Do Chicago nie trafiłabym, gdyby nie odbywająca się tutaj konferencja. Konferencja
jest w Lewis University, położonym o jakąś godzinę drogi od miasta, więc na zwiedzanie
zostaje mi jeden dzień i dwie słabe półdniówki. Pierwsza z nich słaba z powodu konieczności
dolotu i wydostania się z lotniska O’Hare do centrum. Takiego chaosu organizacyjnego:
kolejka do „immigration” ma z 1000 osób, tymczasem dwupokładowy samolot Lufthansy z
Frankfurtu lokalni bagażowi rozładowali metodą na zwał (wszystkie walizki leżą na wielkiej
kupie), bilet na metro można kupić wyłącznie w maszynie, która nie bierze banknotów o
nominałach wyższych niż 20$, a przy użyciu karty kredytowej domaga się (tak, na lotnisku)
numeru kodu pocztowego w USA. Jakoś udaje mi się kupić ten bilet, wsiadam do metra
zadowolona, że niedługo będę w hotelu. A gdzie tam! Po przejechaniu kilku stacji pociąg
staje. Roboty drogowe. Wszyscy pasażerowie, wraz z bagażami, kierowani są do autobusów
zastępczych – po kilku kondygnacjach wąskich schodów. Autobus jedzie jakieś 20 minut do
następnej stacji, gdzie cała procedura powtarza się w drugą stronę. Dotarcie do hotelu trwa
bite dwie godziny.
Samo centrum nie jest jednak bardzo rozległe. Mieści je tzw. Loop (czyli pętelka –
utworzona przez zbiegające się tu z różnych stron linie metra). Metro nosi tu zresztą nazwę
„L”, od słowa „elevated”, czyli podwyższony. Wiele linii porusza się bowiem na żeliwnych
wiaduktach ponad ulicami, a tylko niektóre jeżdżą pod ziemią.
Konferencja (cykliczna, co 2 lata w innym miejscu) poświęcona jest powieści gotyckiej i pokrewnym sztukom – Chicago całkiem dobrze nadaje się na gospodarza, bo (jeśli wie się choć odrobinę o jego historii) to miasto jest dość przerażające. Powstało na malarycznych mokradłach „wykupionych” od Indian w początkach XIX wieku. Od początku przemysłowe i długo pozbawione ambicji kulturalnych, stało się ośrodkiem przetwórstwa zboża (ponoć to tutaj wymyślono elewatory i to one były pierwszymi „drapaczami chmur”) oraz mięsa (gigantyczne, zmechanizowane rzeźnie zainspirowały jakoby Henry’ego Forda do budowy fabryki samochodów). Panował wszechobecny smród, brud, nędza, choroby i waśnie etniczne – bo do miasta ciągnęły wszelkie mniejszości (Niemcy, Szwedzi, Polacy, Latynosi, Żydzi, Irlandczycy, Włosi, Azjaci itd.), które rzadko kiedy żyły ze sobą w zgodzie. Kiedy w 1871 roku większość centrum spłonęła w jednym z największych pożarów miejskich stulecia, obwiniono o to Irlandczyków. Była nawet cała historia o tym, jak to krowa pewnej pani O’Leary przewróciła latarnię i spowodowała katastrofę (po latach ustalono, że winna nie była właścicielka krowy, ale złodziej, który zakradł się do obory po mleko). Plusem tej sytuacji było to, że Chicago można było (a nawet trzeba) szybko odbudować. Pomoc spływała z całego kraju, a nawet i spoza niego – królowa Wiktoria osobiście wysłała 8000 książek, aby w Chicago wreszcie utworzono bibliotekę.
Konferencja (cykliczna, co 2 lata w innym miejscu) poświęcona jest powieści gotyckiej i pokrewnym sztukom – Chicago całkiem dobrze nadaje się na gospodarza, bo (jeśli wie się choć odrobinę o jego historii) to miasto jest dość przerażające. Powstało na malarycznych mokradłach „wykupionych” od Indian w początkach XIX wieku. Od początku przemysłowe i długo pozbawione ambicji kulturalnych, stało się ośrodkiem przetwórstwa zboża (ponoć to tutaj wymyślono elewatory i to one były pierwszymi „drapaczami chmur”) oraz mięsa (gigantyczne, zmechanizowane rzeźnie zainspirowały jakoby Henry’ego Forda do budowy fabryki samochodów). Panował wszechobecny smród, brud, nędza, choroby i waśnie etniczne – bo do miasta ciągnęły wszelkie mniejszości (Niemcy, Szwedzi, Polacy, Latynosi, Żydzi, Irlandczycy, Włosi, Azjaci itd.), które rzadko kiedy żyły ze sobą w zgodzie. Kiedy w 1871 roku większość centrum spłonęła w jednym z największych pożarów miejskich stulecia, obwiniono o to Irlandczyków. Była nawet cała historia o tym, jak to krowa pewnej pani O’Leary przewróciła latarnię i spowodowała katastrofę (po latach ustalono, że winna nie była właścicielka krowy, ale złodziej, który zakradł się do obory po mleko). Plusem tej sytuacji było to, że Chicago można było (a nawet trzeba) szybko odbudować. Pomoc spływała z całego kraju, a nawet i spoza niego – królowa Wiktoria osobiście wysłała 8000 książek, aby w Chicago wreszcie utworzono bibliotekę.
