czwartek, 28 lutego 2013

Madame Faust


Na Sprawę Makropulos w warszawskim Teatrze Wielkim cieszyłam się od dawna, w związku z pewnym projektem, który mam „na tapecie”, a który dotyczy gotyckich wizerunków diw – i nie zawiodłam się. Przedstawienie było wysmakowane plastycznie, pięknie zagrane i odśpiewane, nawet „dźwięki” (tzn. nowoczesna muzyka) nie przeszkadzały, gdyż dzieło ma melodyjną uwerturę i wbijający w fotel finał. Przy tym dawno już nie widziałam na operowej scenie tak inteligentnej i poruszającej (a nieznanej mi dotychczas) opowieści.

Elina Makropulos jest primadonną i ma 337 lat. Po stuleciach ucieczek i ukrywania się pod coraz to innym zmienionym nazwiskiem przyjeżdża do Pragi, gdzie właśnie dobiega końca sprawa sądowa o spadek, rozgrywająca się pomiędzy jej odległymi potomkami. Elina wie, że wśród sterty zapomnianych papierzysk znajduje się tajemnicza formuła nieśmiertelności, zapisana wieki temu przez jej ojca, cesarskiego lekarza. Chce ją odzyskać i wreszcie pozbyć się ciążącego jej brzemienia wiecznego życia.

Nieśmiertelność - jedno z największych marzeń ludzkości, przedmiot (lekko licząc) połowy literatury gotyckiej. Czy rzeczywiście byłaby nie do zniesienia? Nawet w parze z drugim „świętym Graalem” – wieczną młodością? Elina posiadła sekret w wieku lat szesnastu; po ponad trzech stuleciach wygląda (przynajmniej w libretcie) na najwyżej 30 i wciąż olśniewa urodą. Doktor Faust (wielokrotnie) obiecał za to duszę diabłu…

Z tym, że Elina Makropulos jest Faustem mimo woli. Nigdy nie pragnęła nieśmiertelności, sławy, zastępów utytułowanych kochanków. Jako podlotek padła ofiarą naukowego eksperymentu ojca, który bał się podać niesprawdzoną formułę władcy, więc wypróbował ją na własnej córce. Myślał, że czar nie podziałał i wkrótce umarł ze zszarganą opinią szarlatana i fantasty. Elina nie umarła. W swoich kolejnych „wcieleniach” opanowała do perfekcji sztukę śpiewu, przyciągając bogatych protektorów. Nie czuła do nich nic. Z czasem, jak mówi, „nudzi już bycie dobrą, nudzi bycie złą”, nudzi bycie w ogóle. Pieniądze wydają się trywialne, sztuka płytka, seks mechaniczny, umierający dokoła ze starości (zda się, dopiero co poznani) ludzie tylko irytują. Czy Faust też znudziłby się mądrością?

Być może największym problemem Eliny jest wieczna samotność, uporczywe trwanie w zmieniającym się świecie. Co zaskakujące, nieśmiertelna diwa nie jest wampirem – nikogo nie morduje w świetle księżyca, nie wysysa krwi. Nawet żaden diabeł się przy niej nie kręci. Jej jedyną winą – ale w oczach pozostałych postaci, niewybaczalną – jest to, że żyje dłużej od innych. Dlatego musi się ukrywać, uciekać, wiecznie zacierać ślady. Kiedy w przypływie kaprysu (lub desperacji) ujawnia się przed jednym z dawnych kochanków, to jest początek jej końca. Powiedzenie: „Jestem Elina Makropulos. Mam 337 lat. Nie umieram, nie starzeję się. Nie wiem dlaczego. Tak wyszło” absolutnie nie wchodzi w grę – kiedy wreszcie to stwierdzenie pada, to w atmosferze absolutnego skandalu. Przez całe przedstawienie zadawałam sobie pytanie dlaczego.

