wtorek, 27 października 2009

Miałeś, Robin, złoty róg…

Zainaugurowaliśmy dzisiaj sezon operowy. W podwójnej roli nowego dyrektora poznańskiej Opery oraz reżysera spektaklu wystąpił Michał Znaniecki. Z rolą pierwszą, dyrektorską, wiążemy spore nadzieje, jako że propozycje premier na najbliższe kilka lat wyglądają ciekawie, a pan Znaniecki dał się poznać jako człowiek obeznany z tematem i pełen zapału. Na wielkie brawa zasługuje już sam fakt sprowadzenia na premierę doborowej obsady: Emmanuel di Villarosa, Luca Sarsi, Marco Vinco, co - wraz z rodzimym, poznańskim kunsztem Barbary Kubiak oraz dyrygenta Mieczysława Nowakowskiego - przełożyło się na świetne wrażenia słuchowe. Rola druga, reżyserska, udała się moim zdaniem o tyle o ile. Trzeba od razu pochwalić wysmakowaną koncepcję plastyczną (o niebo lepszą od warszawskiej „Łucji z Lammermoor”) oraz konsekwentnie realizowaną wizję (znów, na poziomie przewyższającym warszawską „Lukrecję Borgię”). Niestety, ta wizja, właściwie od pierwszej sceny Verdiowskiego „Ernaniego” stała w diametralnej sprzeczności z moją prywatną. A wszystko przez „Robin Hooda”…

Minionego lata umilałam sobie czas między innymi oglądaniem nowej produkcji „Robin Hooda”, początkowo dość nieufnie (wychowałam się na świetnym serialu z lat 80tych z Michaelem Praedem), potem z rosnącą akceptacją zupełnie nowych pomysłów realizatorów spod znaku BBC. I jakoś dzisiaj, przy okazji „Ernaniego”, którego dotąd uważałam za najgłupszą sztukę Verdiego jeśli chodzi o libretto, mi się ten nowy „Robin Hood” przypomniał. Może to ta potrzaskana gotycka rozeta na scenie, może atmosfera siłą rzeczy gotycyzująca - średniowieczna bardziej niż hiszpańska i „mroczna jak stado norweskich metalowców”. Spójrzmy więc na „Ernaniego” przez pryzmat historii o Robinie i jego „Merry Men”, a może nawet jakiś sens się w tej operze znajdzie.

Postacie: młoda arystokratka Elvira, lat 19; Ernani, szlachcic-banita, lat 22, obozujący w lesie wraz z szajką zbójców; Silva, szlachcic, dowódca zamku, lat 42; oraz Carlo, król, lat 32.

Don Silva przygotowuje się w swoim zamku do ślubu z Elvirą. Nie mamy żadnego powodu, by wątpić w szczerość jego uczuć - traktuje damę z ogromnym szacunkiem i obsypuje drogimi prezentami. Ona jednak potajemnie tęskni do przystojnego banity, który tymczasem planuje w lesie wraz z kompanami odbicie ukochanej. Widz nie jest poinformowany o okolicznościach, w jakich Elvira oraz Ernani zapałali do siebie tak płomiennym uczuciem, ale można przyjąć, że – tak jak Lady Marian i Robin w serialu BBC – znali się z dzieciństwa. Być może zanim ojciec szlachcica z sąsiedztwa stracił tytuł, majątek i życie z ręki króla, a jego syn zmuszony był uciekać do lasu. Silva najwyraźniej również sporo w życiu przeżył, czuje się stary i zmęczony, a miłość do Elviry jest jedynym jasnym punktem w jego życiu, ostatnią deską ratunku i szansą odkupienia. Dodatkowo, aby intrygę nieco bardziej skomplikować, do zamku zakrada się kolejny nieproszony gość – sam król, który próbuje się do pięknej panny dobierać i niemal ją chce gwałcić, ale przeszkadza mu w tym Ernani przybywający z odsieczą przed niechcianym ślubem. Walczących – nie wiedząc kim są – rozdziela pan zamku, Silva, który zaniepokojony hałasami przybiegł na ratunek napastowanej Elvirze. Niestety, w tym momencie król ujawnia swoją tożsamość, więc książę, jako jego wasal, zmuszony jest odłożyć broń i ugiąć kolano w geście lojalności. Ernani umyka z zamku korzystając z ogólnego zamieszania (wcześniej zdążył jeszcze przysiąc królowi zemstę za krzywdy swojego ojca), ale niebawem powraca przebrany – bardzo w stylu Robin Hooda – w mnisi habit z kapturem, aby jeszcze raz spróbować przeszkodzić Silvie w poślubieniu Elviry. Skojarzenia z odkładanym „na świętej Nigdy” ślubem Lady Marian i Sir Guya z Gisborne są jak najbardziej zamierzone.

