekowi na głowę. Całkiem szczerze uważam, że póki można, trzeba bronić się przed mitologią – przynajmniej tyle należy się od nas światu z jego racjonalizmem. Specjalnie używam słowa mitologia a nie religia, bo mitologię uważam za coś większego, czego religia jest jedynie wycinkiem, a i to być może najprostszym. Mitologia jest – z braku lepszych określeń – żywą metaforą, która niekiedy, po prostu, manifestuje się. I nic nie chce – nie każe oddawać sobie czci ani zabijać w swoim imieniu. I nawet nie wiesz, czy się tobie nie śni – albo czy ty się jej nie śnisz. Nieistniejąca obecność rozpoznawalna tylko dzięki temu, że zadaje ci (zbyt materialne słowo, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy) jedyne pytanie, które wolno zadawać bóstwom: Kim jesteś? „Kiedy patrzysz w Otchłań, Otchłań patrzy w ciebie” – jak napisał Nietzche, który napisał również, że Bóg umarł. Masz całe życie, żeby odpowiedzieć. A na początek masz tylko obezwładniające pragnienie, żeby zadać to samo pytanie: Kim jesteś? – i też stać się bóstwem. Jeśli nie jesteś bóstwem, spłoniesz jak liść, jak Semele, która zapytała o to Zeusa.

Kiedy w wieku dwudziestu lat wyruszałam w swoją pierwszą prawdziwą podróż (a nie na wakacje) – jedyne znane mi święte miejsca były związane z religią chrześcijańską w wersji Kościoła Katolickiego. Jakaś Częstochowa itp – w tamtych czasach dusiłam się całym tym rytuałem, a do kościoła przestałam uczęszczać kiedy doszłam do wniosku, że przeczytano już przy mnie całą Biblię (i to może parę razy). Miałam z tą – bądź co bądź najbliższą człowiekowi z mojego obszaru geograficznego – mitologią najróżniejsze problemy, natury całkowicie niemitologicznej zresztą. Mierziło mnie najserdeczniej – i do dziś mierzi – zaangażowanie hierarchów w politykę, cielesność i tzw. wartości rodzinne, w których nie dostrzegałam nic, poza zakłamaniem i obłudą. Wpojone w dzieciństwie wierszyki-modlitwy uważałam co najwyżej za doraźny środek przynoszący odrobinę ukojenia w sytuacjach wielkiego strachu (dopóki nie stwierdziłam empirycznie, że identyczny skutek ma dowolny wierszyk czy piosenka).

Od tego czasu byłam w bardzo wielu miejscach, które uważane są za święte. Widziałam gotyckie katedry, ruiny świątyń Egiptu, Grecji, Rzymu, święte piramidy Majów w Meksyku i buddyjskie dagoby Sri Lanki. Odwiedziłam Watykan i Angkor Wat, wielki meczet w Kordobie i kremlowskie cerkwie. Byłam w Stonehenge, New Grange i najstarszych świątyniach świata – ośrodkach kultu megalitycznej Wielkiej Bogini na Malcie. Wszystkie one były piękne i trudno byłoby mi dziś oceniać, które z nich zrobiły na mnie największe wrażenie. Może Ziemia Święta – nasycona świętością do stopnia zdolnego ponoć wtrącić człowieka w szaleństwo. Pod Ścianą Płaczu, ścianą Nieobecności, do której ludzie wciąż piszą listy, naprawdę trudno jest stać z miną badacza. Jak napisał François de La Rochefoucauld: „Kto żyje bez szaleństwa jest mniej rozsądny niż mniema”. Ale mimo to, może dlatego, że od dziecka napatrzyłam się z bliska na szaleństwo, mam chyba gdzieś w mózgu zainstalowaną szarą komórkę racjonalności „żeby nie wiem co”. Do użycia w sytuacjach dziwnych – naprzeciw tajemnicom wychodzę jak na Bazyliszka, z lusterkiem.