Co ciekawe, tam jest jeszcze jedna śpiewaczka. Krista (Krystyna), córka prowadzącego sprawę prawnika. Aż chciałoby się zapytać, czy Karel Čapek lub Leos Janaček słyszeli o tej innej Krystynie, równie młodej, naiwnej i pozbawionej wiary w siebie. Tutejsza też ma zamożnego narzeczonego (syna jednego z domniemanych spadkobierców), ale wydaje się, że najbardziej, może nie do końca świadomie, zafascynowana jest Eliną (a konkretnie jej najnowszym awatarem). Śpiewać jak Elina - być Eliną! - staje się jej największym marzeniem, wręcz obsesją. Narzeczony, Janek, tego nie rozumie – w końcu to tylko śpiewaczka, wystarczy trochę czasu i pracy, a Krista też może osiągnąć podobny artyzm. Najbardziej zaskakuje więc – i moim zdaniem jest to jedyna „skucha” w fabule tej opery – że to Janek (a nie jego ojciec, ani pra-prawnuk Eliny, ani wariat Housek – wszystko jej byli lub obecni kochankowie) z powodu primadonny strzela sobie w głowę. Gdzie się podział lojalny (i odrobinę drobnomieszczański) narzeczony? Zaczarowała go ta upiorzyca, czy jak? Samej Eliny śmierć Janka nie obeszła, wręcz z trudem kojarzy, kto to był (ach tak, syn tego nadętego dupka, z którym poszła do łóżka żeby odzyskać cenny dokument, a który potem jeszcze stroił fochy, że nie wykazywała entuzjazmu i była zimna niczym trup…).

W końcu wszyscy, którzy przeżyli, spotykają się na sali sądowej – w sprawie, która z banalnego procesu o majątek staje się niemal aferą kryminalną. Elina w dramatycznej arii wyjawia swoją prawdziwą tożsamość, jakby przyznawała się do ostatecznej zbrodni. Zrealizowała swój cel, odzyskała manuskrypt ojca. Nie jest do końca jasne, co dalej. Czy i tak umiera, bowiem „wieczność” w jej wypadku liczyła sobie 300 lat? Czy musi zniszczyć zaklęcie, a może wystarczy przekazać papier kolejnej „Madame Faust”? Elina podaje go Kriście – jako podarunek-pokusę, okup za zdradę i samobójstwo Janka, sekret mistrzyni przekazywany adeptce. „Weź, będziesz śpiewać jak ja. Będziesz żyć jak ja. Na zawsze.” Krista, prawdę mówiąc, nie ma już nic do stracenia. Miłość (w osobie Janka) okazała się źródłem upokorzenia i bólu. Rozwiała się nadzieja na „normalne życie” u boku zamożnego męża; na horyzoncie majaczy widmo staropanieństwa przy tetryczejącym ojcu. Tak czy inaczej – gorycz, rozczarowanie, samotność. To wszystko, co z własnego doświadczenia zna Elina. Ale jest jeszcze ambicja, scena, sztuka. Czy doskonałe piękno wystarczy za pocieszenie? Krista bierze dokument i podpala go od zapalniczki. Woli być nikim niż Faustem. Elina odchodzi (w libretcie rozsypuje się w proch). Kurtyna.

A ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że strasznie szkoda zmarnowanego talentu Kristy, jej wyrzuconego do ognia życia. W imię czego? Strachu, potulności odróżniającej „dobre kobiety” od „potworów”? Pustoty? W końcu po co nieśmiertelność (a nawet „tylko” 300 lat) komuś, kto składa się niemal wyłącznie z ciała (świadczącego usługi seksualno-opiekuńcze), czym wypełni czas? Czy naprawdę historia Madame Faust byłaby opowieścią o niemożliwości – bo każda kobieta jest ciałem uwikłanym w relacje rodzinno-romantyczne i niczym więcej? Jutro idziemy na Traviatę – kolejne ładne, popsute ciałko, ech…

sobota, 16 lutego 2013

W krainie sułtana Kubusia

Uciekając przed grypą udaliśmy się do Kataru - całkiem zgrabny początek, tyle że zgrabne początki
generują pewne oczekiwania co do dalszego ciągu. Poza tym Katar (Doha) był tylko przesiadką w drodze do Sułtanatu Omanu (patrz: Jak latają lemingi), o którym do 2 lutego wiedzieliśmy tylko tyle, że istnieje (i z grubsza, gdzie). Tak więc całkiem niespodziewanie dla siebie znaleźliśmy się w kraju sułtana Kubusia...
Muscat. Pałac sułtański.

