W Otranto, na samym końcu cywilizowanego świata, a w każdym razie na podeszwie obcasa włoskiego buta, wznosiło się zamczysko. Wznosiło się ono najbardziej okazale w polskim tłumaczeniu (1974), bowiem angielski oryginał Horacego Walpole’a, uważany za pierwszą powieść gotycką (1764), przewiduje zaledwie zwykły „castle”. Ponieważ za mniej niż miesiąc wybieram się odwiedzić pałac Walpole’a (Strawberry Hill pod Londynem – konferencja na inaugurację po remoncie), postanowiliśmy przyjrzeć się literackiemu zamczysku z bliska. Jadącemu po drogach Apulii Michałowi - wśród pięknych gajów oliwnych i przy odpowiednio ponurej mżawce – snułam mrożącą krew w żyłach opowieść.
Panem zamczyska był książę Manfred, mieszkający tam z rodziną, w której skład wchodziła wierna i cnotliwa żona Hipolita, młoda i piękna córka Matylda oraz (ku zgryzocie ojca) cherlawy i chorowity syn Konrad. Manfred, jako typowy feudał, kobiety miał w pogardzie, a przejmował się jedynie zapewnieniem następstwa rodu, tak więc umyślił nierokującego wiele potomka czym prędzej wyswatać. Sprowadzono odpowiednią księżniczkę imieniem Izabela, jednak nim doszło co do czego ze ślubem, z nieba spadł ogromny szyszak (sic) przygniatając niedoszłego pana młodego na śmierć. Zatroskany Manfred postanowił niezwłocznie wypełnić dynastyczny obowiązek w miejsce nieboszczyka, czyli rozwieść się z Hipolitą i samemu poślubić Izabelę. Panna jakoś niespecjalnie była zachwycona perspektywą wymiany teścia na małżonka, czemu dała wyraz schroniwszy się w pobliskim kościele. Pomógł jej w tym pewien Teodor – oficjalnie lokalny parobek, wkrótce jednak zdemaskowany jako… syn mnicha. Mnich bowiem, zanim został mnichem, zdążył być mężem, ojcem, a nawet hrabią.
Dalsze gotycyzmy rozgrywają się więc pomiędzy Manfredem, jego rodziną, mnichem, jego synem, oraz Izabelą i jej ojcem (który przezornie zjechał niebawem na zamek). Są ucieczki do pustelni i zabawne qui pro quo takie jak obie panny (które tymczasem zdążyły się zaprzyjaźnić) zakochujące się w świeżo nobilitowanym Teodorze, tenże Teodor pomyłkowo pojedynkujący się z ojcem Izabeli w jej obronie, starsi panowie dwaj postanawiający rozwikłać spór oddając sobie nawzajem córki za żony (Hipolita ma wciąż iść do klasztoru), pojawiające się kolejno elementy nadludzkich wymiarów zbroi (należące rzekomo do legendarnego protoplasty rodu), wreszcie Manfred też pomyłkowo zabijający Matyldę, którą wziął za Izabelę. Po tym wszystkim głos rozsądku, czyli Hipolita, sugeruje mężowi wspólne udanie się do tego nieuniknionego klasztoru (a nawet dwóch – koedukacja to wynalazek późniejszy) i pozostawienie księstwa wraz z zamczyskiem bardziej nadającym się do tego młodym. Tak więc pierwsza powieść gotycka kończy się ogólnym pojednaniem przy minimalnej ilości trupów, a nawet przodek wszelkich późniejszych gotyckich złoczyńców w końcu przytomnieje i żałuje za grzechy.
Po tych literackich przygodach w Otranto czekał na nas nadmorski zameczek, zbudowany zresztą nie w czasach wypraw krzyżowych, kiedy rozgrywa się akcja, a w końcu XV wieku przez Aragończyków. Milusi i nawet nieźle zachowany, ale wielki szyszak wraz z jego jeszcze większym właścicielem raczej by się w nim nie zmieścili.
Trafił nam się jednak bonus. Jak w każdym włoskim miasteczku, w Otranto znaleźliśmy też katedrę, która bardziej nadawałaby się na scenografię jakiejś gotyckiej historii. Jest i do śmiechu i do strachu. Do śmiechu są mozaiki pokrywające całą podłogę kościoła, przedstawiające w większości zwierzęta, które albo jedzą inne zwierzęta, albo nimi wymiotują. A jak już się trafi człowiek, to albo jest goły, albo przynajmniej zdziczały (jak, na przykład, Kain). W miarę normalny był tylko król Artur, który zaplątał się w tym biblijnym towarzystwie. I jeszcze jakaś Diana w wersji chrześcijańskiej (bo w długiej sukni). Do strachu są tu składowani hurtowo w oszklonej gablocie męczennicy (800 szt.) produkcji tureckiej, z surowca lokalnego, z 1480 roku.
Następny odcinek ( „Krasnoludki i Jerozolima”) już wkrótce.