Tym razem jednak książę Silva (mniej „nowocześnie” niż Sir Guy) powstrzymuje się przed wszczynaniem bijatyki z gościem. Chce go namówić, żeby wyszli się pojedynkować poza zamek, kiedy straże donoszą mu, że do bramy zbliża się król z orszakiem, poszukujący banity. Prawa gościnności przeważają nawet nad osobistą rywalizacją o względy Elviry i Silva oferuje Ernaniemu niezawodną kryjówkę w swoim zamku. Ludzie króla przeszukują komnaty, ale nie są w stanie znaleźć zbiega. W złości, wobec twardej odmowy Silvy wydania wyjętego spod prawa, król bierze Elvirę jako zakładniczkę. Wewnętrzna walka Silvy, który raczej wolałby zostać na miejscu zabity niż narazić ukochaną, a także zachowanie samej Elviry, która wobec zagrożenia ze strony króla-libertyna przyjmie pomoc nawet od zakochanego w niej bez pamięci Silvy (którym w innych okolicznościach najwyraźniej gardzi) to kolejne przebitki do przygód Robina i jego bandy. Nawet – tak jak w trzeciej serii serialu BBC – okazuje się, że zaprzysięgli wrogowie są w stanie tymczasowo powiesić wzajemną nienawiść na kołku, jeśli pojawi się jednocząca ich sprawa – tą sprawą jest tu odbicie Elviry z rąk króla. Gdy orszak władcy wyjeżdża, Ernani wychodzi z ukrycia. I w tym momencie robi coś tak piramidalnie głupiego, że po widowni powinien przejść pomruk niedowierzania – zamiast planować odsiecz, popada w histerię i zaczyna przekonywać Silvę, że teraz, skoro już go upokorzył swoją pomocą, powinien go zabić. Silva sugeruje, że „zabije go kiedy indziej”, może najpierw rozprawią się wspólnie z królem, ale Ernani nalega. Co więcej, na dowód swoich szczerych intencji daje Silvie róg myśliwski z zapewnieniem, że kiedykolwiek go usłyszy, „żeby nie wiem co” natychmiast się zabije. Czyż ta scena wręcz się nie prosi o słynny krzywy uśmieszek i spojrzenie z ukosa w wykonaniu Richarda Armitage w roli Sir Guya?