Sułtan Qaboos, nazwany przez nas zaraz Kubusiem, objął rządy w roku 1970 na drodze zamachu stanu i obalenia własnego ojca. Wówczas Oman miał 5km dróg bitych, jeden szpital prowadzony przez zakonnice i jedną szkołę prowadzoną przez misjonarzy (czy coś bardzo w tym stylu) i ogólnie był zadupiem świata. Kubuś ogłosił, że pominąwszy epoki wcześniejsze, do Omanu wprowadza renesans. Renesans polega na boomie budowlanym, wyłożeniu części plaż marmurami, założeniu placów zabaw i ławeczek na pustyni oraz posadzeniu kwiatków. Kubuś był żonaty (ale się rozwiódł), o dzieciach nie wiadomo (co biorąc pod uwagę drogę Kubusia do władzy wydaje się całkiem rozsądne) oraz uwielbia operę - do tego stopnia, że zbudował sobie własną. Żeby nie mieć kłopotu z zespołem (i frustracji, że poziom nie ten, co na przykład w Met) opera nie ma zespołu, zamiast tego Kubuś sprowadza różne Covent Gardeny, Maryjskie, Balszoje, a nawet Operę Warszawską (w zeszłym roku, z Aidą).

Muscat. Opera.
Oman zamieszkują Omańczycy oraz expaci (zwani w innych miejscach świata, na przykład przez brytyjskich Polaków, Ciapatymi), pochodzący z biednej Azji - głównie Hindusi i Pakistańczycy - którzy zresztą pełnią podobną funkcję w Omanie, co Polacy na Wyspach. Miłym skutkiem ubocznym jest jaka taka znajomość angelskiego wszędzie oraz elementy kuchni hinduskiej. Sami Omańczycy są uprzedzająco grzeczni, mili i skłonni do pomocy (wiele razy zdarzało się nam spotkać się z ofertą pomocy, gdy tylko przystanęliśmy samochodem na poboczu rozczytując mapę bądź drogowskazy (dwujęzyczne, jak większość szyldów w Sułtanacie).

Omańczycy mieszkają w biednych zameczkach (domach otoczonych wysokim murem - czasami jest to wersja “naprawdę biedny zameczek”, czyli dom wtula się w mur jedną ze ścian). Sens muru polega - jak nam wytłumaczono, na tym, że zasłania on mieszkające w domu kobiety przed wzrokiem obcych. Zameczki wykończone są od wewnątrz w stylu cokolwiek cygańskim (o ile możemy wyciągać jakieś uogólnienia z tego jednego, który dane nam było odwiedzić), ciekawy jest rozkład wnętrz, uwzględniający dwa living roomy - kobiecy i męski (z oddzielnym wejściem z zewnątrz).

Jemy kolację. Chłopczyk ma na imię Jihad.
Omanki wydają się być wyemancypowane - kończą szkoły, jeżdżą samochodami, pracują zawodowo (w różnych zawodach, nie tylko typowo kobiecych), ale dość konserwatywne odzieżowo. Większość małżeństw nadal aranżowana jest przez krewnych wśród bliższej i dalszej rodziny, choć na szczęście pyta się już zainteresowane o zdanie. 






W ramach ciekawości socjologicznej Dorota “went native”, to znaczy upodabniała się odzieżowo do kobiet miejscowych (choć i tak mimikra była niepełna), co spotkało się z entuzjazmem tubylców i podejrzeniami, że jesteśmy muzułmanami. Co ciekawe, to ja odbierałem gratulacje i wyrazy uznania. [Dorota: Najdziwniejsze dla mnie było to, że miejscowi ludzie, obu płci, w ogóle nie czuli w tym ironii. Ja zaplanowałam to sobie niemal jako demonstarcję solidarności z zamaskowanymi kobietami, łudząc się, że mój ewidentnie dziwaczny wygląd skłoni kogoś do refleksji na własnym, lub najbliższych, losem... Nic z tego. Mój happening został potraktowany serio i bez jakiegokolwiek dystansu - najwyraźniej w ich oczach byłam “dobrą Europejką”, która “poznała swoje kobiece miejsce”, a zupełnie nie o to mi chodziło.]