A jednak wciąż ciągnie mnie do miejsc gdzie można poczuć wieczność, a przynajmniej wtopione w mury przemożne marzenie o wieczności – budowniczych, pielgrzymów, inicjantów. Świątynia Izydy na wyspie File, Hagia Sophia, Delfy, Sainte Chapelle. Ta wieczność tam jest, lśni jak klejnot – to są teleporty w mitosferę. Oczywiście, że jest w nich zbytek i nadmiar; one wszystkie są tak naprawdę niepotrzebne, bo to co Istotne może zdarzyć się wszędzie, nawet w panieńskim pokoiku. A mimo to jadę i nigdy nie mam dość. Nie potrafię się oprzeć tej irracjonalności zamkniętej w geograficznej przestrzeni, wpisanej w realnie istniejące miejsca – przenikającej ją jak przezroczysty cień.

Czasami jadę po to, żeby wrócić. Kiedy zastanawiałam się, gdzie chciałabym wziąć ślub, wybrałam warszawski kościółek Bernardynów, przestrzeń nasyconą historią moich przodków – przez wszystkie śluby, chrzciny, pogrzeby od wielu pokoleń. Spokojną i bezpieczną przestrzeń mitologii, która nudziła mnie jak rozciągnięta bielizna. Tego dnia nie miałam potrzeby misterium – raczej pragnienie glorii, chwały, zwycięstwa. Chciałam ceremonii, którą zaproszeni goście będą w stanie ogarnąć. Bo to, w co sama się udawałam – w co udałam się dużo wcześniej i zupełnie prywatnie - było nieogarnione nawet dla mnie.

W miejscach świętych czuje się pustkę jak w lesie. Jak na wielkiej plaży, kiedy znajdzie się wyrzuconą przez morze pustą muszlę, w której – jeśli przyłożyć ucho – szumią modlitwy Okeanid i potopionych marynarzy. Jeśli wokół jest nawet mnóstwo ludzi, zamieniają się oni w drzewa. Duchów nie ma, ale te miejsca to przemyślne i nadzwyczaj skuteczne maszynki do wywoływania duchów. Jak w teatrze, bo tym też jest prawdziwy teatr. W Grecji teatry były zwykle przy świątyniach i odwrotnie – tak jest w Delfach, w Epidauros, w Koryncie.

Podróż w funkcji pielgrzymki jest zapewne poszukiwaniem Centrum, pępka świata, Omfalosa. I całkiem być może jest ruchem po okręgu, którego środek stanowimy my sami. Choćby cały świat był marą, centrum jest zawsze tam, gdzie oczy patrzącego. A sens - czymkolwiek jest - i tak ma z zwyczaju wymykanie się kategoryzacjom i wszelkim próbom nabicia go na szpilkę. Czasami jednak – nie wiem dlaczego – będąc gdzieś ma się wrażenie, że dotarło się do celu. Koniec trasy, jeśli tam wejdę, to już nie wyjdę - znalazłam, wysiadam, zostaję – a jeśli wyjdę, to czego szukałam wyjdzie ze mną. Dopasowany kawałek układanki. Coś, co samo jest jak szpilka, jak promień, co przenika przez wszystkie poziomy bytu jak przez torcik Pischingera. Jestem głęboko przekonana, że każda z czytających to osób wskazałaby inne miejsca, jeśli chodzi o Prawdziwe Sacrum. Ja do tej pory widziałam dwa (choć może jest ich gdzieś więcej) – coś starego i nowego, miejsca zupełnie niepodobne do siebie, jedno jak rozsypane klocki, drugie jak pozłacana bombonierka. Dwa kawałeczki moich własnych puzzli: Eleusis i Palais Garnier. Dlaczego? Nie wiem (bycie agnostyczką daje tę cudowną możliwość odpowiedzenia „Nie Wiem”). W jaki sposób? Nie powiem. Albo może, kiedyś... Jeśli zrozumiem.

Dorota