W akcie trzecim następuje dość niezrozumiały „przełom w wilku morskim” w wykonaniu króla, wybranego tymczasem na cesarza. Na prośbę Elviry – a licho wie, jaki jest jej ówczesny status na dworze, natomiast trudno nie zauważyć, że występowanie z prośbami wskazywałoby na pozycję królewskiej metresy – uniewinnia wszystkich spiskowców, przywraca Ernaniemu dawny majątek i tytuły, a wręcz nakazuje mu jak najszybsze zawarcie ślubu z Elvirą. Czyżby co przystoi królowi, nie pasowało już do cesarza? Ernani natychmiast rezygnuje z wendetty, ślubuje wierność nowemu cesarzowi i jedzie do swojego zamku, pozostawiając na placu oszołomionego Silvę, który (jak i ja) nie jest w stanie pojąć tego nagłego zwrotu akcji. Aby spróbować odzyskać Elvirę i nie dopuścić do jej ślubu z Ernanim, pozostał mu jeszcze jeden, ostatni argument – ów gwizdek, a konkretnie róg, który banita podarował mu wraz o obietnicą samobójstwa. Następuje kapitalna scena, kiedy na bal ku czci nowego pana zamku, czyli dawnego zbójcy Ernaniego, wchodzi ktoś obcy, w masce i czarnym płaszczu, wyglądający jak widmo i straszący gości. Wchodzi jak do swego i ciska Ernaniemu w oczy dawną obietnicę. Elvira próbuje interweniować, błaga na kolanach, Silva (bo to oczywiście on) pozostaje jednak niewzruszony. Szyderczo powtarza słowa Ernaniego, że „żeby nie wiem co” zabije się na gwizdek. Nie trzeba być znawcą „Robin Hooda” – wystarczy podstawowa znajomość ludzkich zachowań – żeby pojąć, o co mu chodzi. O ostateczne pytanie o siłę miłości Ernaniego do Elviry. O to, czy mając do wyboru honor, majątek i szlachecki tytuł rzuci to wszystko i raczej z powrotem zostanie wyjętym spod prawa banitą, niż zrezygnuje z tej miłości. Przez trzy serie „Robin Hooda” BBC Sir Guy udowadniał raz po raz, że dla niego wobec Marian nie liczy się nic, żadna lojalność, pozycja, nawet uczciwość. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Silva – korzystając ze swej ostatniej okazji – podświadomie czeka na odpowiedź: „A wsadź sobie ten róg w d…” Jestem pewna, że wtedy ustąpiłby pola rywalowi, nie mając najmniejszych wątpliwości, że miłość Ernaniego do Elviry była równie szczera i bezgraniczna jak jego własna. Skoro więc ona jego wybiera, niech odejdą razem, nawet po zgliszczach złamanego serca księcia Silvy. Ale nie – Ernani, dla którego honor jest ważniejszy niż wszystko włącznie z ukochaną kobietą, karnie przebija sobie pierś sztyletem.

W Poznaniu Elvira padła na ziemię sugerując, że podzieliła śmierć dawnego banity, a Silva też umarł na coś, co wyglądało jak atak serca. W ogóle od początku te wszystkie subtelności nie zostały nawet zasygnalizowane. Miłość Silvy została sprowadzona do wulgarnego żartu o „staruchu, co chciał sobie jeszcze podupczyć”, jest groteskowa i obrzydliwa, tak jak sam bohater został przedstawiony jako trzęsący się starzec z zaawansowaną chorobą Parkinsona. Ucieleśnienie bezdusznej zemsty, truposz stojący nad grobem (a może właśnie z niego wylazł), stojący na drodze szczęścia młodych, pięknych i jakże zakochanych. Dla mnie – nawet w warstwie czysto muzycznej – Silva niemal ocieka męskością, siłą i autorytetem, a Ernani jest takim samym szczeniakiem i dupkiem jak, nie przymierzając, najnowsze wcielenie Robin Hooda w wykonaniu Jonasa Armstronga. Jak można było tego wszystkiego najzwyczajniej w świecie nie zauważyć? Zamiast spektakularnej potencjalnie sceny przerwanego balu dać siedzący na krzesłach chór i turlającego się przed nimi zgryźliwego dziadunia na wózku inwalidzkim (Silvę najwyraźniej szlag trafił po ogłoszeniu królewskiej łaski)? Zabrakło mi prawdziwego konfliktu. Z dwojga złego, na miejscu Elviry (która może być odczytywana jako uosobienie Hiszpanii, tak jak Lady Marian była wcieleniem Anglii), między sierdzistym staruszkiem a idiotą zabijającym się na dźwięk rogu, wybrałabym chyba tego nawróconego cesarza…

wtorek, 20 października 2009

Kod El Greco (ewakuowane z s24)

Jeden z komentujących czytelników, excuses le mot, oldfart [chodzi o komentarz do usuniętego z s24 wpisu], zwrócił moją uwagę na obraz przedstawiający cud świętego Bernarda pędzla Alonso Cano (poniżej).

Święty Bernard to miał różne wesołe przypadki, we wierze umacniające. A to Matka Boska zwilżyła mu usta laktacją, a to sam Zbawiciel z figury na krzyżu się ku świętemu schylił i go ucałował. Mistycy tak mają i już. Zresztą nie bez wzajemności. Cud laktacyjny wywołał się na wyraźne życzenie świętego, który domagał się go słowami “Monstra te esse matrem” (okaż, żeś matką). Maryi dwa razy nie mówić. Jak głosi legenda, kiedyś zagadnięta („Ave Maria”) odpowiedziała „Salve Bernardzie”. Można się żachnąć, że Cano miał tak dosadną wizualizację. Nie przebije jednak pewnego fresku. Malowali cud laktacyjny i inni, w sposób mniej (Joos van Cleeve) lub bardziej dosłowny (nie tylko na płótnach czy freskach, ale i w iluminowanych księgach, jak tutaj). W oficjalnej wersji laktacja zwilżała usta, w mniej oficjalnych leczyła oko świętego. Zresztą nie każdy święty z cycem to zaraz Bernard – bywa, że i Augustyn. A czasami cały czyściec. Albo i droga mleczna - ale to już zupełnie inna historia. Ten topos w sztuce określa się zbiorczym terminem „ostentatio mammarum”. Do tego, szeroko rozumianego nurtu, należy również van Klompf i jego słynna „Upadła Madonna z wielkim cycem”.