Quryyat.
Oprócz samego Kubusia do słynnych Omańczyków zalicza się żeglarza Sindbada (który pochodził  jakoby z Sur - miejsca, gdzie słońce wstaje pierwsze na Półwyspie Arabskim) oraz proroka Ayuuba czyli biblijnego Hioba, którego grobowiec (i odcisk stopy) znajduje się w górach niedaleko od Salalah. Zaliczenie Hioba do proroków wydaje się cokolwiek dziwne, w końcu nie bardzo potrafił przepowiedzieć nawet własną przyszłość, ale Islam lubi recyklować postaci ze Starego i Nowego Testamentu - w samym Salalh znajduje się grobowiec Nabi Imrana identyfikowanego z Joachimem, czyli Dziadkiem Boskim).

Grób Hioba. Modlitwy przy użyciu tabletu.
Salalah (około 1000km od Muscatu, w stronę granicy z Jemenem) słynęło w starożytności jako ośrodek produkcji i handlu kadzidłem. Kadzidło jest skrystalizowaną żywicą drzewa Boswelia sacra, rosnącego (czy raczej próbującego rosnąć) na pustyni, endemicznie na tym końcu Półwyspu Arabskiego. Miło oderwać zapach od liturgicznego kontekstu: tutaj kadzidła używa się jako panaceum na wszystko - podnosi odporność, dezynfekuje, leczy raka, że wspomnę tylko najbardziej prozaiczne działania. Do postawowych obowiązków omańskiego gospodarza należy okadzenie gościa przed wyjściem. Samo Salalah jest modne wśród Omańczyków w porze monsunowej (czerwiec - lipiec), przyjeżdżają zobaczyć jak wygląda deszcz, mgła i zieleń.
Wadi Shab
Do Salalah z Muscatu polecieliśmy samolotem Oman Air (zresztą wyleasingowanym od Czechów, z załogą czesko - polsko - słowacką), ale po Omanie przyjemnie jeździ się samochodem. Głównie dlatego, że drogi wzbudzają zachwyt i podziw, zarówno rozległością sieci (wciąż rozbudowywanej) , jak i jakością nawierzchni (wciąż modernizowanej), ale też dlatego, że benzyna kosztuje po przeliczeniu nieco mniej niż złotówkę za litr. Gdybyście więc, Drodzy Czytelnicy planowali przywozić jakieś prezenty z Omanu, polecamy przede wszystkim cysternę benzyny. Miasta w Omanie są zresztą rozlazłe terytorialnie, więc samochód raczej nieodzowny (widzieliśmy gdzieniegdzie przystanki autobusowe, ale autobusów jako takich nie).

Sam Muscat (choć w zasadzie nazwę tę nosi sensu stricto tylko dzielnica w której znajduje się pałac Kubusia - skądinąd przypominający jakieś struktury imperialne z Wojen Gwiezdnych) składa się z szeregu dzielnic (a może - dawniej - miasteczek) rozciągających się na przestrzeni niemal trzydziestu kilometrów. Dużo nowej, dobrej architektury, zwłaszcza w tak zwanej dzielnicy ministerstw. Corniche, czyli coś w rodzaju deptaku wzdłuż morza, zachęca do spacerów tylko po zmroku. Swoją drogą, miejscowi narzekali, że zima sroga i noce chłodne (około 20 stopni Celsjusza). Pierwszym widokiem, który zapamiętaliśmy po przylocie do Omanu był podświetlony Wielki Meczet Sułtana Kubusia (mieszczący się przy ulicy Sułtana Kubusia), z czego się zresztą bardzo ucieszyliśmy, bo nasz pierwszy hotel miał być w pobliżu.


Muscat. Przebieralnia pod Wielkim Meczetem
[Dorota: O ile sam Wielki Meczet jest architektonicznie ciekawy i zdecydowanie wart zwiedzenia, to obyczaje przy wejściu znów napełniły mnie feministycznym smutkiem i poczuciem bezradności. Mężczyzna może wejść byle jak ubrany, byle schludnie. Mnie strażnik na wejściu “zahaltował” za zbyt krótkie jego zdaniem rękawy (siegały za łokcie). Zmuszona więc byłam wynająć odpowiednią sukienkę (ostatecznie tak mi się spodobała, że skończyło się kupnem). Chustkę miałam już własną, przezornie zabraną - ale i tak co i raz jakiś cieć pokazywał, że mam schować wysuwający się spod niej kosmyk włosów. No żesz kurczęż bladęż! Rozumiem rozmaite obyczaje - typu zdejmowanie butów, względnie odkrywanie/zasłanianie głów - ale po równo dla wszystkich! Wyobraźcie sobie sytuację, że jakaś religia owszem, wpuszcza do swoich świętych miejsc turystów czarnoskórych, ale pod warunkiem, że założą (usłużnie podaną za drobną opłatą) białą maskę - bo miejscowemu Panbukowi nie chce się patrzeć na ich czarne gęby. Można dodać np. legendę, jak to ludzie zostali stworzeni białymi, ale na niektórych diabeł nafajdał...]

Wielki Meczet.

Omańczycy uważają się za naród żeglarzy - muzeum w Salalah pokazuje kilkanaście typów różnych żaglowców - a swoje pięć minut w historii mieli (nie licząc obecnego renesansu Kubusiowego) w XVII i XVIII wieku, kiedy to pozbyli się Portugalczyków, a imperium rozciągało się od pakistańskiego Beludżystanu po Zanzibar. W XIX wieku sułtanat wpadł w orbitę wpływów brytyjskich, choć nigdy zależność nie została sformalizowana.

Na południowych plażach Omanu składają jaja żółwie - nocna wycieczka na spotkanie z łażącymi po piasku żółwicami robi wrażenie, choć i tak zapamiętamy najbardziej pierwszy kontakt z tymi zwierzętami na Sri Lance (tam zabawa obejmowała również podbieranie jaj spod “nioski”, gdyż miejscowy ośrodek naukowy wylęgał je w kontrolowanych przez siebie inkubatorach, a następnie kilkudniowe, czyli już nieco “stwardniałe” młode wypuszczał do oceanu). 

Nizwa. Souq.

Nizwa. Souq.


Muzea w Omanie są na bardzo przyzwoitym poziomie i najczęściej darmowe (lub płatne symbolicznie). Z rzeczy godnych zwiedzenia (uwzględnionych na liście dziedzictwa kuturowego UNESCO, którą uważamy za referencyjną) najbardziej zapamiętaliśmy fort w Nizwie (oraz miejscowy souq - bazar jak z tysiąca i jednej nocy, gdzie handluje się wszystkim, od kóz do broni palnej). W pobliżu kolejny fort, zbudowany z gliny (Bahla). Na południowym wybrzeżu dwie odkopki archeologiczne, na jednej z nich włoska pani archeolog dowiedziawszy się żeśmy z Polski rodem powitała nas tekstem: starość nie radość, śmierć nie wesele. Okazało się, że wcześniej kopała gdzieś z Polakami, którzy nauczyli ją tego jedynego zdania po polsku (na szczęście nie jakichś bluzgów). Dziękujemy wam, panowie archeolodzy!

Ibra.












poniedziałek, 11 lutego 2013

Wieczór autorski w BUW

Wszystkich chętnych - niestety, tylko tych znajdujących się w czwartek 21-go lutego w Warszawie - serdecznie zapraszam do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego na mój wieczór autorski. Jeśli czytając "Wiktorię" żałowaliście, że nie ma więcej ilustracji - to teraz będą na żywo! Jeśli nie czytaliście "Wiktorii" - przyjdźcie, może się zachęcicie...

poniedziałek, 4 lutego 2013

Upiór na ekranie

Poniższa notka jest odpowiedzią na wpis umieszczony na fascynującym blogu Legendum est


UWAGA SPOILERY! Jeśli ktoś nie widział filmu The Phantom of the Opera (2004, reż. Joel Schumacher), a chce mieć własne zdanie, to niech najpierw go obejrzy.



