Urodzony w Kalabrii najstarszy syn Roberta Guiscarda, rycerza i awanturnika z normańskiego rodu de Hauteville - na chrzcie dano mu Marco, ale przez całe życie był znany pod imieniem legendarnego olbrzyma, przezwany tak przez ojca z powodu przejawiającej się od niemowlęctwa krzepy i okazałych wymiarów. Przezwany na tyle skutecznie, że Wikipedia podaje dziś siedmiu kolejnych Boemudów – a wszystkich książąt Antiochii, którą (o czym zaraz) wywalczył ten pierwszy. Za młodu Boemund wojował przy boku ojca z Bizantyjczykami, cesarz Aleksy I Komnen długo nie mógł mu darować marzeń Guiscarda, który już wyobrażał sobie blond dryblasa na tronie w Konstantynopolu. Ostatecznie z normańskich planów imperialnych nic nie wyszło, a po śmierci ojca (jak twierdzili niektórzy, otrutego przez drugą żonę) Boemund musiał się zadowolić tytułem księcia Tarentu, miasteczka w Apulii mieszczącego się wtedy zapewne w całości na małej wysepce, gdzie dziś znajduje się uroczo zapyziała starówka.
Następna okazja dla czynów rycerskich pojawiła się wraz z pierwszą krucjatą. Boemund szybko okazał się jednym z najskuteczniejszych, jeśli nie po prostu najskuteczniejszym, dowódcą krzyżowców. W kwietniu 1097 roku dzika banda zarośniętych i, zdaniem wyrafinowanych Bizantyjczyków, kompletnie pozbawionych ogłady zachodnich rycerzy pojawiła się w Konstantynopolu przez mało zachwyconym z tej wizyty Aleksym I. Traf chciał, że obecna przy tym była córka cesarza Anna, pierwsza znana z imienia historyczka świata. Ponieważ jednak nawet poważni naukowcy płci żeńskiej byli kiedyś nastoletnimi pannicami, zachował się podejrzanie entuzjastyczny opis przybysza pióra czternastoletniej księżniczki:
O Boemundzie można powiedzieć krótko. Nie było doń podobnego w całym cesarstwie rzymskim ani barbarzyńcy ani Hellena. Jego widok wzbudzał podziw, rozgłos o nim wprawiał w strach. By szczegółowo opisać wygląd barbarzyńcy: odznaczał się on tak wysokim wzrostem, że górował nad najwyższymi mężczyznami prawie o łokieć. W pasie był szczupły, w biodrach i barkach - szeroki. Pierś miał rozwiniętą, ramiona silne. Cała budowa ciała nie była ani za chuda, ani za otyła, odznaczała się doskonałymi proporcjami, została, by tak rzec, wyrzeźbiona według kanonów Polikleta [błysnęła erudycją księżniczka, żeby nie wypaść na zauroczoną kozę…]. Ręce miał mocne, silny chód, jędrną szyję i dobrze zbudowane plecy [...]. Skórę na całym ciele miał mlecznobiałą, jedynie biel twarzy zabarwiała się rumieńcami. Włosy zachowywały kolor jasny i nie spadały jak u innych barbarzyńców aż na barki. [...] Niebieskie oczy Boemunda wyrażały jednocześnie odwagę i dostojeństwo.
No cóż, jedna napisała, a druga – 840 lat później – przeczytała… Tacy niebieskoocy, nordyccy blondyni to mi się zawsze podobali…
Prezencja Boemunda nie wyczerpuje jego zalet. Współcześni wypominali mu, że posługuje się nie dość rycerskimi metodami – to znaczy przedkłada fortele i dyplomację ponad tradycyjne okładanie się żelazem. Tym sposobem wszedł zresztą w posiadanie Antiochii. Po dłuższym, a nieprzynoszącym pozytywnego wyniku oblężeniu zwołał zebranie krzyżowców i zaproponował, żeby ten, komu uda się wreszcie zdobyć miasto, mógł je sobie wziąć na własność. Dowódcy europejscy zapewne popukali się w czoła, ale (dla hecy) zgodzili się na ten pomysł. Tymczasem, nie chwaląc się tym nikomu, Boemund skaptował już wspólnika – ormiańskiego chrześcijanina imieniem Firuz, siłą nawróconego na islam, wyznaczonego na dowódcę straży jednej z licznych wież obronnych w murach Antiochii. Dalej poszło jak z koniem trojańskim. Pod osłoną nocy Boemund wraz z paroma krzepkimi Normanami weszli do miasta przez udostępnioną im wieżę, otwarli bramy i poprowadzili decydujący atak. A potem już „kobyłka u płota” i tytuł księcia Antiochii.
