Jestem strasznie wybredna jeśli chodzi o Fausta Gounoda. Jak już ktoś się bierze za inscenizowanie mojej ukochanej opery, to ciężko mnie zadowolić. Do tej pory (prawie) w pełni udało się to twórcom inscenizacji z Covent Garden z 2004 roku (Alagna, Gheorghiu, Terfel). Nie udało się wielu, w tym chyba najbardziej spektakularnie panu Wilsonowi w Warszawie (do dziś tego reżysera nie trawię i omijam jego produkcje szerokim łukiem). Tym bardziej byłam pełna obaw widząc zwiastuny najnowszej wersji z MET, transmitowanej wczoraj na żywo w (najbliższej nam geograficznie) filharmonii w Łodzi. Bomba atomowa? No tak, każdą operę – przy mniejszym lub większym gwałcie na libretcie i zdrowym rozsądku – da się przedstawić na statku kosmicznym, w więzieniu, domu wariatów albo schronie atomowym… No i tak pojechaliśmy bez większych oczekiwań, tylko z uwagi na muzykę. A tu proszę – bomba! Atomowa!
Wbrew pozorom, ta bomba tam jest, być może była od samego początku i tylko trzeba było pana Desa MacAnuffa, żeby ją wydobyć. W przerwie reżyser wyznał, że jego pierwotnym światem nie była opera, a teatr muzyczny. Widać, i to w jak najlepszym sensie – tu się pod względem reżyserskim wszystkie „słupki” zgadzają; każda scena jest przemyślana w najdrobniejszych szczegółach (rewelacyjne, a proste, pomysły trudno wyliczyć, tyle ich było – choćby powrót żołnierzy, gdzie każdy ma jakąś swoją małą historię do opowiedzenia). A wszystko wynika z muzyki, tutaj po prostu inscenizację prowadził Gounod, a realizatorzy i śpiewacy po prostu słuchali. Wszystko dzieje się w laboratorium Fausta – przytłoczonego konsekwencjami swoich czynów naukowca odpowiedzialnego za masową zagładę. Nie dziwimy się, że pije truciznę. Cała opowiedziana na scenie historia to ta sekunda przed śmiercią, kiedy życie staje mu przed oczami. Laboratorium ze swoimi rekwizytami zmienia się w miasteczko, ogród Małgorzaty, kościół… Tak jak w każdej dobrej inscenizacji tej opery Mefistofeles jest Faustem – jego ambicją, egoizmem, pragnieniem wiedzy i potęgi, która prowadzi do piekła. Tutaj jednak jest to piekło bez Boga ani nawet „prawdziwego” diabła - z sinozielonym radioaktywnym blaskiem, zamieszkałe przez poparzone zombie. Bardziej przerażającej wizji zaświatów chyba jeszcze w teatrze nie widziałam. A w ostatniej scenie stary Faust dopija swoją truciznę i upada.
Śpiewacy spisali się rewelacyjnie. Pan Jonas Kaufmann awansował na pozycję mojego oficjalnie ulubionego tenora. Świetna prezencja (wreszcie przystojny Faust!) i przepiękny głos, nieco podobny do młodego Placido Domingo, z tych niższych tenorów. Wszystkie wysokie dźwięki wyśpiewane z ogromną łatwością i dużym zapasem, zachwycające piana, którymi uwiódł nie tylko Małgorzatę, ale i publiczność. Pana Rene Pape mieliśmy okazję widzieć w roli Mefista na żywo kilka lat temu w Berlinie i wczoraj tylko potwierdził swoją klasę. Prawdopodobnie najlepszy obecnie odtwórca partii Mefistofelesa, lepszy od Terfla (kto mnie zna, wie jak bardzo lubię Terfla). Odrobinę problemów sprawiła pani Marina Poplavskaya (też widzieliśmy ją na żywo, w tym samym przedstawieniu co Pape’a, i był ten sam dylemat). Niby technika jest, nuty wszystkie są, ale chodzi o wyraz artystyczny. Otóż po pierwsze, jak na Małgorzatę był to trochę zbyt potężny głos, w trzecim akcie brakowało liryzmu (chociaż na szczęście Faust miał go za dwoje), brzmieniowo podobny do Joan Sutherland, która też mnie kiedyś nie zachwyciła jako Małgorzata (ale już np. jako Norma jak najbardziej). W późniejszych aktach, kiedy potrzeba więcej dramatyzmu, pani Poplavskaya nadrobiła braki, a w finale cała trójka śpiewała aż do nieba. Drugi problem to (oględnie mówiąc) nieortodoksyjna uroda sopranistki, też trochę w stylu „kanciastej” Dame Joan, tylko jakby jeszcze bardziej. Strasznie trudno musi być grać rolę wcielonej niewinności i obiektu gwałtownych uczuć z taką twarzą. Pewno, że to nie jej wina – a jak zapewniał w przerwie towarzyszący nam przyjaciel-lekarz, operacja plastyczna, nawet jeśli mogłaby jej pomóc, najprawdopodobniej zniszczyłaby jej głos. No to już trudno, tak musi zostać. Rzecz w tym, że we współczesnej operze komponenta aktorska zaczyna odgrywać rolę równie ważną, co sam śpiew. Mało komu uchodzi na sucho staromodna metoda „wyjść na proscenium, stanąć i śpiewać”, zaś Faust z Mefistofelesem aktorsko byli bezbłędni. Ale wczoraj, od czwartego aktu, można było zaobserwować jedną z najbardziej niesamowitych sztuczek sztuki operowej – najlepsi śpiewacy potrafią znikać. Dzięki temu, że jako gatunek opera jest tak bardzo skonwencjonalizowana, zdarza się, że zostaje głos i rola, odtwórca przestaje być widoczny. I pani Poplavskiej się to udało. I tak jak niekiedy potrafi nie razić pięćdziesięcioletnia studwudziestokilowa Butterfly, szpetny jak noc listopadowa książę Mantui, czy niski, otyły Manrico nawet przy przypominającym modela Lunie (o ile ma ten głos!) – wczorajsza Małgorzata poruszała takim tragizmem, rozpaczą, samotnością i szaleństwem (scena, w której topi noworodka w chrzcielnicy powodowała ciarki na plecach), że chyba nikt nie patrzył na śpiewaczkę. Słowo daję, opera jest sztuką znikania. Po coś takiego naprawdę warto pójść do teatru (a z braku teatru, choćby i do kina).
Nie twierdzę, że ta bomba to jedyna możliwa interpretacja Fausta, jestem od tego jak najdalsza (moja wymarzona inscenizacja działaby się w realiach teatru). Ale to tam jest, tak samo jak dziewiętnasty wiek z wersji Covent Garden, a zapewne i jeszcze wiele innych znaczeń, które – mam nadzieję – kolejni reżyserzy z czasem powyciągają. Dziękuję natomiast za to, że ktoś po raz kolejny przypomniał mi za co właściwie tak kocham tę operę.