Dzięki za ten wpis i za „laurkę” we wstępie. Jest taka teoria, że jak się czemuś poświęci 10000 godzin (co wyliczono średnio na 10 lat), to będzie się w tym ekspertem. Ja w tej historii siedzę już (o zgrozo!) lat dwadzieścia z okładem – ale czy jestem ekspertem, czy wciąż tylko zakochaną fangirl, naprawdę nie wiem. Moim zdaniem z Upiorem (generalnie) jest ten problem, że jako opowieść jest to materiał niesamowicie wręcz plastyczny, w który można „wczytać” prawie wszystko, co się chce – już od bardzo wieloznacznej i pełnej nierozwiązanych zagadek (np. Czy Erik był mordercą?) powieści Leroux. Każda z kilkudziesięciu (sic!) adaptacji jest inna, wiele nie łączy z oryginałem (ani pomiędzy sobą) prawie nic, czasem tytuł, czasem imiona bohaterów lub jakieś poboczne wątki. Dlaczego nie lubię filmu Schumachera? Otóż dlatego, że uwielbiam spektakl Webbera i boli mnie, kiedy ktoś go spłyca i psuje (vide horrendalna non-replica w warszawskiej Romie). Czym moim zdaniem najbardziej różni się film od spektaklu? Rozłożeniem akcentów w związkach pomiędzy trójką głównych bohaterów, a szczególnie pomiędzy Christine a (tu bezimiennym) Erikiem.

Po pierwsze, w spektaklu Upiór nie jest prawie młodzieńcem, a mężczyzną dojrzałym (choć absolutnie nie starym), jest więc wyraźny motyw Faustowski. Nie ma najmniejszej wzmianki o „hodowaniu” sobie protegowanej od dzieciństwa – Christine pojawia się w Operze jako młoda kobieta (młoda, ale zdecydowanie kobieta, nie zaś istota de facto będąca dzieckiem). Dla mnie jest to opowieść o ludziach „po przejściach” (czego młody wiek Christine zupełnie nie wyklucza – ona ma potężną traumę po ojcu), zakochujących się w sobie znienacka i ku obopólnemu przerażeniu. Oboje - a już na pewno Erik, z jego własną gigantyczną traumą – są świadomi, że społeczeństwo (XIX wiek!) wyklucza samą możliwość tej miłości. To nie chodzi nawet o związek młodej kobiety z o wiele starszym mężczyzną, który miał pecha urodzić się ze zdeformowaną twarzą – ale o wybór dwóch dróg życiowych: bycia „normalną kobietą” (wicehrabiną, żoną-i-matką) albo „potworem” (primadonną, kobietą oddaną swojej pasji, a nie rodzinie).

U Webbera mamy taki trochę „gotyk bez gotyku”. „Ducha”, który okazuje się zwykłym (choć nietuzinkowym) człowiekiem, jego „ofiarę”, która jest (konkretnie bywa, w zależności od grającej ją aktorki) tak chętna i współpracująca, jak wspomniana przez Ciebie Mina u Coppoli. I tego trzeciego – „rycerzyka”, który przy bliższym oglądzie okazuje się autorytarnym i dominującym manipulatorem, wcale nie mniej niż „czarny charakter”. W filmie nikt nie zadaje sobie nawet trudu pokazać, że Raoulowi w pierwszej kolejności chodzi o to, żeby Christine uciszyć na zawsze – za cenę pieniędzy, tytułu, pozycji społecznej. Czy naprawdę to powinna wybrać? Czy takie rozwiązanie powinno być przedstawiane „targetowi” (nowemu pokoleniu równie młodych jak sama Chris kobiet, które w większości nie widziały wersji scenicznej) jako oczywiste, wręcz jedyne możliwe (ta scena, kiedy w finale, tuż przed pocałowaniem Upiora Christine bezgłośnie przekazuje „I love you” Raoulowi…)?

