środa, 7 listopada 2018

Ogrodnik podmiejski (13). Szafran

Niewiele roślin kwitnie o tej porze w ogrodzie. Znaczy wiele roślin kończy kwitnienie (astry, świecznice, chryzantemy), ale mało kto zaczyna. Głównie dlatego, że nie warto: trudno o zapylaczy, a i nasiona mogą nie dojrzeć, czy też zginąć od mrozów. Jedną z takich roślin, które mimo wszystko zakwitają w moim ogrodzie pod koniec października jest szafran (Crocus sativus).

Trzeba zacząć od tego, że jest to gatunek nie występujący w przyrodzie w stanie dzikim, nadto jeszcze triploidalny, bezpłodny, więc nie wiążący nasion - czyli kwestie przedłużania gatunku na drodze seksualnej są mu najzupełniej obojętne. Trudno powiedzieć, kiedy, gdzie i jak powstała ta triploidalna mutacja. Najprawdopodobniej formą wyjściową był któryś z kwitnących jesienią gatunków z rodzaju Crocus. Ponieważ na odnaleziono minojskie freski przedstawiające najprawdopodobniej zbiór szafranu, daje to przesłanki do przypuszczeń, że mógł to być pochodzący z Krety C. cartwrightianus, ale równie dobrze każdy inny jesienny krokus z tamtych okolic (na przykład C. pallasii).

Freski z Santorini (Akrotiri) przedstawia dwie kobiety zbierające (przedstawiony dość symbolicznie) szafran. Niebieskie małpy odbierają go od zbieraczek i podają siedzącej na podwyższeniu w sąsiedztwie gryfa postaci (bogini?). Dlaczego małpy są niebieskie (takie same również na freskach z pałacu w Knossos więc to nie przypadek), tego nie wiadomo, przyjmijmy, że mieli akurat zapas pigmentu. Na sąsiednim fresku ta sama postać (bogini) ze zranioną stopą, krew spływa na kwiat szafranu, barwiąc znamię słupka. Kolejny fresk, być może należący do tego samego cyklu przedstawia kobietę (kapłankę?) z naczyniem z szafranem; jej usta i uszy są pomalowane na złoty kolor, być może to sugestia zastosowań kosmetycznych?

Pierwsze zapisy dotyczące zastosowań medycznych szafranu znajdują się na tabliczkach odnalezionych w ruinach biblioteki asyryjskiego króla Aszurbanipala w Niniwie. Szafran był - i pozostał do czasów nowożytnych - lekarstwem na wiele różnych chorób, niemal uniwersalnym panaceum. Znany był i powszechnie używany w czasach rzymskich, ale wyszedł z użycia z upadkiem cesarstwa zachodniego.

Szafran na nowo pojawił się w Europie wraz z arabskim podbojem Półwyspu Iberyjskiego. Od Arabów mamy też jego nazwę: za’farān (złoty), która przyjęła się najpierw w językach południa kontynentu (hiszpański azafrán, włoski zafferano). Nawracające w średniowieczu epidemie dżumy (“czarnej śmierci”) wzmogły popyt na szafran, jako że był on podstawowym składnikiem lekarstw, którymi próbowano leczyć chorych. Wyprawy krzyżowe utrudniły import surowca z Bliskiego Wschodu, pośrednio przyczyniając się do rozwoju uprawy szafranu w Europie.

Wciąż jednak importowano szafran z Grecji, choć stopniowy regres terytorialny Bizancjum coraz bardziej ograniczał jego dostępność. Na handlu szafranem rosły fortuny, ale pojawili się również piraci, fałszerze i złodzieje. Historycy rejestrują nawet “wojnę szafranową” która wydarzyła się w roku 1374, gdy jakiś lokalny szlachetka napadł i obrabował wozy kupieckie wiozące szafran do Bazylei (która wówczas była centrum handlu tą przyprawą).

Samuel Pepys w swoich “Dziennikach” odnotowuje, że w miasteczku Saffron Walden na południu Anglii (nazwanym tak właśnie nie bez powodu), po szafranowych żniwach resztki kwiatów zatykały rynsztoki. Co tylko świadczy o tym, że w XVI-XVII wieku szafran uprawiany był powszechnie, również daleko od basenu Morza Śródziemnego. W wieku XVIII uprawa szafranu w Europie upadła - przyczyniło się do tego ochłodzenie klimatu, ale przede wszystkim rozwój handlu i dostępność względnie taniego szafranu z Persji i Turcji. Równolegle szafran trafił do Ameryki Północnej przywieziony tam przez szwenkfeldystów (zwolenników protestanckiego teologa Schwenkfelda z Dolnego Śląska)

Obecnie światową produkcję szafranu ocenia się na jakieś 170 ton rocznie, z czego mniej więcej 4% wciąż produkowane jest w Europie: Hiszpania (La Mancha), Sardynia, Grecja (Zachodnia Macedonia, rejon miasteczka Kozani). Któregoś roku spóźniliśmy się o kilka dni żeby zobaczyć pola w rozkwicie - w rejonie Albacete w Hiszpanii kanoniczną porą zbioru szafranów jest ostatni weekend października.
Szafran był i nadal jest drogi (żeby uzyskać jeden gram tej przyprawy należy pozyskać znamiona słupków z mniej więcej 150 kwiatów (istnieje też inny przelicznik - 10 kg szafranu z hektara uprawy) - dlatego często fałszuje się go za pomocą płatków nagietków, krokosza barwierskiego, kurkumy, papryki, płatków goździków oraz różnych innych dodatków. Nasącza się też szafran miodem lub oliwą, żeby zwiększyć jego ciężar.

Dobroci szafranu tłumaczone są obecnością w nim trzech związków. Mówiąc w pewnym uproszczeniu krocyna odpowiedzialna jest za kolor, pikrokrocyna za smak, a safranal za zapach. Jeśli chodzi o farmakologiczne właściwości szafranu, to nauka jest ciągle jeszcze na etapie potwierdzania skuteczności i wyjaśniania mechanizmu działania. Niewiele się tutaj zmieniło od wieków średnich. Oprócz zastosowań medycznych i gastronomicznych, szafran używany bywa jako składnik kosmetyków, a także - dawniej - jako naturalny barwnik do tkanin.

Hiszpańskie firmy handlujące szafranem często sprowadzają tani szafran z Iranu i tylko konfekcjonują go w Europie - w ten sposób mogą etykietować produkt jako hiszpański, co jest też pewnym rodzajem fałszerstwa. Hiszpański (czy ogólnie, europejski) szafran jest znacznie droższy, co wynika przede wszystkim z wyższych kosztów bardzo trudnej do zmechanizowania pracy przy zbiorze kwiatów i wyłuskiwania z nich trójdzielnych znamion. Okazuje się też, że z jakichś względów ma wyższą zawartość związków aktywnych (a zwłaszcza safranalu).

Najlepszej jakości szafran uzyskuje się z kwiatów ledwo otwartych, lub - lepiej - jeszcze nie otwartych (znamionom szkodzi i słońce i deszcz), w związku z czym zbiór musi być przeprowadzony bez zbędnej zwłoki, w godzinach porannych. Po zbiorze dosusza się surowiec (kilka godzin w temperaturze 40-60℃), który potem przechowuje się w hermetycznych pojemnikach bez dostępu światła. Ciekawe jest to, że świeżo zebrany i dosuszony szafran nie ma aromatu, musi dojrzewać przez co najmniej kilka tygodni zanim będzie zdatny do użycia.

Jak uprawiać szafran? Filozofii wielkiej nie ma - tak, jak inne zimujące cebulkowe. Cebulki, (botanicznie rzecz biorąc to są bulwocebule) sadzimy na jesieni na głębokość 10-15 cm (im surowszy klimat, tym - na wszelki wypadek - głębiej). Gleba nawet niekoniecznie szczególnie żyzna, raczej lekko zasadowa niż kwaśna, ale zawsze dobrze przepuszczalna, bez tendencji do tworzenia kałuż po opadach. Bulwocebule znoszą spadki temperatur do -26℃ (czyli praktycznie są zimotrwałe). Kwitnienie zależy od stanowiska i pogody jesienią, ale w Polsce zwykle przypada na drugą połowę października i początek listopada. Najczęściej jeszcze jesienią pojawiają się podobne do źdźbeł trawy liście, które znoszą spadki temperatury do -10℃, czyli (zwłaszcza w bezśnieżne zimy) mogą podmarzać. Części nadziemne zasychają i obumierają pod koniec maja i roślina wchodzi w okres spoczynku, podczas którego potrzebuje ciepła, aby zainicjować tworzenie pąków kwiatowych, które zakwitną na jesień. I tak da capo al fine. W międzyczasie bulwocebule się dzielą (pamiętajmy, że szafran jest sterylny, więc to jedyna metoda rozmnażania) i po kilku latach nadają się do rozsadzenia. Nie chorują i nie ulegają szkodnikom - za wyjątkiem gryzoni, które mogą spustoszyć uprawę.

Oprócz szafranu w naszych ogrodach spotyka się dwa inne kwitnące jesienią gatunki krokusów, najczęściej pochodzący z Turcji i Iranu Crocus speciosus - krokus okazały, o dużych, uzasadniających polską i łacińską nazwę kwiatach. Gatunek ten dał kilka odmian uprawnych, w tym kwitnącą na biało ‘Albus’. Crocus pulchellus ma mniej spektakularne kwiaty, ale jest wyjątkowo łatwy w uprawie, niekiedy nawet zbyt spontanicznie się naturalizujący. Inne gatunki to już zajęcie dla hobbystów i amatorów.

I jeszcze na koniec wróćmy do starożytnych Greków i mitologicznej etymologii. Nazwa rodzaju wzięła się od imienia nieszczęśliwie zakochanego w nimfie młodzieńca. Aby zerwać ten źle rokujący związek bogowie olimpijscy zamienili kochanków w rośliny: chłopca w krokusa, a nimfę w kolcorośl (Smilax). W alternatywnej wersji Crocus był towarzyszem Hermesa, przypadkowo zabitym przez niego dyskiem i wskrzeszonym przez nimfę Chloris jako kwiat (ale o Hiacyncie i Apollu jest bardzo podobna historia).

Poniżej Crocus speciosus z mojego ogrodu. Szafrany zdążyły nieco przekwitnąć zanim wybrałem się robić zdjęcia.


niedziela, 28 października 2018

Ogrodnik podmiejski (12). Kopać lub nie kopać (oto jest pytanie)?


Zadaję je sobie co roku w porach, w których trzeba znaleźć na nie szybką odpowiedź, czyli, na przykład, teraz. Dotychczas kopałem, przymierzając się niekiedy nawet do XIX wiecznej tzw. regulówki (ang: double digging). Argumenty od lat jednoznacznie proste: poprawiamy strukturę gleby poprzez jej napowietrzenie, wprowadzamy nawożenie tam, gdzie jest potrzebne (strefa korzeni), ograniczamy rozwój chwastów, no i zaczynamy nowy sezon (czy nową uprawę) od czystego pola. Oraz, rzecz jasna, taka ogrodnicza tradycja od pokoleń.

Okazuje się jednak, że stronnictwo niekopiące wzrasta w siłę i argumenty. Prorokiem ich (przynajmniej w Wielkiej Brytanii) jest niejaki Charles Dowding, a religię tę podczepiono pod nurt agroekologii. Argumenty są mniej więcej takie. Strukturę i napowietrzenie zrobią nam i tak dżdżownice, a łopata może temu jedynie zaszkodzić. Przekopywanie tylko rozsiewa chwasty, pozwalając nasionom z powierzchni gleby przetrwać w glebowym banku nasion do następnego kopania, a te z głębi wydobywa na powierzchnie, gdzie mogą kiełkować. Nadto jeszcze, gdy mamy wieloletnie chwasty tworzące kłącza (powój, perz, skrzyp), przekopanie gleby może te kłącza rozdrobnić i rozprzestrzenić - w ten sposób mamy kłopotu więcej zamiast mniej.

Potem jest jeszcze taki antropomorfizujący argument, że ziemia po kopaniu musi odpocząć i się zregenerować (bo jest “osłabiona), niczym człowiek po operacji chirurgicznej - a jeśli nie kopiemy, to nie ma tej interwencji skalpelem i jej negatywnych skutków. Trochę chybione, moim zdaniem, ale niech im będzie. Wracając do nieco bardziej naukowych przesłanek - glebę zasiedla cienka lecz gęsta sieć grzybni różnych gatunków grzybów, część z których ma znaczenie mikoryzowe, a inne są saprofitami rozkładającymi nadmiar materii organicznej. Łopata im szkodzi, więc jej nie używajmy.

Niekopana ziemia - zdaniem zwolenników - wolniej traci ciepło i wodę, nadto jeszcze organiczny, związany węgiel nie utlenia się i nie ulatnia do atmosfery, tylko podnosi żyzność gleby. Zamiast przekopywania nawozów należy co roku mulczować(*) glebę kompostem lub czymś, co kompostem wkrótce się stanie (słoma, liście, skoszona trawa czy jakakolwiek materia organiczna). Same zalety: ogranicza rozwój chwastów, chroni wilgoć i ciepło w glebie, pomału rozkładając się dostarcza stopniowo pokarmu, wtedy kiedy rośliny go potrzebują. Eliminacja nawożenia mineralnego likwiduje problem zasolenia gleby i wód gruntowych. Wada taka (jedyna, ale duża), że trzeba mieć (czy zorganizować sobie) regularny dostęp do takiego materiału. 

Jest jeszcze jeden, istotny argument, mało kiedy podnoszony, ale mający kluczowe znaczenie - przynajmniej dla mnie. Późna jesień niemiła ogrodnikowi (zimno, mokro, wietrznie, ciemno i ogólnie depresyjnie) i raczej trzeba minimalizować ekspozycję na żywioły. A zaoszczędzony czas zmarnować w internecie, na przykład pisząc filipikę o zaletach niekopania.


(*) zawsze miałem kłopot z sensownym tłumaczeniem to mulch na polski, a tu się okazało, że to od dawna w polszczyźnie siedzi.

czwartek, 11 października 2018

Ogrodnik podmiejski (11). Złota polska jesień.

W odróżnieniu od zeszłego października, kiedy to pora deszczowa przeszła płynnie i niepostrzeżenie w chłodną porę deszczową, tego roku przyroda pokazuje nam przyjemny spektakl kolorystyczny. Żółcie, pomarańcze, czerwienie - za to skąpo grzybów leśnych, z czego najbardziej cieszą się pieczarkarze.

A w ogóle dlaczego liście drzew przebarwiają się na jesień? Dotychczas nauka uważała, że mechanizm jest prosty: w liściach od początku są wszystkie barwniki: żółte karoteny i ksantofile, czerwone antocjany i zielony chlorofil, którego jest najwięcej i który maskuje je wszystkie. Na jesień drzewa rozkładają chlorofil i wycofują jego składniki do ponownego użycia w kolejnym roku; barwniki pomocnicze pozostają w liściach i są odpowiedzialne za ich ujawniające się jesienią kolory.


Tak uczono pokolenia studentów, ale w międzyczasie udowodniono, że drzewa syntetyzują antocjany w liściach dopiero na jesień właśnie, czyli musi być tego jakiś oddzielny sens i powód. W poszukiwaniu tego sensu i powodu wymyślono dość ekwilibrystyczną teorię, że skoro większość szkodników (na przykład mszyce) zimuje w postaci jaj (zniesionych na pędach, w zakamarkach kory), to te jaskrawe kolory mają być odstraszającym sygnałem dla owadów (“tu się proszę nie rozmnażać!”). Problem trochę w tym, że owadzie oko ma dość specyficzną budowę i nie widzi koloru czerwonego (dlatego, na przykład, większość wiosennych kwiatów – którym bardzo zależy na byciu zauważonym przez nieliczne w tym czasie zapylacze – ma kolor żółty). I tak cały misterny plan upadł.