Oczywiście, wkrótce role się odwróciły i to Turcy zalegli pod miastem. Gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, a morale krzyżowców niemal zupełnie oklapło, Boemund oznajmił, że w Antiochii wykopano właśnie cudowną włócznię Longinusa – tę włócznię, o którą potem dobijali się władcy aż do Adolfa Hitlera. Sceny z włócznią są zdecydowanie najfajniejszymi fragmentami powieści Zofii Kossak, a Boemund jest w nich po prostu rozczulający. Zgodnie z przewidywaniami, zdziałanie małego „cudu” zdziałało większe cuda już automatycznie i krzyżowcy nie dość, że pogonili Turków od Antiochii, to jeszcze wykosili wszystkich przeciwników aż do samej Jerozolimy. W pewnej chwili, w przypływie wyrzutów sumienia, Boemund przyznał się do podrzucenia pierwszej lepszej starej włóczni, ale nic to nie dało. Mało tego, zorganizowano „sąd Boży”, w którym ochotnik bez śladu oparzenia przeniósł włócznię pomiędzy dwoma rozpalonymi blisko siebie ogniskami, potwierdzając ostatecznie jej cudowność. Książę mógł tylko westchnąć i uznać, że wiara czyni cuda.
Dalsze lata życia Boemunda opromieniła sława największego rycerza zachodniej Europy, tournee po Francji (angielski król Henryk I nie zgodził się na jego wizytę w swoim kraju, ponieważ obawiał się jego popularności) i ślub z francuską księżniczką, siostrą Ludwika VI, z którą spłodził następnego Boemunda. Jednym problemem były nieustające wojny o Antiochię, wciąż z tym samym Aleksym I. Boemund zmarł w Apulii w 1111 roku – stosunkowo młodo, co dało asumpt do pogłosek o „klątwie świętej włóczni” – i został pochowany w katedrze w mieście Canosa di Puglia.
I tu zaczyna się opowieść o naszym spotkaniu.
Canosa di Puglia nie figuruje w przewodnikach turystycznych (chociaż poza katedrą jest tam na przykład jeszcze sporo nienajgorzej zachowanych starożytności). Wybadawszy przy pomocy gugla godziny otwarcia katedry (jak wszystko na południu, tuż po południu zamyka się na głucho), wyciągnęłam mocno sceptycznego męża na „wild goose chase”. Dojechaliśmy w porę – prosto z Castel del Monte, o którym w następnym odcinku – kątem oka zlokalizowałam umieszczone z boku katedry gustowne marmurowe mauzoleum, po czym ruszyliśmy do środka. Nasze zainteresowanie zamkniętymi drzwiami w transepcie zauważył (miły i pomocny) kościelny, który po chwili wrócił z kluczem. Można wejść na mały dziedzińczyk (przez wieki podniósł się poziom gruntu), obejrzeć z bliska mauzoleum wykonane na wzór jerozolimskiego kościoła Grobu Pańskiego (tak dla przypomnienia o zasługach), rzucić okiem na nieźle zachowane oryginalne drzwi z brązu i tyle. W (nowych i nie tak eleganckich) drzwiach znajduje się zamek firmy Yale, do którego pasuje już całkiem inny kluczyk. Pytam gdzież on, a kościelny z wielkim namaszczeniem odpowiada, że właśnie trwają prace archeologiczne. Ja na to: „Ach jaka szkoda, bo ja właśnie również jestem historykiem, dottoressa, universita di Varsavia, storia normana, bla bla bla…” Chyba zrobiło wrażenie, bowiem kościelny ruszył truchcikiem do zakrystii, skąd zaraz wychylił się władający (jakim takim) angielskim (jak sądzę) szef wykopów. Po wykonaniu tej samej przemowy tym razem w lepiej znanym mi języku, archeolog wydobył z kieszeni mały kluczyk i podreptał do mauzoleum. Myślałam, że zobaczymy parę kolumn, jakieś nie do końca pozacierane płaskorzeźby, płytę z inskrypcją. Owszem, to wszystko tam było, ale nie tylko. Otóż, na małym stoliku, tuż obok dziury w marmurowej podłodze i odsuniętej płyty z eleganckim napisem BOAMVNDVS, na czerwonym suknie leżały sobie KOŚCI… Koło słupka kości kupka… Książę we własnej osobie, oko w oko, czy też raczej – oko w kość. Jak na osobę niemal tysiącletnią, zastałam go w zdumiewającym zdrowiu i elegancji. Nawet wciąż widać, że wzrostu mu natura nie poskąpiła. Przez moment przeszło mi przez głowę uprosić kolegę dottore o relikwię, ale w końcu zrezygnowałam – nie posiadam odpowiedniego pojemnika na tak zacną osobę, jeszcze by mnie potem po nocach straszył. Tak więc skończyło się na niespodziewanej audiencji. Cieszyłam się bardziej niż Lara Croft, a moja reputacja w oczach męża wydatnie wzrosła. Zresztą, tak sobie myślę, polubiliby się, zwłaszcza po tym numerze z włócznią…
W następnym odcinku "Powacającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę".