Spory kłopot kierowcy z północy Europy nastręcza interpretacja znaków zakazu i nakazu. Trudno wyczuć, kiedy jest to tylko sugestia i o jakim stopniu intensywności. Rzeczą świętą jest nie blokowanie wjazdów na posesje i nie jeżdżenie szybciej niż jakieś 50-60 po miasteczkach - wszystko inne to raczej propozycja niż cokolwiek innego. Samochód wydaje się być jeżdżącym dodatkiem do klaksonu. Dla obytego z korkami warszawskimi czy poznańskimi, Cagliari (ćwierć miliona ludzi), nawet w godzinach szczytu, łatwo i szybko przejezdne. Reszta wyspy raczej senna, na prowincji dość trudno znaleźć cokolwiek otwartego (chiuso per basso staggione, chiuso per domenica, chiuso per ferie, chiuso per chiosura) - szczytem wszystkiego są supermarkety zamknięte... w poniedziałek (co przy wysokim bezrobociu trochę dziwi).
Sardynia była zawsze zapadłą prowincją wszystkiego. Gdzieś tam na boku, z dala od głównego nurtu: powiatowa Fenicja, powiatowa Kartagina, powiatowy Rzym, powiatowe Bizancjum, powiatowe średniowiecze, powiatowa Hiszpania, wreszcie powiatowe Włochy. Nie ma dużych zabytków, wspaniałych budowli, pomników geniuszu architektów i budowniczych. Pozostałości Nory, stolicy rzymskiej Sardynii, wyglądają... niepoważnie. Nieliczne romańskie kościoły, praktycznie brak gotyku i renesansu, lepszy barok gdziekolwiek indziej.
Czymś oryginalnym jest natomiast kultura nuragijska, na tyle prehistoryczna, że wyprzedzająca Rzymian. W muzeum archeologicznym spora reprezentacja „Wenusek” a’la Wenus z Wilendorfu, wykrzywione (sardonicznie?) gliniane gęby i nieduże figurki z brązu (w tym pani z panem na kolanach, w której różni apologeci widzą przedchrześcijańską Madonnę). Jedyne na wyspie UNESCO (jak rzekł któryś prezydent USA „znam, znam, ten mały, dzielny kraj”) to Su Nuraxi, ni to zamek na długo przed średniowieczem, ni to świątynia podobna do maltańskich. A że podobnych, tylko ciut mniejszych, jest w sumie co wzgórek, najwyraźniej pierwotni Sardyńczycy lali się między sobą o co się dało. Starożytni Grecy nazywali te nuragi po swojemu dedalai, uważając, że Dedal co prawda doleciał na Sycylię, ale potem przeniósł się na Sardynię i zajął się budową wież. Zresztą zdaniem Greków z Sardynią związani byli również Aristajos (w ramach pielgrzymki pokutnej po wypadku z Akteonem) oraz Jolaos (bez wyraźnego powodu, po śmierci Heraklesa).
W późniejszej historii nie urodził się na Sardynii nikt naprawdę ważny (z braku godniejszych, szczycą się Antonio Gramscim, zwąc go dość na wyrost antyfaszystą), nikt znaczny tu nie mieszkał (no bo kim był Tigellio, starorzymski muzyk), ani nawet na wakacje nie przyjeżdżał (dopiero D. H. Lawrence, powieściopisarz modernista w latach 20tych XX wieku, a i on na góra dwa tygodnie).
Zresztą na kilku pierwszych stronach „Sea and Sardinia” Lawrence najpierw gęsto się tłumaczy, dlaczego zdecydował się ruszyć z Sycylii (gdzie przebywał znacznie dłużej), a potem - sam jakby nie będąc przekonanym - przekonuje czytelnika, dlaczego akurat obrał azymut na Sardynię. I tak, książka napisana niemal sto lat temu, pozostaje do dziś najważniejszym literackim opisem wyspy.
Mieli Sardyńczycy własną noblistkę (Grazzia Delleda), która pisała, jak można łatwo się domyśleć, o Sardynii (nawet wyszło kilka powieści w polskich tłumaczeniach) - ale dla czytelnika nietubylczego świeci ona światłem odbitym Lawrence’a.
Sardynia w początkach czerwca jest bombą olfaktoryczną. Niekoniecznie pachną cząbry smutne gór spalonych - wręcz przeciwnie, wszystko kwitnie, zieleń jeszcze w miarę świeża (choć gdzieniegdzie już po żniwach), zapachy kwiatów, olejków roślinnych, żywic i nie wiadomo jeszcze czego łączą się ze sobą w odurzającą mieszankę.
Nawet jak na warunki śródziemnomorskie, są tu bardzo ładne plaże, w tym pierwsza już na przedmieściach Cagliari. Drobny, złoty piaseczek, tylko woda zimna prawie jak w Bałtyku - ale kolor ma prawidłowy.
Bezpretensjonalna kuchnia, oparta głównie na rybach i grillu. Niekiedy ta bezpretensjonalność bywa wielką zaletą, jak w portowych knajpkach w stolicy (chociaż wieczorem otwierają się one dopiero o 20.30). Innym razem widzieliśmy „sałatkę” złożoną z pajdy sera mozarella i pomidora w całości (właściciel udający kucharza nie zdobył się nawet na trud pokrojenia). Lokalną specjalnością, dla nas praktycznie niejadalną, były arselle, czyli rodzaj małży od świeżości o zapachu nieświeżym a smaku dorównującym zapachowi (ratuje się rzecz całą poprzez marynowanie w czosnku). Na deser podano nam któregoś razu smażony owczy ser pecorino obficie polany miodem (kompletnie szalone, ale interesujące). Na szczęście dla mniej odważnych, każda wioska ma jakieś swoje słodycze, najczęściej o arabskiej proweniencji.
Z miejscowych win dobrze zapamiętaliśmy białe Vermentino (dobry towarzysz morskości na talerzu) oraz czerwone Cannonau - zbrakło czasu na bardziej wnikliwe studia. Polecamy też lokalny digestiv - Mirto di Sardegna, zarówno w wersji bianco (z lisci mirtu) jak i rosso (z jagód). Na inną miejscową specjalność - ser casu marzu (peccorino uszlachetniony przez obecność i produkty metabolizmu larw muchówek) nie natrafiliśmy, więc dylemat jeść czy nie jeść (a jeśli jeść, to czy z komponentem mięsnym czy bez) pozostał tylko teoretycznym.
Miejscowa mordownia operowa (Teatro Lirico di Cagliari) wygląda jak bunkier, ale jak każda nowoczesna opera ma bardzo wygodne fotele i cudowną akustykę, której sprzyja płytki, odkryty kanał. Pretekstem do całego wyjazdu było bowiem "długie pożegnanie" Marielli Devii ze sceną w ogólności, a z rolą Elwiry w Purytanach Belliniego) w szczególności. Ale to już zupełnie inna historia.