Ryjce autostradowe zabrały się za odcinek A2 bezpośrednio przed granicą. W połączeniu z permanencją budowlaną na obwodnicy Świebodzina oraz pracami na A12 pomiedzy Ringiem a Frankfurtem powoduje to wydłużenie czasu dojazdu samochodem z Poznania do Berlina do ponad czterech godzin. Stąd - chwilowe - zainteresowanie alternatywą (sezon za pasem, a trzeba jakoś do oper dojeżdżać).
Z Poznania do Berlina można bezpośrednio dojechać pociągiem trzy razy dziennie (a w zasadzie cztery - tak zwana “sliperetka” w składzie pociągu sypialnego). Dla porównania - do znajdującej się w podobnej odległości Warszawy można dojechać kilkunastoma różnymi pociągami, odjeżdżającymi praktycznie co godzinę lub, poza szczytem, co dwie.
Ze względów chyba już tylko historycznych bilet do bliższego przecież Berlina jest znacznie droższy niż do bardziej odległej Warszawy (choć, jako się rzekło, dystanse są podobne), a to na skutek obowiązywania taryf międzynarodowych. Dla ich obejścia stworzono konstrukcję tzw. ceny globalnej oraz przeróżne promocje - ale i tak z Poznania do Warszawy dojedzie się łatwiej i taniej (ceny zaczynają się od 40 zł za pociąg InterRegio) niż do Berlina (najniższa promocyjna cena to 19 euro).
Po co ja to wszystko piszę? Ano czas jakiś temu weszliśmy do Unii Europejskiej i w Berlinie potraktowano ten fakt poważnie. Ostatnio próbowano również w Poznaniu, ale się nie dało. Rzecz dłuższą streszczając, Ministerstwo Spraw Zagranicznych wraz z Ministerstwem Infrastruktury zablokowało pomysł uruchomienia dodatkowych, niemieckich pociągów pomiędzy Poznaniem a Berlinem.
Pochylmy sie nad argumentami, gdyż rząd nasz, w mądrości swojej, miast użyć skutecznego w pedagogice wszelkiej tekstu “nie bo nie”, wyłożył je obywatelom do wglądu. Otóż, po pierwsze, “uruchomienie pociągu zagrozi spójności terytorialnej kraju”. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi, być może jakiś późny wnuk Becka spodziewa się postulatu eksterytorialnych linii kolejowych i roszczeń w sprawie Gdańska. Być może też widok niemieckiego (a konkretnie brandenburskiego) pociągu zachęci okolicznych włościan do ruchów irredentystycznych, a (niekorzystne) porównanie z pociągami polskimi sprowokuje jakieś separatystyczne ruchawki na dworcach (i znów, jak w filmie Czarne chmury, nasi naprzeciw elektorskich będą galopować).
W ogóle utrzymywanie jakichś lufcików pootwieranych na granicach nie sprzyja niczemu dobremu - o tym już teoretycznie nauczał Ukochany Przywódca Kim Ir Sen, a rozwiązaniami praktycznymi zajmował się towarzysz Walter Ulbricht. Nie bardzo jednak wiadomo dlaczego trzy pociągi dziennie jeszcze są bezpieczne aby Polska była Polską, ale już od tego czwartego wszystko padnie na ryj, przyjedzie nim Steinbachowa, a wraz z nią - na biletach dla seniorów - wszyscy odwetowcy z Bonn wraz ze swoimi książeczkami czekowymi. Wiadomo za to ponad wątpliwość wszelaką, że dwa pociągi dziennie z Poznania do Frankfurtu nad Odrą są patriotyczne, abowiem są powolne (osobowe), stare, śmierdzące i brudne. Pobyt w takim pociągu hartuje serca (oraz pęcherze) w umiłowaniu ojczyzny i jej zabytków technicznych.
Ministerstwo zamartwia się też, że chyłkiem przemykający się po torach pociąg będzie gwoździem do trumny prężnie rozwijających się lotnisk regionalnych (takich, na przykład, jak Sulechów, zwany, dla niepoznaki, Zieloną Górą), albowiem pozabiera wszystkich pasażerów do Berlina, na przebudowywany Schoenefeld. Obawiam się, że samo zdeptanie włochatej łapy berlińskiego niedźwiedzia wyciągającej się po polskiego pasażera to za mało. Należy zdecydowanym ruchem urwać łeb teutońskiej hydrze i nad Schoenefeld wysłać eskadry F16 aby raz na zawsze zlikwidowały zagrożenie dla poznańskiej Ławicy. Niech sobie budują w Nadrenii - o ile Holendrzy im pozwolą.
Ministerstwo zazdrośnie ostrzega - “samorząd nie ma kompetencji umożliwiających organizowanie i dofinansowanie kolejowych pasażerskich przewozów międzynarodowych”. I znów tylko mądrość urzędników w Warszawie ochroniła nas przed głupotą samorządu. Kolejowe przewozy międzynarodowe, jak zapewnia z własnego doświadczenia ministerstwo, są deficytowe z samej swojej natury. I kto to widział, żeby każdy tak mógł dofinansowywać jak mu się podoba (bilet na ten pociąg kosztować miał, według zapewnień samorządowców, 15-20 euro - najtańszy bilet eurocity to 19 euro). Rząd zaniepokoił się też, czy aby miast finansować młodym poznańskim gejom wycieczki do berlińskich darkroomów, samorząd nie powinien jakieś bardziej zbożne cele wspierać publicznym groszem.
W październiku 1882 pierwszy “Orient Express” przejechał z Paryża do Stambułu. Udało się, ale tylko dlatego, że nikt nie pytał polskich ministerstw o opinię.