Ale skoro zaczęto się zastanawiać nad mechanizmem jesiennego przebarwiania się liści drzew i do tych namysłów zaprzężono biochemię, to natrafiono na kilka ciekawych spostrzeżeń. Chlorofil służy roślinom do konwersji energii świetlnej na wysokoenergetyczne cząsteczki ATP (które sobie potem zużywają na różne czynności fizjologiczne). Jesienią, gdy nadal jeszcze świeci słońce, ale temperatura coraz niższa, produkcja ATP idzie pełną parą, lecz mechanizmy jego odbioru i transportu są coraz bardziej spowalniane. Aby nie uszkodzić sobie organizmu nadmiarem ATP i wolnymi rodnikami (coś jak przegrzanie reaktora atomowego w mikroskali), roślina zaczyna równolegle rozkładać chlorofil (bo ten zaczyna funkcjonować jak foto-uczulacz) oraz wytwarzać czerwone barwniki, które działają jak coś w rodzaju filtra ochronnego na chlorofil, ograniczając ilość światła i wydajność procesu fotosyntezy.


Oczywiście na przebarwianie się liści ma wpływ wiele czynników środowiskowych (temperatury i ich dobowe różnice, zasobność gleby, jej odczyn, nasłonecznienie), ale i genetycznych (niektóre gatunki drzew nie przebarwiają liści na jesień – opadają zielone). Okazało się też, że te same drzewa w Nowej Anglii i Kanadzie przebarwiają się bardziej na czerwono, a w Europie bardziej na żółto. Wciąż zastanawiano się nad tymi czerwonymi barwnikami, bo to w sumie dość kosztowne w produkcji związki, więc po co drzewom je wytwarzać, żeby za dwa-trzy tygodnie zrzucić razem z liśćmi. Okazało się, że antocjany są również inhibitorami wzrostu, więc drzewa ‘podtruwają’ swoją najbliższą okolicę, żeby ograniczyć kiełkowanie potencjalnej konkurencji. (Zaznaczyć jednak trzeba, że one się szybko rozkładają, więc taki kompost liściowy to najlepsza rzecz, jaka może się zdarzyć w ogrodzie.)


A może w ogóle zadajmy sobie pytanie: po co drzewom opadające liście, są przecież i takie, którym nie opadają. (A właśnie, że opadają: taka na przykład sosna wymienia sobie wszystkie igły, tylko że co trzy – cztery lata, i nie wszystkie na raz.) Główny powód jest taki, że się nie opłaca utrzymywać ulistnienia na zimę: zimno, ciemno, zysku z fotosyntezy niewiele, natomiast koszt podtrzymywania całej instalacji spory. Równolegle do fotosyntezy w liściach odbywa się proces transpiracji, który nie ustaje zimą i wymaga ciągłego dopływu wody – a jak tu ją dostarczać, skoro minusy na zewnątrz i ‘rury zamarzły’. Więc lepiej pozbyć się liści nie mieć tego kłopotu. Poza tym jeszcze takie ulistnione drzewo może zostać uszkodzone (połamane) przez śnieg czy wiatr – praktyczniej przybrać pozycję aerodynamiczną. Te drzewa i krzewy, które zostawiają sobie ulistnienie na zimę (na przykład różaneczniki), zwijają liście w takie zwieszone pół-rurki – chodzi właśnie o ograniczenie transpiracji i utraty wody poprzez minimalizację ekspozycji na zimowe słońce, z którego my się cieszymy, ale rośliny zupełnie nie.


Najlepiej oczywiście wyjechać na zimę do ciepłych krajów, co praktykują bociany i niemieccy emeryci. Pomyślmy jednak czasem z empatią, o tych, co zakorzenieni muszą przezimować.

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Ekscesy rozpasanego żołdactwa, czyli o pukaniu w dno od spodu

Rzadko ostatnio cokolwiek piszę o operze, ale tym razem nie wytrzymałem, czego efekty tutaj.

wtorek, 1 maja 2018

Ogrodnik podmiejski (10). Przebiśniegi (po sezonie)

Pisząc o przebiśniegach trudno uniknąć banalnych fraz o zwiastunach wiosny i ogólnie taniego sentymentalizmu. Czasem trudno też odróżnić śnieżycę wiosenną (Leucojum vernum) od śnieżyczki przebiśnieg (Galanthus nivalis) - zwłaszcza, że aż do połowy XVIII wieku botanicy uparcie mylili te dwie rośliny lub też łączyli je ze sobą w jeden rodzaj. Dla celów diagnostycznych: u śnieżyc wszystkie sześć listków okwiatu jest równych, podczas, gdy u przebiśniegów zewnętrzne trzy są wyraźnie dłuższe. Nadto jeszcze statystycznie częściej spotkasz przebiśniegi niż śnieżyce.

Nazwy ludowe są też wspólne. Co prawda Linde zauważa, że gładysz to nie to samo, co gładyszek, ale nie zniża się już do objaśniania, co jest czym i dlaczego. Doroszewski podaje również nazwę śniegułka, cytując Konopnicką (“Pan Balcer w Brazylii”: “Kwiat ci to prawy był i szczerobiały, Jak ta śniegułka w czarnym boru wiosną.” - to w opisie Salci, dziewczęcia, które mało co nie zgwałcił był jakiś lubieżny “Szwab”).

Ksiądz Kluk w swoim Dykcyonarzu roślinnym… pisze: Galanthus nivalis. Śnieżyca ranna. Korzeń ma trwały i bardzo rozmnażający się. Kwitnie zaraz po śniegach. Kwiaty są białe, w kupki zgromadzone. Dziko u nas rosnącey tey rośliny nie widziałem, lecz tylko w ogrodach zabawnych dla rannego kwiatu. Oyczyzną iey są góry Wiedeńskie, Trydentskie i inne. Co trzy lata na końcu czerwca dobędą się z ziemi korzenie: poleżą gdzie aż do sierpnia, dopiero w sierpniu posadzą się kupkami po 20 i więcey, a naylepiey pod drzewami lub w mieyscach cienistych.

Tenże ksiądz Kluk w swoim wcześniejszym dziele (Roślin potrzebnych, pożytecznych, wygodnych, osobliwie kraiowych, albo które w kraju użyteczne być mogą, utrzymanie, rozmnożenie i zażycie) daje taki opis: Leucoium bulbosum. Schneetropffen. Maią cebulki małe żółtawe, które w każdey ziemi mocno się rozmnażaią. Kwitną wszystkie biało, mnieysze częstokroć ieszcze w śniegu, większe nieco późniey. Wykopuią się tylko wtedy, gdy się nazbyt rozmnożą.

Pierwszy opis przebiśniegu znajdujemy u Teofrasta (Historia plantarum), który daje nazwę leucoion (leucos - biały, ion - fiołek), przechwyconą później przez śnieżycę (Leucojum). Późniejsi, XVI wieczni botanicy, określali przebiśniegi terminem Leucojum bulbosum, bądź, za Pliniuszem (Naturalis historia), Viola alba względnie Viola bulbosa. Wreszcie Linneusz w roku 1753 zrobił porządek z terminologią: niczym Bóg Ojciec pierwszego dnia stworzenia oddzielił śnieżycę od przebiśniegu i wprowadził nazwę rodzajową Galanthus z gatunkiem typowym (jedynym podówczas znanym) Galanthus nivalis. Dla kompletności obrazu etymologia (grecka): gala - mleko, anthos - kwiat i łacińska: nivalis - śnieżny. Na początku XIX wieku było jeszcze trochę zamieszania z przenoszeniem przebiśniegów z rodziny Liliaceae do (świeżo wyodrębnionej) Amarylidaceae, ale to już tylko dla historyków botaniki.

Nazwy w językach europejskich albo sugerują wynurzanie się spod śniegu (francuskie perce-neige, rosyjski подснежник), albo spadanie razem ze śniegiem (angielskie snowdrop, czeska sněženka, dawne niemieckie Schneetropfen). Ciekawa jest tradycyjny angielski desygnat Candlemas bells, wiążący przebiśniegi ze świętem Matki Boskiej Gromnicznej (2 lutego). Tylko po serbsku (i chorwacku), nie wiedzieć czemu visibaba (to znaczy dokładnie to, na co brzmi).

Przebiśnieg ma pewien (nieduży) związek z mitologią. Pamiętamy wszyscy Odyseję: na wyspie zamieszkałej przez Kirke towarzysze herosa zamienieni zostali podczas uczty przez czarodziejkę w świnie (według innej wersji - zachowywali się jak świnie). Jeden jedyny Odyseusz nie poddał się transformacji, albowiem dostał od Hermesa roślinne antidotum. Homer (w tłumaczeniu Lucjana Siemieńskiego) precyzuje dalej, że “Z ziemi wyrwane, dziwną mocą obdarzone: Korzonki miało czarne, kwiat białości mleka, Moly zwie się u bogów. Dotąd nie ma człeka, Który by je wykopał. Wszystko w mocy bożej!” Są pewne przesłanki, że chodziło tutaj o przebiśniegi (choć Linneusz chyba niezbyt starannie czytał wieszcza, bo nadał nazwę Allium moly żółto kwitnącemu czosnkowi złocistemu).

