“Quartet” (2012) - Stara śpiewaczka wysiaduje
Przeniesienie dzieła, zwłaszcza ze sceny teatralnej na ekran filmowy, wymaga odpowiedzi na pytanie, które powinni postawić sobie realizatorzy zanim w ogóle zabiorą się do roboty. Kwestia brzmi banalnie: czy dzieło zniesie taki zabieg? Nie wiem, czy Ronald Harwood (autor sztuki i scenariusza) oraz debiutujący z drugiej strony kamery w wieku lat 75 Dustin Hoffman zadali sobie takie pytanie (i jakie była na nie odpowiedź), widz ma wciąż wrażenie sfilmowanego spektaklu teatralnego (mimo desperackich prób wyprowadzenia kamery poza wnętrza). I co gorsza, spektakl jest nudny.
Posadowienie akcji w domu spokojnej starości jest ulubionym trickiem scenarzystów - bo i namiętności siedemdziesięciolatków dostatecznie farsowe a można też tanio łzę z oka widza utoczyć, bo to i śmierć i słabość i spojrzenie “hen za siebie, w tamte lata, co minęli”. Tym razem dom jest branżowy, zamieszkują go emerytowani śpiewacy operowi (czy, ogólnie, muzycy), co szczególnie kontrastuje światową i bujną przeszłość lokatorów z dość banalną teraźniejszością. Zamysł nie wypaliłby w ogóle, gdyby akcja toczyła się w domu hydraulika weterana lub w ośrodku spokojnej starości prządek.
Maggie Smith w zasadzie kopiuje w skali 1:1 swoje kreacje z “Gosford Park” i “Downtown Abbey" (i wielu innych filmów), co widz przyjmuje z pełnym zrozumieniem, albowiem, transponując słowa klasyka, “podobają mu się role, które już kiedyś widział”. Tytułowy kwartet jest ansamblem z ‘Rigoletta’, który ma być wykonany na dorocznym koncercie mieszkańców. Czy do tego dojdzie, czy też nie - oto jest dylemat, którym próbuje się zajmować widza przez półtorej godziny. Nie jest to jakieś szczególnie ważkie pytanie, więc i proces znajdowania odpowiedzi niezbyt fascynujący. Aby umilić czas do napisów końcowych reżyser chlusta kubłami klisz - zabieg zrozumiały na scenie, na ekranie co najwyżej dopuszczalny. Mamy więc arystokratyczną wyniosłość (Smith), szkocki akcent niepoprawnego kobieciarza (Conolly), afektowanego homika (Gambon) i demencyjną trzpiotkę (Collins). Słowem - geriatryczny fantasyland.
Najciekawsze dla mnie były pierwsze sceny filmu, w których usłyszałem polszczyznę płynącą z ust rozmawiajacych ze sobą w tle sprzątaczek. Kierowca busika ośrodka nosi tradycyjne i wciąż popularne w hrabstwach południowej Anglii imię Tadek. Ciekawe ile wody w Tamizie musi upłynąć zanim Polacy w kinie brytyjskim awansują ze statystów na drugie plany?