Kochani,
Ten wpis jest poniekąd owocem dyskusji która rozwinęła się na naszym starym blogu, a która zasługuje na trochę lepsze opakowanie, niż aktualnie ma. Zaczęło się od win znad Rodanu - ten wpis wisi na salonie24. Tutaj mały komentarz tytułem wtrącenia. Jurek K. (nasz przyjaciel z pewnej listy dyskusyjnej) celnie zauważył, że winny szczep cinsault znany jest w Afryce Południowej pod nazwą hermitage (i jako taki użycza swojej nazwy mieszancowi z pinot noir - pinotage), jednak na północy Rodanu (apelacje Hermitage, Crozes-Hermitage) wcale nie jest uprawiany. Niestety, mechanizmu tej pomyłki (?) nie znam i nie byłem w stanie wytropić. Może to ten sam mechanizm, na mocy którego jeden z afrykańskich nosorożców nazwany jest białym, choć nie jest wcale jaśniejszy niż ten drugi, czarny (holenderskie wijt nie znaczy wcale angielskie white lecz wide - chodzi o szerokość pyska). Może to ten mechanizm, który każe nazywać roślinę o łacińskiej nazwie Helleborus niger ciemiernikiem białym (bo czarne, owszem, są jego korzenie), a jedną ze sztuk Czechowa ("Чайка") każe wystawiać w Polsce pod nazwą "Czajka" (a nie "Mewa").
Zaczęło się więc od win, szybko skoczyło na Noego, który nie dość, że był pierwszym vigneronem (Księga Rodzaju 9:20), to jeszcze zachowywał się wbrew zasadom, które do dziś praktykują na przykład dilerzy narkotyków (nie pal własnego towaru). Zaraz potem komentator Tichy zgrabnie nawiązał do chronologii biskupa Usshera i próbował całkiem udolnie wydatować Noego.
Zaczem przełożyłem wajchę i poszło w tor operowy. A zrobiłem to tak:
Skoro już mowa o różnych literackich odniesieniach, to mieliśmy ostatnio okazję degustować marzemino, wspominane w finale II aktu Don Giovanniego ("Versa il vino! Eccellente Marzemino!"). Degustacja odbywała się na tle win znad Rodanu i raczej była koniecznością (zabrakło chateauneufów pod ręką, a w zasadzie pod korkociągiem) niż planowanym zabiegiem. Niestety, o ile Don Giovanni znał się na uwodzeniu kobiet, o tyle na winach niekoniecznie. Marzemino (produkowane obecnie w rejonie Trentino) jest typowym „północnym winem czerwonym” - raczej nieskomplikowanym, dość przyciężkim i mało przyjemnym w piciu. Ciekawe, że Don Giovanni, w końcu sewilczyk z pochodzenia, nie wybrał do swej ostatniej kolacji chociażby chianti czy barolo – nie mówiąc już o typowych czerwonych winach południowych, do których znacznie bardziej pasowałaby eksklamacja „eccelente!”. Mam pewną teorię – otóż dawniej marzemino produkowano w okolicach wioseczki Marzemin (stąd nazwa szczepu), w Krainie. Teraz Kraina jest częścią Słowenii, dawniej była krajem koronnym Austro – Węgier (Herzogtum Krain). W czasach Da Ponta wina z Krainy były więc winami produkowanymi na południowym skraju cesarstwa – i być może niepatriotycznie byłoby libreciście podać Don Giovanniemu do stołu wino nie austriackie. Ale to tylko teoria.
Blogger Kwik (znany, między innymi, stąd) delikatnie oponował:
"Versa il vino" znaczy chyba nalej wina. A więc jeśli wykrzykiwał "eccelente" jeszcze przed spożyciem, to raczej był ofiarą przesadnego optymizmu, a niekoniecznie złego smaku.
Główną zaletą marzemino jest chyba jednak rym do wino.
Sprawdziłem jednak w partyturze i wyszło na moje:
Pomiedzy "Versa il vino!" a "Eccelente marzimino!" jest sześć taktów przerwy. Wystarczy, żeby zdegustować. I się zdegustować.
A do vino rymuje się chociażby i pinot. Zresztą mógłbym Da Pontemu napisać kilka wersji z lepszymi winami. Chociażby:
"Vino! Andare avanti! Eccelente chianti!"
albo:
"Vino! Eccolo! Eccelente barolo!"
albo (tutaj dialog Leporella z Giovannim):
(L) "Bibita, padrone!" (DG) "Eccelente amarone!"
Kwik podsumował zgrabnie:
A swoją drogą to marzemino w Don Giovannim to chyba protoplasta "product placement"? Tak sobie chytrze pomyślałem, zaraz jednak myśl mą uznałem za dość oczywistą, wrzuciłem więc w googla "product placement" "don giovanni" i znalazłem w starym numerze Spectatora:
Lorenzo da Ponte, in his libretto for Don Giovanni, has his hero drinking Marzemino and pronouncing it excellent while he waits for the statue of the Commendatore to join him for dinner. It’s a northern Italian wine, found chiefly in Trentino. The Spectator’s own Simon Hoggart hasn’t tasted it but wine writer Margaret Rand has, considers it unremarkable and says that she ‘can’t think what Da Ponte was thinking of. Perhaps his brother grew it.’ An early example of product placement? Or maybe a subtle way of indicating to audiences that Don Giovanni’s appetites are voracious but undiscriminating.
http://tinyurl.com/27kmbl
Jak łatwo niechcący zostać plagiatorem. Aż strach myśleć.