Otóż radziecki farmakolog Michaił Maszkowski zaobserwował w 1951 na Uralu, że tubylcy wcierali sobie w skronie kwiaty przebiśniegów w charakterze środka przeciwbólowego, a dekokt z całych roślin podawano dzieciom chorym na polio dla złagodzenia objawów paraliżu. Zafascynowany tą obserwacją podjął badania nad wpływem ekstraktów z przebiśniegu na mięśnie i mózgi zwierząt laboratoryjnych, dochodząc do konkluzji, że galantamina (alkaloid pozyskany z cebulek) chroni neuroprzekaźniki w mózgu przed uszkodzeniami przez toksyny i choroby. Pierwszą syntetyczną galantaminę (Nivalin) opatentowali Bułgarzy w 1959, skąd pomału rozpełzła się na cały świat. Dziś jest cennym lekiem opóźniającym postępy choroby Alzheimera. W 1983 dwóch Amerykanów opublikowało artykuł sugerujący, że i w przypadku Odyseusza galantamina uchroniła go przed zatruciem. Słabością tej teorii jest to, że domniemana trucizna (Datura stramonium, bieluń dziędzierzawa, po śląsku pindyrynda) jest rośliną Nowego Świata i nie była znana w antyku (choć, jeśli zakładamy, że Kirke jako córka Heliosa miała moce boskie, wszystko zaczyna się układać w spójną i logiczną całość).

Innym związkiem występującym w przebiśniegach jest trująca aglutynina (lektyna). W latach 80 ubiegłego wieku wszczepiono przebiśniegowy gen odpowiedzialny za produkcję lektyn do ziemniaka w celu jego ochrony przed szkodliwymi owadami. Lektynami zajmował się Árpád Pusztai, węgierski emigrant (po rewolucji z 1956), od dziesięcioleci pracujący w Szkocji. W roku 1999 zdecydował się przejść na drugą stronę barykady i ogłosił wyniki badań nad szczurami żywionymi zmodyfikowanymi ziemniakami sugerujące deformacje (zgrubienia) ścian ich jelit. Obecnie Pusztai jest męczennikiem walki z roślinami transgenicznymi, przykładem nawróconego złoczyńcy i ikoną całego ruchu non-GMO.

Rodzaj obejmuje około 20 gatunków, z których najpowszechniejszy jest krajowy Galanthus nivalis, występujący w całej Europie Południowej i znacznej części Środkowej (w Polsce dociera mniej więcej do linii Poznań-Warszawa). W wielu miejscach poza granicą naturalnego zasięgu (Wielka Brytania, USA) introdukowany, bądź zbiegły z parków i ogrodów. Jedna z większych kolekcji przebiśniegów mieści się w parku Colesbourne (Cotswolds, UK). Dziadek obecnego właściciela, Henry John Elwes, był znanym botanikiem (naturalistą, jak się mawiało w owych czasach, bo jego zainteresowania obejmowały też entomologię, ornitologię, dendrologię i łowiectwo). Podczas jednej z podróży po Turcji odkrył i opisał nazwany później jego nazwiskiem (Galanthus elwesii) gatunek przebiśniegu niemal dwukrotnie wyższy i nieco wcześniej kwitnący niż dotychczas znane. 

Z innych, potencjalnie interesujących ogrodniczo gatunków, wspomnieć należy odkryty na Kaukazie Galanthus woronowii (ten gatunek ma znów liście o wiele szersze niż inne) oraz przebiśnieg królowej Olgi (Galanthus reginae-olgae), który zachowuje się trochę jak zimowity: kwitnie na jesień, a liście wypuszcza wiosną. Botanicy mają z tym taksonem nieco kłopotu, bo występuje na Sycylii, Peloponezie, Epirze oraz w Bośni i nie we wszystkich lokalizacjach kwitnie jesienią (im bardziej na północ, tym bardziej jednak na wiosnę). Odkrywcą tego gatunku był grecki botanik (ale też poeta i polityk; w tych czasach ludzie mieli bardzo wszechstronne zainteresowania) Theodoros Orphanides, który znalazł go w roku 1874 na zboczach peloponeskiej góry Tajget, i nazwał ku czci Olgi Konstantynownej Romanowej, wielkiej księżnej Rosji i królowej Grecji w latach 1867–1913. Orphanides utrzymywał lokalizację stanowiska przebiśniegów w tajemnicy. Gdy niemiecki ogrodnik Max Leichtlin próbował pozyskać te rośliny do swojego ogrodu w Baden-Baden, Grek zaproponował zaporową cenę 50 franków za jedną cebulkę (Leichtlin oferował pięć). Wkrótce potem zmarł, a wraz z nim znikły ślady Galanthus reginae-olgae, który szczęśliwie został ponownie odkryty po dziesięciu latach.

Cebulki przebiśniegu krymskiego (Galanthus plicatus) przywożone były do Wielkiej Brytanii przez żołnierzy powracających z wojny krymskiej - kwitnienie przebiśniegów było jedną z niewielu atrakcji niemal rocznego oblężenia Sewastopola - co spowodowało eksplozję zainteresowania przebiśniegami na Wyspach Brytyjskich w epoce wiktoriańskiej.

Angielscy galantofile (hobby dla wytrwałych pasjonatów - z uwagi na porę kwitnienia, rozmiar roślin i w sumie niewielką zmienność morfologiczną w obrębie rodzaju) wyhodowali ponad dwa i pół tysiąca odmian przebiśniegów - za cebulki najdroższych z nich płaci się kilkaset funtów, co jest w sumie niegroźnym szaleństwem.

Przebiśniegi na małą, domową skalę rozmnaża się (podobnie jak śnieżycę wiosenną) najlepiej przez podział rozrośniętych kęp, przy czym najlepszą porą na to jest… wiosna, tuż pod koniec kwitnienia. Tak podzielone rośliny zdążą się jeszcze przez zakończeniem wegetacji ukorzenić i oswoić nieco z nowym stanowiskiem. Należy pamiętać, że zazwyczaj na przełomie maja i czerwca po nadziemnych częściach przebiśniegów nie ma już śladu. W handlu można nabyć cebulki przebiśniegów w sierpniu, ale jest to dość ryzykowne, bo bardzo łatwo przesychają. Jeśli zakup jest nieunikniony, to należy cebulom starannie sprawdzić turgor, wsadzić do ziemi bez zbędnej (ba! żadnej!) zwłoki i dobrze podlać.

Wolniejsza, ale wydajniejsza metoda to rozmnażanie przebiśniegów z siewu. Nasiona kiełkują szybko, lecz dochowanie się kwitnących roślin zajmuje mniej więcej sześć lat. Ja wysiewam przebiśniegi do ażurowej skrzyneczki, którą zagłębiam nieco w ziemi i zapominam o niej na kilka lat. Nie należy spóźniać się ze zbiorem nasion, gdyż wyposażone są w elaiosomy, tak zwane ciałka mrówcze, które zawierają dużo (z punktu widzenia mrówki) tłuszczów i węglowodanów. Mrówki zbierają nasiona przebiśniegów i znoszą do mrowisk; po objedzeniu elaiosomów nasiona wynoszone są poza gniazda - ten sposób rozsiewania się botanicy nazwali myrmekochorią.

Wybór stanowiska dla przebiśniegów nie jest rzeczą trudną, o ile będziemy podglądać i naśladować naturę. Gleba żyzna i wilgotna (przebiśniegi rosną w lasach liściastych, z dostępem do kompostu liściowego, a krótki okres wegetacji powoduje, że muszą “jeść szybko”). Jeśli słońce, to tylko wczesną wiosną, później cień, żeby cebule nie wysychały. Gleba raczej lekko zasadowa niż kwaśna, więc odpada sąsiedztwo wrzosów, różaneczników, azalii i większości iglaków (u mnie przebiśniegi dobrze koegzystują z cisami). Dobrym pomysłem jest podsadzanie przebiśniegami leszczyny czy innych drzew owocowych. W odróżnieniu od śnieżycy wiosennej źle znoszą stanowiska zbyt mokre, bagienne, regularnie zalewane. Raczej polany i skraje lasów niż łąki i trawniki.

Przebiśniegi są zapylane przez pszczoły (pierwszy pożytek na przedwiośniu), jakkolwiek możliwe jest też samozapylenie. Ich kwiaty wykazują termonastię - reakcję na bodziec termiczny, polegającą na różnym tempie wzrostu zewnętrznych i wewnętrznych listków okwiatu w różnych temperaturach (czego efektem jest otwieranie i zamykanie kwiatów).



wtorek, 24 kwietnia 2018

Ogrodnik podmiejski (9). Surfinie

Przyznam się Wam do czegoś. Otóż niemal zawsze, gdy odwiedzam centra ogrodnicze, jestem adresatem różnych pytań ze strony innych kupujących (“a to w cieniu będzie rosnąć?”, “a jaką ziemię mam do tego kupić?”, “a to wysokie urośnie?”, “a po ile te bratki?”). Pewno dzieje się tak dlatego, że zwykle na zakupy ogrodnicze ubieram się już w strój ogrodowy, łatwy do pomylenia z personelem, a nie wyjściowy, jak inni klienci. Na początku mnie to jakoś drażniło, ale potem pomyślałem sobie, że skoro znam odpowiedzi na przynajmniej niektóre pytania, to przecież nic nie szkodzi odpowiadać.

Na podobnej zasadzie właściciel myjni samochodowej, z której korzystam od dwudziestu lat, nie może sobie w głowie skleić marki/modelu mojego samochodu z jego, że się tak wyrażę, stanem estetycznym, więc powziął graniczące z pewnością przekonanie, że jestem przedsiębiorcą budowlanym. “Znów pan po budowach jeździł, jak tak można auto uświnić?!” - wita mnie z dezaprobatą, na co ja uśmiecham się przepraszająco, i czasem bąkam pod nosem “a tak jakoś wyszło”.

No ale wracając do pytań ogrodniczych. Zapytano mnie (e-mailem) o surfinie, do czego odnoszę się ze zrozumieniem, albowiem sezon balkonowy w pełni - sam dzisiaj taras matki-rodzicielki dekorowałem. Surfinie to przykład sukcesu, który osiągnięto umiejętnym połączeniem genetyki i marketingu. Zaczęło się od petunii, których kilkanaście gatunków znaleziono w Ameryce Środkowej i Południowej. Tambylcy (Majowie) używali petunii zarówno w celach kultowych (zapach kwiatów miał odstraszać złe duchy i podziemne potwory), a także zupełnie utylitarnych (dzikie petunie jako kuzynki tytoniu zawierają w swoich liściach narkotyczne alkaloidy); uważano w każdym bądź razie, że petunie dobrze rosną tylko w miejscach o pozytywnej energii, więc była to także - jakbyśmy dzisiaj powiedzieli - roślina wskaźnikowa, używana przez kapłanów dla wyznaczania lokalizacji budynków, czy wręcz miast.

Jak tylko przywieziono te dzikie petunie do Europy, zaczęto je ze sobą krzyżować z oszałamiającym skutkiem - okazało się, że jest to rodzaj bardzo plastyczny i wdzięczny w obróbce genetycznej. Rynek na rośliny balkonowe jest olbrzymi, co z nawiązką finansuje nakłady na prace hodowlane. W latach 80 ubiegłego wieku na modyfikacje genetyczne patrzono znacznie mniej podejrzliwie niż obecnie (a termin GMO, nawet jeśli istniał, to nie brzmiał tak złowrogo), więc do genomu petunii wprowadzono kolory nie występujące w naturze (na przykład pomarańczowy) - teraz się na to spogląda niechętnie, i w niektórych krajach takie petunie są zakazane, ale zupa się już wylała, i to dawno temu.

Każda z firm hodowlanych uważała oczywiście, że to ich petunie są najlepsze, więc wymyślano dodatkowe określenia, żeby zachęcić klienta: Grandiflora, Multiflora, Wave Petunia, Miniflora, Supertunia, Calibrachoa (to zresztą odrębny rodzaj, ale bez kłopotu krzyżujący się z petuniami), Million Bells czy Cascadia, ale największą karierę zrobił termin Surfinia, który zawdzięczamy Japończykom, a konkretnie firmie Suntory. Dygresja: firmę założył pan Shinjiro Torii w roku 1899, a jej oryginalnym profilem działalności była produkcja i sprzedaż na rynku japońskim alkoholi w ‘europejskim stylu’. Popatrzcie, swoją drogą, jak bezpruderyjnie reklamowano w Japonii wina porto w latach 20 ubiegłego wieku:

Przez te wszystkie lata od założenia firma rozszerzyła działalność - obecnie oprócz alkoholi także żywność, suplementy diety, lekarstwa, a także - jako efekt rozbudowanego działu biotechnologii - hodowla roślin. Suntory sprzedało licencję na Surfinie (terminem tym określano serie odmian petunii o zwisających pędach) wszystkim liczącym się firmom ogrodniczym świata, choć dziś mamy raczej do czynienia z surfiniami przez małe s (odmianami w typie oryginalnych Surfinii) - a to za sprawą tego nieustannego postępu, który postępuje, napiera i gniecie. Kto wejdzie pod koła, ten uciec nie zdoła.


PS. Surfinia to wyjątek od mojej zasady, że rośliny najlepiej sobie wyprodukować z nasion. Dawniej tak robiłem, ale nasiona są mikroskopijne, siewki rosną powolnie (żeby mieć rośliny gotowe na początek maja trzeba siać najpóźniej w początkach lutego), a pikowanie tego drobiazgu jest tak żmudne, że - z lenistwa - zrezygnowałem. Ale w razie czego umiem.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Ogrodnik podmiejski (8). Miało być o pelargoniach

Czasami daję się namówić przyjaciołom na ględźbę botaniczno-ogrodniczą. Przygotowuję się w ten sposób do roli pogodnego staruszka, a i nie wychodzi to najgorzej, bo - takie przynajmniej mam wrażenie - narasta popyt. Ostatnio obstalunek przyszedł z Krakowa, żebym coś na temat pelargonii, bo przyjaciółka akurat obsadziła sobie balkon i rada byłaby w jakieś anegdoty się zaopatrzyć i w ogóle chciała być raczej świadomą plantatorką pelargoniowo-balkonową.

Zabierałem się już do pisania o pelargoniach, tylko chciałem coś sprawdzić w internecie, gdy nagle trafiłem na zbutwiałą nitkę, którą delikatnie pociągnąłem i spróbowałem wypruć - a im trudniej mi to szło, tym zapalczywiej się tym zajmowałem. Stąd (w zamierzeniu) krótka historia o pelargoniach w pewnym (bardzo wczesnym) momencie przywalona zostanie głazem dygresji luźno tylko z pelargoniami związanej. 


Pelargonie pochodzą z Afryki, a zwłaszcza z jej południowego krańca, stąd pionierami importu dzikich pelargonii do Europy byli Holendrzy, a głównym ośrodkiem, w którym gromadzono te rośliny i podejmowano pierwsze próby ich hybrydyzacji był ogród botaniczny w Lejdzie. U schyłku XVIII wieku sytuacja geopolityczna na południu Afryki zaczęła się zmieniać, i w ślad za napływem angielskich osadników ten rejon świata zwrócił na siebie uwagę brytyjskich polityków, wojskowych, przemysłowców, ale także i botaników.


I tutaj znienacka wyskakuje mi gentleman nazwiskiem Anton P. Howe, przy którym uporczywie podaje się wszędzie, że był Polakiem w służbie angielskiej. Mało to polskie nazwisko, imię jeszcze ujdzie (Antoni), więc wybrałem się na kwerendę internetową, żeby owemu pochodzeniu zaprzeczyć, lubo też je potwierdzić. Znalazłem zaraz rozwinięcie inicjału drugiego imienia - Pantaleon; też jakoś polskość z niego szczególna nie bije, ale przecież pod koniec XVIII wieku różne bywały imiona, więc niczego wykluczyć nie można.


Głównym źródłem informacji o tej tajemniczej postaci jest opracowana i wydana w latach 50 zeszłego stulecia korespondencja sir Josepha Banksa (botanik, podróżnik, uczestnik pierwszej wyprawy Cooka, główny proponent osiedlania kryminalistów w Australii). Nazwisko Hove’a pojawia się tam po raz pierwszy we wrześniu 1785 związku z przygotowaniem wyprawy do wybrzeży Zachodniej Afryki. Sir Joseph Banks zlecił zarządcy ogrodu w Kew znalezienie odpowiedniego kandydata na stanowisko okrętowego „łowcy roślin”. Ówczesny ogrodnik królowej Neapolu (?!) polecił młodego Polaka o nazwisku Au (później na jego własne życzenie nazwisko zmieniono na Hove - spotyka się również wersję Hoveau, a także Howe). Personalia polskiego przyrodnika nie są jednak łatwe do ustalenia. W zachowanej korespondencji mowa jest wręcz o nazwisku trudnym do wymówienia, a w dodatku ortografia nie jest jednorodna. Au (czy Hoveau) jest prawdopodobnie pisownią fonetyczną, to właśnie kłopoty z wymawianiem nazwiska przez Anglików stały się przyczyną jego zmiany.


Od kandydata wymagano wiedzy ogrodniczej, zdolności obserwacji i znajomości elementów botaniki. W przypadku Hove’a podkreślano także jego pogodny charakter i wiedzę medyczną. Ponieważ wyprawa oprócz celów botanicznych miała również podtekst polityczny (przygotowanie angielskiej kolonizacji na terenie obecnej Ghany i Burkina Faso), Home Office wyraziło obiekcje co do udziału w niej cudzoziemca. Polaka udało się jednak przepchnąć, a wyprawa zakończyła się sukcesem.


Wkrótce po powrocie z Afryki Hove wypływa do Indii z kolejną ekspedycją, tym razem już w charakterze osoby obdarzonej pełnym zaufaniem, bowiem powierzono mu bardzo delikatną misję. Oprócz bowiem pozyskiwania roślin dla ogrodu botanicznego w Kew, miał zapoznać się z uprawą bawełny i pozyskać jej nasiona dla stworzenia plantacji na Karaibach. W tym czasie Indie były zarządzane przez Kompanie Wschodnioindyjską, prywatną korporację niezależną od rządu brytyjskiego, który próbował dyskretnie zdywersyfikować źródła, z których spływały do metropolii surowce. Stąd urzędnicy Kompanii w Indiach, świadomi prawdziwego celu wizyty, próbowali dyskredytować Hove’a, utrudniać mu pobyt i mnożyć przeszkody biurokratyczne w pracy - wszystko oczywiście w białych rękawiczkach, z zachowaniem wszelkich form i pozorów. Pomimo szykan misja Hove’a kończy się pełnym sukcesem, drogą powrotną przyrodnik zahacza o Ceylon, gdzie również prowadzi eksploracje botaniczne, a także o wybrzeża obecnej Namibii skąd przywozi kilkanaście gatunków pelargonii.


W początkach lat 90 XVIII wieku Hove przenosi się do Niemiec, gdzie praktykuje jako lekarz. Zapewne musiał również odwiedzić, czy też wręcz osiedlić się w Polsce, bo następny list do Banksa pisze z… Petersburga (wrzesień 1795), komentując wybuch “polskiej rewolucji”, która przeszkodziła mu w pracach i doprowadziła do zniszczenia jego zbiorów. Niewykluczone, że obecność Hove’a w Rosji miała również drugie, dyplomatyczne dno. Wniosek ten można wysnuć z łatwości, z jaką poruszał się w kręgach zbliżonych do dworu (był, między innymi, przedstawiony carycy Katarzynie II), a i z kordialnych relacji z urzędnikami carskimi.


Kolejny, ostatni list do Banksa nadany został w sierpniu 1796 w Odessie. Zawierał nasiona i opis nieznanego w Anglii gatunku azalii (Rhododendron luteum - azalia pontyjska) wraz z opisami stanowisk, na których występuje i zastosowaniami jej przez miejscową ludność. Oprócz tego Hove informował swojego protektora, że zatrzymał się na dłużej w majątku Potockich w Humaniu, skąd prowadził krótkie wycieczki w różne strony Ukrainy.


Krótka dygresja od dygresji. Azalia pontyjska jest rośliną, która od lat fascynuje botaników i historyków botaniki. Na terenach obecnej Polski znajduje się jej jedno jedyne stanowisko (Wola Żarczycka koło Leżajska), stanowisko, jak mawiają botanicy, dysjunktywne, to znaczy bardzo oddalone od jej obecnego naturalnego zasięgu (najbardziej wysunięte na północny-zachód). Zupełnie niedawno postawiono hipotezę, że jest to stanowisko antropogeniczne (sztuczne), pochodzące z czasów najazdów tatarskich, a stworzone przez tychże Tatarów, którzy obsadzili azalią kurhan grobowy swojego wodza. Oficjalna botanika uważa to za rewizjonistyczną legendę - ale i tak brzmi to znacznie lepiej niż rozważania o reliktach polodowcowych. A fakt, że najwyraźniej Tatarzy wybierali się na łupieżcze najazdy zaopatrzeni w sadzonki azalii tylko dobrze o nich świadczy.


Wracając do Hove’a - wzmianka o nim pojawia się jeszcze w liście Banksa do przewodniczącego London Horticultural Society, Thomasa Knighta z 1812, w którym informuje o roli Hove’a w sprowadzeniu azalii pontyjskiej z Krymu do Anglii, a także podawał przytoczone wyżej szczegóły biograficzne, podkreślając raz jeszcze, że Hove był Polakiem z pochodzenia i dobrym ogrodnikiem, pracującym wiele lat w (i na rzecz) Kew Gardens.


Później Hove znika w odmętach historii, a wypływa dopiero za sprawą “zapozewu edyktalnego” drukowanego w Gazecie Krakowskiej 25 listopada 1837 (nr 270 tego rocznika), z którego wynika, że ówże zmarł w styczniu 1830 roku w Bath (hrabstwo Somerset), a odpowiedni sąd brytyjski ubezwłasnowolnił wdowę po nim, Joannę Howe jako “lunatyczkę (obłąkanych zmysłów)” i wzywa pozostałych potencjalnych spadkobierców do stawienia się przed obliczem londyńskiego sądu pod groźbą wyłączenia ze spadku. Trudno o lepszy dowód na pochodzenie botanika, skoro angielscy prawnicy zdecydowali się szukać spadkobierców w Polsce i po polsku.


Z kolei The Gentleman’s Magazine z października 1841 (volumen 170, strona 442) w dziale Obituary informuje o śmierci owej wdowy (określanej już jako Jane) w podlondyńskim Kensington, w wieku lat 86. I to tyle, co wiemy o człowieku, o którym nie wiemy nawet, jak się naprawdę nazywał, gdzie i kiedy się urodził i w jaki sposób trafił do Anglii. 



Ale to chyba i tak jest ciekawsze, niż wszystko, co mógłbym napisać o pelargoniach.


Tutaj wycinek z Gazety Krakowskiej:


A tutaj notatka z The Gentleman's Magazine:







niedziela, 18 marca 2018

Ogrodnik podmiejski (7). Stara miłość nie rdzewieje

W czasach prehistorycznych napisałem pracę magisterską o liliach. Potem moje pasje ogrodnicze podążały różnymi ścieżkami, a w pewnym (też już bardzo odległym) momencie przestałem zajmować się zawodowo ogrodnictwem jako takim. Został mi tylko ogród i status dobrze wykształconego kierunkowo hobbysty. Lilie jednak zawsze w tym ogrodzie były, głównie w postaci samoodnawiającej się populacji krajowego gatunku Lilium martagon (lilia złotogłów). Było moim błędem posadzenie w pobliżu kilku cebul azjatyckiego gatunku Lilium hansoni: po latach stanowisko te zdominowały zdecydowanie bujniej rosnące siewki krzyżówek (ładne, ale nie to, o co w pierwotnym zamyśle chodziło).

W wyniku wykarczowania starego żywopłotu zyskałem teraz trochę przestrzeni w miejscu dość reprezentacyjnym. Potrzebę reprezentacyjności zrealizuję magnoliami (w ostatniej dekadzie do Polski dotarły rewelacyjne a niewysokie odmiany nowozelandzkiej hodowli) i azaliami, ale zostanie mi trochę miejsca na lilie (które uatrakcyjnią tę część ogrodu latem). Ponieważ pogoda nie sprzyja jakimkolwiek pracom ogrodowym, a już zwłaszcza sadzeniu czegokolwiek, w ramach działań kompensacyjno-zastępczych napiszę kilka(naście?) akapitów o liliach: może się komuś do czegoś przyda, może uda się kogoś zachęcić czy zainteresować.

Każda dobra historia zaczyna się od “już starożytni Grecy”. Ta też. Przy czym lilią starożytności był występujący na Bałkanach i Bliskim Wschodzie gatunek Lilium candidum (lilia biała), przyjęty zresztą przez Linneusza za gatunek typowy (species typica) dla rodzaju. Kwiaty tych właśnie lilii znaleziono na freskach pałacu w Knossos. Należy jednak zaznaczyć, że nazwa lilia jest dość pojemna i - zwłaszcza w języku angielskim - obejmuje rośliny zupełnie nie (lub bardzo odlegle) spokrewnione z rodzajem Lilium. Jest więc day lily (liliowiec), lily of the valley (konwalia), water lily (grzybień biały), ginger lily (alpinia), cobra lily (arizema) i wiele, wiele innych.

Nazwa łacińska (a i polska) pochodzi z greki (leírion), ale słowo to przywędrowało tam z jakichś dawno zaginionych metajęzyków, przy czym Grecy używali tego desygnatu dla określania lilii o białych kwiatach. Dla lilii o kwiatach innych niż białe stosowano termin krīnon, który zresztą też przetrwał w systematyce: Crinum americanum - lilia bagienna (swamp lily) i Cardiocrinum giganteum - lilia himalajska; nota bene kolejne “nieprawdziwe” lilie).

Zresztą i heraldyczne lilie (burbońska fleur de lys, polski herb Gozdawa, czy harcerska lilijka) to raczej irysy - a jeśli lilie, to mocno stylizowane. Co do lilii wzmiankowanych (kilkanaście razy) w Starym Testamencie też nie zawsze jest pewność, czy na pewno chodziło o prawdziwe lilie (w podejrzeniu są lonicery lub róże, zwłaszcza w tej frazie z “Pieśni nad pieśniami” o “liliach pomiędzy cierniami”).

Wracając do starożytnych Greków, lilia była kwiatem kojarzonym z Herą, według jednej z legend wyrosłym z kropli mleka, którym bogini karmiła (niechcący i we śnie - ale to zupełnie inna historia) Heraklesa. Afrodyta natomiast (niezbyt lubiąca się z Herą), powodowana zazdrością, spowodowała, że białe lilie zyskały żółtawo-zielony słupek, który zaburzał symetrię i nieskalane piękno kwiatu. Do dziś zresztą kwiaciarnie usuwają sprzedawanym liliom pylniki i często znamiona słupków (z przyczyn zupełnie niemitologicznych).

Konkurencyjna legenda twierdzi, że lilie wyrosły z łez Ewy, urojonych gdy ta zmuszona była opuścić rajski ogród. W mitologii chrześcijańskiej lilia jest też kwiatem związanym z Maryją, oznaczającym czystość, niewinność i świętą Trójcę (a to dla trzech widocznych płatków). W takiej właśnie, symbolicznej funkcji, lilia pojawia się u na obrazach Rossettiego (Dziewczęce lata Maryi Panny i Zwiastowanie). W wersjach dla zaawansowanych Matka Boska wręczyła lilię Chlodwigowi (założycielowi dynastii Merowingów) jako prezent na chrzest - co wcale nie jest takie bezsensowne, bo tenże chrzcił się jako już zupełnie dorosły człowiek (co prawda w roku 508, co trochę zaburza chronologię, ale przypominam, że mamy do czynienia z mitologią). Trzy wieki później lilie pojawiają się na sztandarze, którym papież Leon III obdarował Karola Wielkiego z okazji jego koronacji na świętego cesarza rzymskiego (narodu niemieckiego). Żywe cebulki Lilium candidum przywiozą do Europy dopiero Krzyżowcy.

U Szekspira lilia pojawia się równie często jak w Biblii, zazwyczaj metaforycznie, skontrastowana z czerwoną różą, jako symbol niewinności i czystości. Najbardziej znany szekspirowski cytat z lilią pochodzi z mniej znanej sztuki ‘Życie i śmierć króla Jana’ (The Life and Death of King John) i idzie mniej więcej tak: To gild refined gold, to paint the lily, to throw a perfume on the violet, to smooth the ice, or add another hue unto the rainbow, [...] is wasteful and ridiculous excess. Z przekręcenia tego cytatu wziął się zresztą angielski idiom “to gild the lily” oznaczający mniej więcej psucie czegoś idealnego poprzez zbędne dodatki.

Mamy i lilie u naszego wieszcza, w balladzie pod tym samym tytułem, z której pochodzi powszechnie znany początkowy cytat (“Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana; Zabiwszy grzebie w gaju, na łączce przy ruczaju; Grób liliją zasiewa, zasiewając tak śpiewa: rośnij kwiecie wysoko, jak pan leży głęboko”). Należy zaznaczyć, że Balladyna Słowackiego jest jakby symetryczną wersją Lilii Mickiewicza. Tam dziewczyny konkurują o rękę Kirkora zbierając na wyścigi maliny, tutaj bezimienni bracia próbują rozstrzygnąć rywalizację o rękę wdowy poprzez konkurs na najpiękniejszy wianek. Te jakże mało męskie zawody przerywa na szczęście pojawienie się trupa męża - trzeciego brata - który wymierza sprawiedliwość morderczyni (a przy okazji rodzeństwu, którego wina li tylko w rwaniu lilii z grobu).

Zanim botanicy zaczęli eksplorować zasoby Dalekiego Wschodu i Nowego Świata, Europie znane było tylko kilka gatunków lilii, przy czym - oprócz Lilium candidum - nie miały one przeważnie większego znaczenia, głównie za sprawą niezbyt pokaźnych kwiatów i trudności w uprawie. Dopiero współcześnie zostały one na nowo odkryte przez ogrodników. Należą tutaj - między innymi - nasze dwa gatunki krajowe, obydwa pod ochroną ścisłą: wspomniana wcześniej lilia złotogłów (Lilium martagon) oraz lilia bulwkowata (Lilium bulbiferum).

Lilia bulwkowata, historyczny obywatel wiejskich ogródków, potocznie zwany smolinosem, we florze Polski w zasadzie uważana jest za antropogeniczny kenofit; jedynie kilka wysokogórskich stanowisk ma charakter naturalny, pozostałe są zamieszkałe przez uciekinierów z ogrodów. Kwiaty zapylane są przez motyle, ale rośliny w zasadzie nie wiążą nasion i rozmnażają się z przybyszowych cebulek tworzących się w kątach liści, co zresztą powoduje, że gatunek jest mało mobilny, a za jego rozprzestrzenianie odpowiedzialny jest głównie homo sapiens.

Lilia złotogłów, z kolei, jest gatunkiem typowym dla lasów liściastych. Górale zwą ją lelują bądź leliwą. Polską nazwę gatunkową próbowano łączyć z cenną tkaniną używaną na pasy kontuszowe i kościelne ornaty, ale tak naprawdę wynika z tego, że jej cebula ma intensywnie żółty kolor. Z kolei łacińska nazwa gatunkowa (martagon) ma mieć coś wspólnego z Marsem (ale to już zasługa średniowiecznej alchemii), choć według alternatywnej, niepotwierdzonej teorii pochodzi od tureckiego słowa oznaczającego turban czy kołpak. Kwiaty u gatunku typowego ciemnoróżowe do brudno-purpurowych, zapylane są przez motyle o długich trąbkach (zawisaki), choć możliwe jest też samozapylenie. Gatunek ma spory zasięg (od Portugalii po Mongolię) i jest dość zmienny, nadto łatwo krzyżuje się z innymi gatunkami z tej samej sekcji (pierwsze krzyżówki martagon x hansonii powstały już pod koniec XIX wieku w Anglii). Mimo, że jest gatunkiem rodzimym, jego turbanowe kwiaty dodają ogrodowi egzotycznego uroku. Na łodygach silnych roślin tworzy się kilkanaście do kilkudziesięciu kwiatów. Łukasz Łuczaj w swoim przewodniku survivalowym (“Dzikie rośliny jadalne Polski”) wspomina o historycznych, ale wciąż możliwych zastosowaniach kulinarnych cebul lilii złotogłów (i nie tylko tej), ale nie idźmy tą drogą, są rzeczy smaczniejsze.