Odbudowa poszła nadspodziewanie sprawnie. Pojawiły się wysokościowce w stylu
eklektycznym – przypominające zamki i gotyckie katedry stojące na wysokich skałach.
Wytyczono miejskie parki, które do dziś stanowią jedną z większych atrakcji miasta. W latach
międzywojennych wzrosła znacznie populacja, w tym kolorowa. Chicago stało się jednym z
miejsc „Czarnego Renesansu” w muzyce (jazz, blues i gospel), literaturze i sztuce. Już w
1879 roku założono Art Institute of Chicago – jedno ze wspanialszych muzeów świata (a
Ameryki to na pewno) poświęconych sztuce. Niestety, te czasy to również prohibicja i
wyrosłe z niej gangi. Lata 20. XX wieku to okres ulicznych strzelanin z policją i wojen
gangów, takich jak zorganizowana przez Ala Capone „Masakra dnia św. Walentego” w 1929
roku.
Co warto zobaczyć podczas krótkiej wizyty w Chicago? Ja zdecydowałam się na zwiedzenie Art Institute (2,5 godziny, a można i znacznie dłużej) – muzeum posiada imponującą kolekcję sztuki europejskiej (właściwie wszystkich epok od antyku, ze szczególnie dobrym wyborem dzieł Impresjonistów), a także amerykańskiej (must see to kapitalny i zabawny „American Gothic” Granta Wooda, „Nighthawks” Edwarda Hoppera, czy „Portret Doriana Graya” Ivana Albrighta). Do tego przemyślany wybór sztuki innych kontynentów (trafiłam np. na ciekawą wystawę pokazującą, jak w XIX w. Japończycy przedstawiali Amerykę i Amerykanów w swoich grafikach).
Sprzed frontonu muzeum, ozdobionego rzeźbionymi lwami, startowała słynna droga 66, o czym zaświadcza stosowna tabliczka. Samo muzeum położone jest w pasie parków ciągnących się wzdłuż jeziora Michigan. Warto zobaczyć ciekawe fontanny: wielką jak weselny tort fontannę Buckingham, secesyjną fontannę Pięciu Jezior, czy całkiem nowoczesną Crown Fountain, na której co chwila wyświetlają się twarze mieszkańców miasta (niekiedy „plują” wodą). Tuż obok (też w części zwanej Millennium Park) znajduje się jeden z ulubionych symboli miasta, czyli „Fasolka” (oficjalnie Cloud Gate) – wielka rzeźba/brama przypominająca kroplę rtęci, albo właśnie srebrną fasolkę. W parku jest też ładna część botaniczna, okoliczne wieżowce ładnie kontrastują z roślinami.
Co warto zobaczyć podczas krótkiej wizyty w Chicago? Ja zdecydowałam się na zwiedzenie Art Institute (2,5 godziny, a można i znacznie dłużej) – muzeum posiada imponującą kolekcję sztuki europejskiej (właściwie wszystkich epok od antyku, ze szczególnie dobrym wyborem dzieł Impresjonistów), a także amerykańskiej (must see to kapitalny i zabawny „American Gothic” Granta Wooda, „Nighthawks” Edwarda Hoppera, czy „Portret Doriana Graya” Ivana Albrighta). Do tego przemyślany wybór sztuki innych kontynentów (trafiłam np. na ciekawą wystawę pokazującą, jak w XIX w. Japończycy przedstawiali Amerykę i Amerykanów w swoich grafikach).
Sprzed frontonu muzeum, ozdobionego rzeźbionymi lwami, startowała słynna droga 66, o czym zaświadcza stosowna tabliczka. Samo muzeum położone jest w pasie parków ciągnących się wzdłuż jeziora Michigan. Warto zobaczyć ciekawe fontanny: wielką jak weselny tort fontannę Buckingham, secesyjną fontannę Pięciu Jezior, czy całkiem nowoczesną Crown Fountain, na której co chwila wyświetlają się twarze mieszkańców miasta (niekiedy „plują” wodą). Tuż obok (też w części zwanej Millennium Park) znajduje się jeden z ulubionych symboli miasta, czyli „Fasolka” (oficjalnie Cloud Gate) – wielka rzeźba/brama przypominająca kroplę rtęci, albo właśnie srebrną fasolkę. W parku jest też ładna część botaniczna, okoliczne wieżowce ładnie kontrastują z roślinami.
