Pierwsze wrażenie po przylocie do Sofii to plątanina kabli (prąd, telefon, internet) wisząca na budynkach. Pamiętam z Anglii hydraulikę wyprowadzoną na zewnątrz budynków (bo nie zamarza), ale czegoś takiego w Europie nie. Podobno gdy się coś zepsuje, to nikt nie zadaje sobie trudu lokalizowania usterki, tylko ciągnie się nowy kabel. I tak wiszą te kablowe grupy Laokoona na ścianach, czasami jakoś upięte i udrapowane, ale przeważnie nie. Drugie wrażenie to zabudowywane balkony bloków, każdy inaczej, każdy na swój sposób. Na owych balkonach Bułgarzy urządzają najczęściej kuchnie, przekształcając kuchnie właściwe w jadalnie. Praktyczne dość, bo łatwo wietrzyć grillowanie czy smażenie. Trzecim wrażeniem są nierówne, wyrupotane chodniki, składające się z odstających, poluzowanych płytek. Zresztą drogi też nienajlepsze, w sam raz do leczenia polskich kompleksów. Tak na marginesie, dziura w drodze to po bułgarsku dupka. Na drzewach dogorywają biało–czerwone martenice, czyli tradycyjne ozdoby, którymi wszyscy obdarowują się wzajemnie pierwszego marca. Po kilku dniach noszenia przy sobie, gdy zrobiona z wełnianych niteczek plecionka lub laleczka nasiąknie troskami właściciela, wiesza się ją na drzewie albo chowa pod kamieniem. Jakoś nikt nie kwapi się ich wykradać.
Ogólne wrażenie podróży w czasie – w telewizji BigBrother i coś na kształt polsatowskiego Disco Polo Relax. I całkiem odrębny kanał na folklor. Z drugiej strony, na każdym kroku widać świadectwa burzliwej historii Bułgarii, która pod pewnymi względami zahartowała ją znacznie bardziej niż Polskę na tolerancję dla wszelkiej różnorodności. Przy jednym placu stoją prawosławna cerkiew, katolicki kościół, synagoga ustępująca wielkością jedynie budapeszteńskiej oraz najstarszy w Europie meczet. W lokalnej muzyce pop prym wodzi artysta zwany Azis – w zależności od potrzeb teledysku przybierający pozy umakijażowanego macho tańczącego ogniste tango z wypchaną silikonem pięknością, to znów odgrywający diwę-drag queen w fantastycznej sukni, wielkich kolczykach i … z podfarbowaną na blond bródką. Podobno piosenkarz od kilkunastu lat otwarcie mówi o swojej odmiennej orientacji seksualnej, wziął ze swoim partnerem medialny „ślub” (chociaż oficjalnie takie śluby są zabronione) oraz wychowują wspólnie dziecko. Inny - nie tak widoczny, ale równie szokujący – przejaw tolerancji to tanie i kupowane bez recepty pastylki antykoncepcyjne, dostępne nawet wobec faktu, że w Rodopach stoją całkowicie wyludnione wioski.
Kuchnia bułgarska zdradza różnorakie wpływy. Niektóre potrawy niby są znane, ale smakują inaczej. Chociażby popularna sałatka „sneżanka”, będąca wersją greckiego tzatziki. Kombinacja gęstego jogurtu, ogórka, czosnku i koperku stanowi też podstawę chłodnika znanego jako „tarator”. Na przystawkę jada się tu pasty z bakłażanów (kiopłe), podobne, a jednak trochę inne jak w Grecji, Turcji czy Jordanii; faszerowane ryżem i ziołami liście winogron (tutaj jest to typowa potrawa wigilijna), no i rewelacyjną „lutenicę”, czyli słodko-pikantną pastę z pieczonej papryki i pomidorów, w innych miejscach Bałkanów nieco zmodyfikowana (i na nasz smak nie tak doskonała) wersja znana jest pod nazwą „ajwar”. Bułgarzy opracowali nawet własną wersję znanej nam z Grecji taramosalaty. Jak całe Śródziemnomorze oraz Bliski Wschód, Bułgarzy lubują się w mięsach z grilla, często (co jest lokalną specyfiką) podawanych z akompaniamentem frytek posypanych tartym serem. Tutejsze desery niczym nie ustępują greckim i arabskim – orzechowe baklawy i pławiące się w syropie „tułumbiczki” oferują natychmiastowy zastrzyk glukozy.
Pije się. I to niekiedy ostro, ale w trochę inny sposób niż w Polsce. Powiedzmy, że tutaj raczej maratończycy niż sprinterzy są w poszanowaniu. Zaczyna się od rakiji do sałatek i starterów, gdy na stół wchodzą mięsiwa przychodzi czas na wina. Wina jeśli mają być przyzwoite, to nie mogą być tanie – to dla kontrastu ze znanym w kraju paździerzem kodowanym pod nazwą Sofia – od mniej więcej 15 lewów zaczyna się to, co można określić terminem „wino zacne”. Kończy się najczęściej mastiką – lokalną anyżówką – która musi być tak mocno schłodzona, że aż wytrącają się na biało parafiny z olejku anyżkowego. Często też miksuje się likier miętowy z lodem i mastiką – rzecz nazywa się obołok (chmurka) i powinna być pita w bezpośredniej bliskości (czasowej a i topograficznej nie zaszkodzi) własnego łóżka.
Rano, jeśli chcemy imitować obyczaje tubylcze, udajemy się do baniczarni, gdzie kupujemy świeżą banicę, którą popijamy buzą. Buza jest rzeczą straszliwą, która bardzo łatwo odróżnia Bułgara (wypije i będzie wołał jeszcze) od nie – Bułgara (zatnie się na pierwszym łyku, a czasem jeszcze przed). Buza to napój ze sfermentowanej pszenicy. Ma około procenta alkoholu. I to chyba tyle dobrego, co można o niej powiedzieć. (Buza, jeśli już o tym mowa, znana była efemerycznie w Polsce. I to, żeby było śmieszniej, w Białymstoku.) Ludzie mięksi popijają więc najczęściej banicę ajranem, który zupełnie niedaleko (i nomenklaturowo i smakowo) swojego tureckiego odpowiednika. Banica natomiast – zwłaszcza gdy świeżo z pieca – rozpływa się w ustach, choć oczywiście stanowi morderczą kombinację tłuszczu i węglowodanów z niewielkim dodatkiem białka (ser) dla niepoznaki.