A teraz wróćmy na chwilkę, szerokim łukiem, do El Greca. Bardzo dawno temu, w prehistorii internetu, p. Sławek Popiel zwrócił moją uwagę na pewien obraz Kreteńczyka – El caballero de la mano en el pecho (Szlachcic z ręką na piersi).

Nie wiadomo, kogo przedstawia obraz, być może jest to autoportret artysty. Obraz zawiera jednak nie tylko tę tajemnicę. Uwagę zwraca dość dziwny układ palców portretowanego, trzeci i czwarty palec jakby zrośnięte, podczas gdy pozostałe wachlarzowato rozwarte. Co więcej, El Greco powtarzał ten dziwny motyw częściej. Zdumiewająco często. Próbowano objaśnić ten gest na różne sposoby. Najczęściej jako tajemny znak dawany wtajemniczonym przez wtajemniczonych. Według jednej z hipotez miał on być gestem rozpoznawczym marranos – przechrzczonych Żydów, którzy jednak w ukryciu praktykowali judaizm. W buddyzmie i hinduizmie istnieje pojęcie mudr – symbolicznych gestów energetycznych, stosowanych w medytacjach. Czyżby trafiliśmy niechcący na europejski odpowiednik? Inna hipoteza wiąże ów gest z 'Ejercicios espirituales' księdza Loyoli. Problem w tym, że zalecenia założyciela jezuitów są dość ogólne (Ilekroć człowiek popełni określony grzech lub wpadnie w wadę, położy rękę na piersiach na znak żalu, że upadł. Można to uczynić także w obecności innych, nie spostrzegą oni bowiem tego, co się czyni. - tekst za polskim tłumaczeniem „Ćwiczeń duchowych”) i nie określają wcale tego, że trzeci i czwarty palec mają być złączone. Nadto jeszcze ów gest na obrazach Kreteńczyka wykonują i „cywile” i święci, ale i – horribile dictu! - również „same najważniejsze osoby” chrześcijaństwa. Tak więc hipotezy może i atrakcyjne, ale błędne. Skoro wreszcie miałby to być gest krypto-Żydów albo ignacjańskiej formacji duchowej – dlaczego nie ma go na obrazach innych, mniej więcej współczesnych El Greco, malarzy?

Otóż jest – ale trzeba trochę się cofnąć i popatrzeć pod szerszym kątem. Wróćmy teraz na chwilę do cudu świętego Bernarda, najlepiej pędzla Murilla (poniżej) – zarówno Madonna jak i święty mają dłonie ułożone w charakterystyczny sposób.
Wpatrzmy się jeszcze w Madonnę znalezionego przez oldfarta w Prado obraz Cano – to samo. No dobra, mamy jakiś trop. I teraz idzie już z górki. Rubens – jak najbardziej. Coś później? XIX wiek? Proszę bardzo. Coś wcześniej? Isis lactans (Izyda z Horusem). A zajrzyjmy jeszcze do Ikonologii Cesare Ripy – Benignita (Łaskawość) i jeszcze Teologia. Na sam koniec plakat teatralny Grasseta z końca XIX wieku.

Wygląda na to, że „gest laktacyjny” (pseudozygodaktyliczny – jak nazwali go teoretycy) pochodzi z czasów bogini – matki (czy może Bogini-Matki). Zaadaptowała go ikonografia chrześcijańska (Madonna lactans). Gdy Sobór Trydencki zakazał „epatowania nagością” w twórczości religijnej, gest z jednej strony „oddzielił się od cycka”, z drugiej wyemigrował w obszary mitologiczne. A El Greco – cóż, może wiedział. A może nie. Nie ma dziś już znaczenia. Ale, mam nadzieję, że dało przyjemny pretekst do obejrzenia kilku obrazów w niedzielny wieczór.

Serdeczności,

MB

czwartek, 1 października 2009

Sprawa barona (za przeproszeniem) Douphola


Na początek parę operowych impresji wakacyjnych. Oto samotnia Gurnemanza, jedna z budowli w parku Linderhof. Ludwik II studiował tam partytury Wagnera. Na klęczkach.

Innym wagneriańskim z ducha budynkiem w tym parku jest dom Hundinga, w którym działa się ruja i poróbstwo - Zygmund wyciągnął najpierw jeden miecz (Notung) z drzewa a potem drugi z pantalonów. Jeszcze inną strukturą jest grota Wenus (podobnież największa sztuczna grota Europy), w której Tannhauser spędził najprzyjemniejsze chwile swojego życia, rzecz jasna nie w samotności.

Skoro już przy Wagnerze (który, jak mawiał Rossini, miał dobre momenty przetykane nudnymi kwadransami) - jedna z postaci "Tristana i Izoldy", nauczyciel i wierny przyjaciel Tristana, nosi imię Kurvenala. Wszędzie. Wszędzie oprócz Polski. Tutaj, gdzie gryka jak śnieg biała, świerzop i dzięcielina pała, znany jest jako Gorwenal. Niekiedy, dla lepszego zatarcia śladów, Gorbenal. Czemu tak, do końca nie wiadomo. Ale spekulować można. A nawet trzeba.

W innej operze, Aidzie Verdiego, ojciec tytułowej bohaterki znany jest pod imieniem Amonasro (Tu! ... Amonasro! ... Tu! ... Il Re?). Ale nie u nas. U nas Amonastro. Pewno jakiś bliższy kolega Zaratustry.

Sam zaś baron bywał bywalcem pewnego klubu dla panów (a w środku niespodzianka: panie), do którego frekwentowano całymi rodzinami, jak można wnosić z zachowania rodziny Germontów. Nieoceniony "Przewodnik operowy dla głuchych i leniwych" dyskretnie omija demoralizujący wydźwięk duetu "Un di felice, eterea" (tak, tak, pamiętam - Villazon i Netrebko w Salzburgu w 2005). Dawniej o tym, że w kroczu delicja wiedzieli tylko najbardziej wyuzdani rozpustnicy, a i to w jesieni życia. Dziś wystarczy pójść do opery.

Jeśli już zaczęliśmy od reminiscencji powakacyjnych, to i na nich skończymy. Opera we Lwowie tylko dlatego za patrona ma Salomeę Kruszelnicką, bo Iwan Franko znany był z tego, że strasznie fałszował przy goleniu. Lwowski Garnier, Zygmunt Gorgolewski, podczas budowy gmachu musiał rozwiązać szereg problemów konstrukcyjnych, głównie związanych z tym, że budynek wznoszona na podmokłym gruncie, nad zebraną w podziemny kolektor rzeczką Pełtwią. Zastosowano zarówno nowatorskie jak na owe czasy rozwiązania (ławy fundamentowe z żelazobetonu) jak i metody dawnych budowniczych (pale dębowe dla umocnienia gruntu pod fundamentami), tym niemniej budynek osiadł po wybudowaniu, na szczęście w równomierny, symetryczny sposób (dlatego właśnie obecnie wchodzi się do opery prosto z przyległego placu, a nie jak pierwotnie planowano, poprzez kilka stopni). Gorgolewski zresztą całe życie obawiał się dalszego osuwania się gruntu pod operą. Któregoś lipcowego przedpołudnia 1903 roku siedział w jednej z lwowskich kawiarni. "No proszę, architekt spokojnie pije kawę, a opera się właśnie zawaliła" - zażartował któryś ze znajomych Gorgolewskiego. Leczenie zawałów serca i dziś bywa zawodne, co dopiero sto lat temu. Kondukt pogrzebowy przeszedł od domu zmarłego na Słowackiego 8, wzdłuż Wałów Hetmańskich, aż na Łyczaków.

A ta budowla, mimo, że obecnie wykorzystywana jako opera, w zupełnie innym charakterze zbudowana przez nieznanego architekta...