Nowy Świat nie wniósł wiele nowego do naszych ogrodów jeśli chodzi o lilie, choć lista gatunków występujących w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie liczy około 20 pozycji. Są to w większości gatunki leśnych środowisk wilgotnych czy wręcz błotnych, raczej trudne w uprawie i źle się aklimatyzujące. Kwiaty najczęściej podobne do martagonów, o wywiniętym turbanowo okwiacie. Poza Lilium pardalinum nieznane w europejskich ogrodach.

Prawdziwy big bang nastąpił w XIX wieku, gdy europejscy botanicy (a w przypadku Chin najczęściej misjonarze z zainteresowaniami przyrodniczymi) dotarli do bogactwa azjatyckiej puli genowej rodzaju Lilium. Pojawiła się nagle rozmaitość kształtów i kolorów, a także łatwość krzyżowania i niezbyt kłopotliwe wymagania uprawowe. Choć nie wszystkie taksony znoszą dobrze europejską zimę, większość obecnie uprawianych odmian i mieszańców lilii ma skośnookie geny w swoim rodowodzie.

Swego czasu sensacją botaniczną było odkrycie dokonane przez polskiego naukowca, dr Mackiewicza, ówcześnie pracującego na uniwersytecie w Kisangani (Kongo). Otóż w parku narodowym Wirunga (na wschodzie kraju) odkrył on i opisał jedyny gatunek z rodzaju Lilium występujący na półkuli południowej, a przy okazji jedynego reprezentanta tego rodzaju w Afryce. Gatunek roboczo nazwano Lilium zairii, zebrano nasiona i wysłano do Polski (instytut w Skierniewicach) do dalszych badań. Okazało się, że siewki są (niemal?) identyczne z azjatyckim gatunkiem Lilium formosanum. Co więcej, Lilium formosanum uciekło z ogrodów w Republice Południowej Afryki, stając się tam gatunkiem inwazyjnym, docierając po kilku latach do Zimbabwe. To wciąż trzy tysiące kilometrów od lokalizacji, w której Mackiewcz znalazł pojedyncze stanowisko z trzema roślinami, ale wystarczy żeby zakwestionować endemiczność i tożsamość tego odkrycia. Przy okazji dobry dowód na to, co może zrobić pozornie mało ekspansywna roślina, gdy trafi na sprzyjające warunki.

Zanim nastąpiła ‘druga rewolucja hodowlana’ pod koniec ubiegłego wieku, ogrodnicy podzielili uprawiane lilie na dziewięć grup. I tak, grupa I (mieszańce azjatyckie) obejmowała mieszańce gatunków z botanicznej sekcji Sinomartagon (amabile, bulbiferum, davidii, tigrinum, etc.); grupa II (mieszańce martagon); grupa III (mieszańce candidum); grupa IV (mieszańce amerykańskie); grupa V (mieszańce longiflorum) pochodzące od gatunków L. longiflorum i L. formosanum, uprawiane głównie pod osłonami na kwiat cięty (długie, eleganckie trąbki), wrażliwe na mróz; grupa VI (mieszańce trąbkowe) wyhodowana z Lilium regale i pokrewnych gatunków; grupa VII (mieszańce orientalne) to potomstwo krzyżówek L. speciosum i L. auratum: duże oszałamiająco pachnące kwiaty od bieli do karmazynu (geny speciosum) z domieszką żółci (geny auratum). Do grupy VIII wrzucono wszystko, co nie pasowało nigdzie indziej, a do IX gatunki.

Nie aż tak dawno okazało się jednak, że niemożliwe jest możliwe, głównie za sprawą nowoczesnych technik hodowlanych i powyższa klasyfikacja ma już w znacznej części znaczenie historyczne - albo przynajmniej grupa VIII napuchła niczym dobrze karmiony tucznik. Pojawiły się bowiem orienpety (oriental x trumpet, oznaczane też symbolem OT), czyli krzyżówki lilii grup VI i VII. W Polsce, nie wiedzieć czemu, określa się te lilie terminem ‘drzewiastych’ (rzadko kiedy przewyższają 200 cm wysokości, więc w katalogach ogrodniczych fotografuje się je najczęściej z rachitycznymi dziećmi, żeby uwypuklić ich ‘drzewiastość’). Wkrótce też pokazały się mieszańce LA (longiflorum x azjatyckie) oraz LO (longiflorum x orientalne), a nie jest to zapewne ostatnie słowo hodowców uzbrojonych w nowoczesną technologię.

Mamy więc coraz większą różnorodność rozmiarów, kształtów i kolorów, z kwitnieniem rozpoczynającym się w początkach czerwca (grupa martagon), a kończącym się w drugiej połowie sierpnia (niektóre mieszańce orientalne). Pewną wadą lilii (w odróżnieniu np. od dalii czy większości róż) jest to, że kwitną raz w sezonie wegetacyjnym. Zazwyczaj jednak na pędzie znajduje się kilka-kilkanaście kwiatów, więc kwitnienie pojedynczej rośliny może przeciągać się na kilka tygodni, podczas których są prawdziwym show-stopperem w każdym ogrodzie.

Lilie najczęściej nie chorują, ale atakuje je dość trudny do zwalczenia szkodnik. Poskrzypka liliowa (Crioceris lilii), zwana w slangu polskich liliarzy “tipsiarą”, a to dla karminowo-czerwonych, błyszczących pokryw i przedplecza. Poskrzypki żerują na liliach, ale nie gardzą też cesarskimi koronami (które generalnie wychodzą z ziemi znacznie wcześniej niż lilie), kokoryczami, a nawet konwaliami. Owady dorosłe składają jaja na dolnej stronie liści, z jaj wylęgają się larwy, które mają znacznie większy apetyt niż rodzice. Larwy wytwarzają otoczkę śluzową, do której przyczepiają się ich własne odchody (można powiedzieć, że żyją obsrane), co chroni je przed wysychaniem i zjedzeniem przez ptaki (dorosłe owady chroni jaskrawy, ostrzegawczy kolor). Późnym latem opadają na ziemię, gdzie zakopują się i przepoczwarczają. Dorosłe owady wylęgają się jesienią i przed przezimowaniem w górnej warstwie gleby mogą jeszcze żerować na liliach. W naszym klimacie występuje jeden cykl rozwojowy w roku, na południu Europy zazwyczaj dwa.

W naszym klimacie poskrzypki mogą pojawiać się już w kwietniu, przy czym ich zwalczanie chemiczne możliwe i celowe jest jedynie na plantacjach produkcyjnych lilii. Na skale ogrodową musimy ograniczać się do metod mechanicznych, czyli ręcznej eksterminacji owadów, najlepiej zanim zdążą złożyć jaja. Tu wskazany jest pewien pośpiech i wyszkolenie łowieckie: zaniepokojone poskrzypki opadają na ziemię (dla utrudnienia czerwonym do dołu, czyli czarnym do góry) i udają martwe. Najlepiej zdybać poskrzypki in flagranti, wtedy w bonusie mamy drugą sztukę, a i nie są wówczas zbyt czujne. Poskrzypka występuje w Europie i Azji: w rewanżu za stonkę (z którą jest spokrewniona na poziomie rodziny - Chrysomelidae) poraziliśmy nią Amerykę (pierwsze pojawienie zanotowano w roku 1943).

Pyłek niektórych lilii jest trujący dla kotów - dlatego, między innymi, wskazane jest usuwanie pylników z bukietów które chcemy dekorować wnętrza zamieszkane przez naszych czworonożnych przyjaciół, ale i z roślin rosnących w ogrodach, które dzielimy z kotami. Koty nie jedzą świadomie pyłku, ale mogą zlizywać go sobie z futer przy codziennej toalecie. Związki zawarte w pyłku powodują ostrą niewydolność kocich nerek. Dodatkowo, “wykastrowane” lilie nie wiążą nasion, co przedłuża trwałość kwiatów, zarówno ciętych, jak i tych rosnących w ogrodzie.