Oczywiście można by długo jeszcze. Przypominam sobie rozmowę z Krzysztofem A. (to nasz kolejny zaprzyjaźniony byt z owej "pewnej listy dyskusyjnej") na temat różnych aspektów wykonywania arii "Finch' han del vino calda la testa", w tym i przez Muslima Magomajewa. Chwała bogu, że Ałła Pugaczowa nie zabrała się za Donnę Annę.
I jeszcze jedna rzecz na koniec. Swego czasu wspomniany już tutaj Jurek K. podał linkę do nagrania audycji RFI, w której Piotr Kamiński wypowiadał się na różne tematy związane z Don Giovannim - a pretekstem było bodaj wydanie nagrania pod Rene Jacobsem. Audycja miała i swoją drugą część - odsłuchaliśmy i przeczytaliśmy transkrypt z zainteresowaniem, ale z rosnącą niezgodą. Co tu dużo mówić, oprócz tych momentów, w których Kamiński wypowiadał się z niechęcią o tempach Jacobsa, z wszystkimi pozostałymi tezami Kamińskiego nie zgadzaliśmy się radykalnie. Można by rzec, że różnica poglądów pomiędzy nami na koniec przypominała już różnicę pomiędzy płciami. Biorąc pod uwagę, że to Piotr Kamiński prowadzi cotygodniowe audycje operowe w radio i to Kamiński (a nie my) jest autorem "Mille et un opéras" próbowałem się jakoś z nim wewnętrznie zgodzić, przyznać mu rację, odpuścić ze swojej. Ale nie dało rady. Bardzo wiele się z obu audycji dowiedziałem, ale nie spowodowało to, że w jakiejkolwiek z poruszanych spraw byłbym skłonny przyznać Kamińskiemu rację.
Pokrótce, uważam ( i Dorota też, a nawet bardziej), że "Don Giovanni" jest bardziej drama niż giocoso, nie jest to wesoła sztuczka o dupach i nadawanie Don Giovanniemu faustowskiego wymiaru jest jak najbardziej uzasadnione, choćby poprzez analizę literacką libretta. Rozumiemy argumenty zwolenników historically informed performances, ale wcale nie uważamy, że wersja praska jest w jakikolwiek sposób lepsza od wiedeńskiej (czy tzw. syntetycznej). Owszem "trzeba grać to, co Mozart napisał" - ale "Dalla sua pace" dla Don Ottavia i Mi tradi" dla Donny Elviry napisał nie kto inny jak Mozart, tylko trochę później. Wcale nie uważamy, że dodanie tych arii zepsuło cokolwiek w konstrukcji opery, wręcz przeciwnie. Nie wiemy dlaczego Kamiński chce koniecznie widzieć Donnę Elvirę jako rozhisteryzowaną, podstarzałą wariatkę - rozumiemy jednak, że dramatyczne "Mi tradi" i poprzedzający tę arię recytatyw ("In qulai eccessi") bardzo przeszkadzają Piotrowi K. uzyskać taką optykę. Donna Elwira jest dla nas postacią tragiczną, wbrew usiłowaniom dorobienia jej komicznej mordy. Trudno natomiast orzec, w czym wadzi Kamińskiemu "Dalla sua pace" Don Ottavia z pierwszego aktu. Pewno znów nadaje trochę głębi postaci, którą Kamiński wolałby może widzieć jak wyjętą z burleski. Poza tym, skoro już mamy najętego tenora na całe przedstawienie, to chyba logicznie jest dać mu coś zaśpiewać i w pierwszym akcie a nie tylko kazać mu czekać do "Il mio tesoro intanto". (Dla jasności - w Pradze tenor śpiewał morderczą arię z II aktu, wiedeńskiemu tenorowi Mozart napisał łatwiejszą arię w akcie I, obecnie w większości inscenizacji i nagrań Don Ottavio śpiewa obie arie).
Oburza się też Piotr Kamiński na pomysły zakończenia sztuki sceną "piekłowstąpienia" Don Giovanniego (czyli obcięcia finałowego sekstetu). Kamiński broni integralności praskiej wersji niczym Jaruzelski socjalizmu ("skreślanie finałowego sekstetu powinno się znaleźć w kodeksie karnym", "Na samą myśl o tym barbarzyństwie dreszcz przejmuje"; "bluźnierczy gest") - przyjrzyjmy się jednak istocie rzeczy stojącej za logoreą Piotra K. Z punktu widzenia konstrukcji dramaturgicznej sekstet jest zbędny. Otóż jeżą nam się włosy na głowie i całym ciele gdy Don Giovanni ściska rękę Komandora i pochłania go piekło - a zaraz potem pozostali bohaterowie, nie wiadomo skąd się biorąc, śpiewają umoralniające kawałki o tym, że jakie życie, taka śmierć oraz o tym, co planują ze sobą zrobić w przyszłości najbliższej - widza to niewiele obchodzi, widz ma za złe, że został w krótkich abcugach "rozhermetyzowany". Muzycznie (i tutaj wypowiadam się z najmniejszą pewnością) sekstet nie jest chyba na tyle wartościowy, żeby go wbrew logice i konstrukcji dramatycznej utrzymywać. Libretto opublikowane z okazji wiedeńskiej premiery sekstetu nie zawiera - i żadna żonglerka słowna nawet w wysokim, zaproponowanym przez Piotra Kamińskiego gatunku, tego nie zmieni.
Serdeczności,
Babilas