Sezon operowy zainaugurowaliśmy w ubiegłą sobotę „Kandydem” Leonarda Bernsteina. Do tej pory wiedziałam tylko, że takie dzieło, napisane na podstawie opowiastki Woltera, w ogóle istnieje i byłam bardzo ciekawa czy ktoś, kto w swoim dorobku ma „West Side Story”, czyli kwintesencję musicalu, był w stanie napisać prawdziwą operę. Otóż, po obejrzeniu, stwierdzam, że „Candide” operą nie jest (pomimo umieszczenia w nim jednej quasi-operowej arii Kunegundy), jest za to całkiem udanym musicalem, a może nawet czymś w rodzaju brakującego ogniwa pomiędzy tymi gatunkami hybryd muzyczno-teatralnych. Dla mnie różnica polega głównie na tym, że opera to muzyka z dodanym teatrem, zaś musical – teatr z dodaną muzyką. I tak jak w operze (której bliżej do filharmonii) podstawową rzeczą jest technika i sprawność wokalna, w musicalu (spokrewnionym ze sceną dramatyczną) istotniejszy jest wyraz aktorski i bezbłędne podanie tekstu. Bernstein próbował połączyć oba te gatunki, tworząc coś, z czym poradzą sobie wyłącznie najlepsi – czyli ktoś, kto połączy bezbłędny śpiew z idealną dykcją i aktorstwem.
Sztuczka jest wyjątkowo sympatyczna – opowiada o (kompletnie surrealistycznych) przygodach chłopaka kierującego się w życiu wrodzonym optymizmem i wierzącego, nawet wbrew faktom, że świat jest miejscem przyjaznym, a wszystko dobrze się skończy. W wierze tej utwierdza go nauczyciel-filozof, doktor Pangloss, który w każdej przeciwności losu potrafi dostrzec argumenty na poparcie teorii, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. W wielu inscenizacjach (np. świetnej, półkoncertowej wersji z Nowego Jorku) to Pangloss jest narratorem. W Poznaniu, ta rola mówiona została powierzona Wolterowi we własnej osobie, granemu – z bezpretensjonalnym wdziękiem – przez profesora filozofii Romana Kubickiego. Brawa za odwagę dla wykonawcy i reżysera (był nim dyrektor Michał Znaniecki)! To była kapitalna zagrywka, żeby rolę filozofa powierzyć prawdziwemu filozofowi, który, jak można przypuszczać, potrafi zarazić własną pasją nie tylko studentów na wykładzie, ale i publiczność Opery. Tym bardziej szkoda, że premiera okazała się frekwencyjną porażką – siedząc na drugim balkonie z przykrością patrzyliśmy na pustawe rzędy foteli na parterze.
Niestety, o ile sam materiał muzyczny i tekstowy ma wielki potencjał mądrości i humoru, o tym drugim, a równie istotnym, aspekcie przedstawienia dane nam było dowiedzieć się dopiero w domu, po obejrzeniu nagrania w wykonaniu „native speakers”. Dykcja premierowej obsady była połączeniem westfalskich (miejsce rozpoczęcia akcji „Kandyda”) kluch z amerykańską (ojczyzna Bernsteina) gumą do żucia. Jeśli zawodowy anglista nie zrozumie prawie nic, ośmielę się sugerować, że przeciętny, znający jako tako angielski, widz nie zrozumie kompletnie nic ze skądinąd skrzących się dowcipem tekstów. Pozostały nam więc czytane przez profesora Kubickiego wyimki z wolterowskiego dzieła (w świetnym tłumaczeniu Boya) oraz wyświetlane nad sceną „titulki” (ewidentnie z jakiegoś poetyckiego, całkiem niezłego, tłumaczenia tej operetty). Gęgolenie śpiewaków mogło tylko utwierdzić słuchaczy w błędnym przekonaniu, że język angielski jest całkowicie nieśpiewny.