Warto też przejść się efektowną Magnificent Mile w stronę rzeki. Wzdłuż wody biegnie
przyjemna ścieżka spacerowa, a po samej rzece pływają wycieczkowe łódki. Piechotą da się
dojść do portu dla żaglówek, a nieco dalej do Navy Pier, molo z wesołym miasteczkiem i
innymi atrakcjami (niestety, ta najciekawsza dla mnie, czyli muzeum witraży Tiffaniego, od
paru lat jest zamknięta).
Wybrałam się za to do miejsca, gdzie kilka dzieł Tiffaniego można wciąż zobaczyć. To Richard H. Driehaus Museum mieszczące się w pochodzącej z przełomu XIX i XX wieku rezydencji bogatego bankiera. Zrekonstruowane wnętrza dają pojęcie o Gilded Age (Pozłacana Era – okres prosperity w końcu XIX w.). Duże wrażenie robi zwłaszcza witrażowa kopuła.
Jeśli chodzi o lokalne specjały kulinarne, to nie spróbowałam ich wiele. Raz, że podróżując w pojedynkę nie lubię chodzić do restauracji. Dwa, że w USA wszystko (ale to wszystko) słodzą. Po prostu „cukier w cukrze” – tutejsze społeczeństwo najwyraźniej nie zorientowało się jeszcze, że cukier szkodzi. Wciąż są na etapie „low fat” i liczenia kalorii (podają nawet kaloryczność dań w punktach sprzedaży). Co z tego, skoro to wszystko jest słodkie. Eksploracje ograniczyłam więc dość drastycznie. Skusiłam się na dwie lokalne specjalności: hot doga z baru Portillos (ze wszystkimi dodatkami: musztardą, jakimś dziwnym wściekle-zielonym sosem, pomidorami, kiszonymi ogórkami, cebulką i ostrą papryczką) i „rzemieślniczy” pop corn z firmy Garrett działającej od 1949 r. W wersji najbardziej popularnej sprzedają miks serowo-karmelowy (czegoś tak dziwnego nie byłam w stanie sobie wyobrazić, więc musiałam spróbować). W obu przypadkach werdykt jest podobny: smaczne, ale nieco zbyt „chemiczne” w smaku. No i za słodkie.
Dwie największe atrakcje Chicago – rejs łódką i wjazd na taras widokowy największego wieżowca (Sears Tower) zostawiam sobie na ewentualny powrót z Michałem.
Wybrałam się za to do miejsca, gdzie kilka dzieł Tiffaniego można wciąż zobaczyć. To Richard H. Driehaus Museum mieszczące się w pochodzącej z przełomu XIX i XX wieku rezydencji bogatego bankiera. Zrekonstruowane wnętrza dają pojęcie o Gilded Age (Pozłacana Era – okres prosperity w końcu XIX w.). Duże wrażenie robi zwłaszcza witrażowa kopuła.
Jeśli chodzi o lokalne specjały kulinarne, to nie spróbowałam ich wiele. Raz, że podróżując w pojedynkę nie lubię chodzić do restauracji. Dwa, że w USA wszystko (ale to wszystko) słodzą. Po prostu „cukier w cukrze” – tutejsze społeczeństwo najwyraźniej nie zorientowało się jeszcze, że cukier szkodzi. Wciąż są na etapie „low fat” i liczenia kalorii (podają nawet kaloryczność dań w punktach sprzedaży). Co z tego, skoro to wszystko jest słodkie. Eksploracje ograniczyłam więc dość drastycznie. Skusiłam się na dwie lokalne specjalności: hot doga z baru Portillos (ze wszystkimi dodatkami: musztardą, jakimś dziwnym wściekle-zielonym sosem, pomidorami, kiszonymi ogórkami, cebulką i ostrą papryczką) i „rzemieślniczy” pop corn z firmy Garrett działającej od 1949 r. W wersji najbardziej popularnej sprzedają miks serowo-karmelowy (czegoś tak dziwnego nie byłam w stanie sobie wyobrazić, więc musiałam spróbować). W obu przypadkach werdykt jest podobny: smaczne, ale nieco zbyt „chemiczne” w smaku. No i za słodkie.
Dwie największe atrakcje Chicago – rejs łódką i wjazd na taras widokowy największego wieżowca (Sears Tower) zostawiam sobie na ewentualny powrót z Michałem.