Moim zdaniem, o co w tym spektaklu naprawdę chodziło, to lustro i fakt, że oboje dla siebie nawzajem są Aniołami Muzyki (i.e. niespodziewaną i nieoczekiwaną nawet szansą ocalenia, być może ostatnią, choć zarazem pierwszą). Pomimo wszystkich trudności – nie mają łatwych charakterów, ale z drugiej strony czy ktoś interesujący takowy ma? – oni na jakimś głębokim poziomie są jednym, tak jak Catherine i Heathcliff w Wichrowych wzgórzach. Próba ich rozdzielania przez „zacnych mieszczan” skończy się jak najgorzej dla tych mieszczan, a także dla samych bohaterów, bo nie da się żyć z połową swojej duszy (a takie będzie życie Chris przy Raoulu). Nawet jeśli patrzenie w lustro boli.

Zgadzam się, że film Schumachera jest ładny. Podoba mi się w nim wiele intertekstualnych odniesień do historii kina (niektóre sceny żywcem wzięte z Pięknej i Bestii Cocteau) i historii filmów o Upiorze (to łóżko to zapożyczenie z wersji z 1926 roku z Lonem Chaneyem). Podoba mi się wiele detali, np. sposób, w jaki Erik gładzi palcem figurkę przedstawiającą Christine na swoim modelu dekoracji do Il Muto. Prolog z teatrem (i wspomnieniami) nabierającymi barw przy dźwiękach grzmiącej Uwertury też uważam za świetny. Drugie plany (Carlotta, dyrektorzy, Meg i jej matka) są do łyknięcia, również dlatego, że nie o nich tu chodzi. Z tego samego powodu przymknęłabym oko na pozbawioną feerii barw Maskaradę. Ale już na pięknego Upiora nie potrafię przymknąć oka. Ta kosmicznych rozmiarów trauma, warunkująca całe życie spędzone w ukryciu ma być wynikiem czegoś takiego??? Na Wielką Demeter Eleuzyjską, toż on mi się wręcz bardziej podoba bez maski, a zwłaszcza bez tej peruki - jak próżnym trzeba być, żeby nosić czarną perukę, aby bardziej pasować do własnych (?) wyobrażeń o mrocznym uwodzicielu?! Przy takiej skali problemu Upiora naprawdę trudno mi uwierzyć w realność jego bólu.

Pewien teoretyk, Abraham Moles, nazwał w swojej książce kicz „sztuką szczęścia” – i moim zdaniem ta diagnoza pasuje do filmu Schumachera doskonale. Ja tu nie widzę campu – samoświadomego kiczu, mrugnięcia do widza – ja widzę szczery kicz w tonacji molto serio. Wszystko, co może być przerysowane, jest przerysowane; nagromadzenie efektów wizualnych, ozdób na ozdobach, jest przytłaczające (np. dekoracje Opery lub nawet bardziej scena na cmentarzu); zaburzone są wszystkie proporcje. Po co? Moim zdaniem po to, żeby odwrócić uwagę widza od sedna problemu – od tego, że związek głównych protagonistów przekształcono w pozbawiony niuansów melodramat z jasno rozpisanymi rolami zbrodniarza i obrońcy. Żeby z tej ładności uczynić argument za „rozsądnym” wyborem rezygnacji z własnych ambicji, pasji i wsiąknięciem w szary tłum. W sumie, co łączy Christine z Raoulem? Dawno minione wspomnienia z dzieciństwa. Co Raoul wie o jej obecnym życiu; co go ono obchodzi? Jak ma wyglądać to ich „happy ever after”? Ale nie – widz(ka) ma nawet sobie nie zadawać tych pytań (na marginesie, Raoula też uważam za ciekawą postać i sądzę, że ma on własną traumę i własną tajemnicę). Wraz z piękną muzyką i pięknymi obrazkami ma łyknąć całą (XIX-wieczną z ducha) mieszczańską ideologię w formie, jakiej nie wciskał jej nawet Gacek Leroux.