Dziełko, przez swoją uwspółcześniającą inscenizację, nabrało smaczków aktualnych i politycznych. Mieszkańcy Lizbony na gwałt poszukujący winnego trzęsienia ziemi – no bo kogoś trzeba przecież za katastrofę stracić – jako żywo kojarzyli się z obecną sytuacją w Polsce oraz z inną niedawną katastrofą. Krytyka religijnego zacietrzewienia i prywatnych, a sekretnych, perwersji kleru, również pozostała aktualna od czasów Woltera. I wszystko byłoby w porządku – nawet pomimo niedostatecznej dykcji – gdyby nie zakończenie. W „Kandydzie” (tak Woltera, jak i Bernsteina) morał jest mniej więcej taki, że chociaż świat jest niedoskonały a ludzie podatni na błędy, życie może być całkiem znośne, jeśli tylko znajdzie się kogoś, z kim chce się je podzielić. Po wielu perypetiach i pomyłkach, Kandyd i Kunegunda odnajdują się i postanawiają żyć skromnie i spokojnie, „uprawiając swój ogródek”. Pobrzmiewa w tym idea powrotu do natury, obiecującej mały raj na ludzką skalę, pochwała złotego środka, poszukiwanie w życiu jakiejś struktury i sensu. Czy nie tym właśnie jest sztuka i filozofia? Niestety, pan dyrektor Znaniecki najwyraźniej uważa się za większego filozofa niż Wolter, więc przerobi jego – jak sądzić można – płytkie i banalne zakończenie w coś naprawdę poruszającego i przemawiającego do dzisiejszego widza. W wersji nowojorskiej (i paru innych, aż sprawdziliśmy, nie wierząc własnym oczom, tuż po powrocie z Opery) po ładnym i podnoszącym na duchu finale o uprawianiu ogródka, filozof Pangloss rzuca dowcipnie i zaczepnie: „Any questions?” – niczym profesor po wykładzie. Dla mnie znaczyło to przede wszystkim: „a nie mówiłem?”, „wyszło na moje” - przyznanie racji Wolterowi, że „świat nie jest taki zły, świat nie jest wcale mdły, niech no tylko zakwitną jabłonie…” „Alas, poor Yorick…” – świat najwyraźniej musi, po prostu musi być zły, a nowożeńców, tuż po odejściu od ołtarza, koniecznie musi przejechać tramwaj, albo przynajmniej pozbawić życia spadająca na głowę tknięta apopleksją kaczka. No bo tak – bo gorycz, mrok i rechot reżysera-demiurga, bo happy endy są przecież takie przyziemne, a filozofia dowodzi jedynie tego, że „sens nie ma sensu”. W poznańskiej Operze syfilityk Pangloss rzuciwszy swoje pytanie oddaje strzał, który sprawia, że wszystkie postacie z wyjątkiem Kandyda jak jeden mąż (i niedoszła żona Kunegunda) rzucają się samobójczo na tory – akcja tej inscenizacji (nawet całkiem niegłupio) działa się na zmieniających się stacjach metra, śledząc podróże tytułowego bohatera. Ostatnia scena przedstawia więc pobojowisko i zwały trupów ze stojącym pośród tej apokalipsy przerażonym i zrozpaczonym Kandydem. A masz, nieboraczku, za swój optymizm!
Tępienie szczęśliwych zakończeń w myśl specyficznie pojmowanej „głębi” stało się w ostatnich latach jakąś nagminną manierą, moim zdaniem millenarystyczną w swoim rodowodzie. Wirus roku 2000 jakoś nas nie pozabijał, więc pozabijajmy się sami, bo przecież koniec świata musi nieuchronnie nadejść. Na końcu każdej (nawet dotychczas optymistycznej) historii musi więc paść trup, a jedyne odkupienie możliwe jest co najwyżej poprzez uświęcającą ciążę uprzednio grzesznej kobiety (niedawno mieliśmy z tym do czynienia w polskim kinie w „Rewersie” i „Różyczce” i dobrze, że pan Znaniecki przynajmniej tej kliszy nam oszczędził). Tym niemniej reżyserskie emo-pozy w stylu „moja głębia mnie przygnębia” są bez porównania bardziej banalne i płytkie niż oryginalny wolterowski happy end. Rozumiem, kiedy tragiczny finał wynika z treści i dobitnie podkreśla sens przekazu dzieła (dlatego ja na przykład wierzę w samobójstwo pohańbionej Turandot), ale dosmucanie dla samej zasady, bo to modne, a poza tym wcześniej czy później wszyscy i tak pomrzemy, to jakaś paranoja.