Na pograniczu gatunków
Gdy na ekranie odbywają się sceny mordowania i fragmentacji ciał mamy do czynienia z horrorem. Cechą filmu psychologicznego są zaś długie ujęcia pokazujące zastygłe twarze bohaterów, brudne i nieciekawe wnętrza, pozornie nieistotne przedmioty, patologiczne relacje pomiędzy członkami rodziny. Natomiast gdy spotyka się to wszystko razem w nieznośnym natężeniu oznacza to nieuchronnie, że oglądamy film meksykański Somos lo que hay (w angielskim tłumaczeniu, bo film pokazało BBC - We are what we are).
Pierwsze ujęcia filmu pokazują śmierć ojca rodziny - i jest to jedyna w miarę naturalna śmierć w tym obrazie, co nie znaczy, że w pełni zrozumiała. Żona uważa, że zaszkodziły mu dziwki - widz jeszcze nie wie, że należy to rozumieć bardzo dosłownie. Małżeństwo ma trójkę (prawie?) dorosłych dzieci: starszy syn mięczak ze źle skrywanymi tendencjami homo, dominująca córka i brutalny, gwałtowny syn młodszy. Matka nienawidzi za gejostwo starszego syna, ale i świadoma jest kazirodczej relacji pomiędzy dwójką młodszych dzieci (więc tak naprawdę tępi wszystkich). Materiał jak u Bergmana, a tu jeszcze trupy na dokładkę.
Ojciec zajmował się naprawą zegarków (całe mieszkanie cyka i dzwoni), ale głównym sensem życia rodziny był kanibalizm. Scenarzysta nie do końca pozwala zrozumieć czy jest to kanibalizm gastronomiczny (kilka razy bohaterowie powtarzają, że muszą koniecznie kogoś zjeść do jutra), czy sakralny (wzmianki o rytuałach i ich prawidłowym przeprowadzaniu). Bez ojca zabijanie idzie niesporo. Chłopcy zwożą do domu przydrożną kurew, ale ten wybór dania nie odpowiada matce, więc odwożą już martwą, ale nienadgryzioną z powrotem na dzielnicę. Starszy syn podrywa w klubie dla mienszewików seksualnych, ale młodszy brat brzydzi się jeść pedała, więc znów z wyżerki nici. Matka znajduje amatora na resztki swych wdzięków, którego w kluczowym momencie uśmierca łopatą i wraz z córką przystępuje do oprawiania ofiary, ale w tym momencie wkracza do akcji policja, więc jeszcze tylko kilka(naście?) trupów w strzelaninie i napisy końcowe.
W drugim planie występują jeszcze dwaj policjanci (meksykański policjant jest zawsze leniwy i gruby, nawet w meksykańskim filmie) - ale i tak widzowi trudno sympatyzować z jakąkolwiek postacią z ekranu. Film jest poza tym śmiertelnie poważny i zupełnie na serio, więc mniej więcej po dziesięciu minutach zaczyna nużyć widza. O zgrozo, Amerykanie bardziej północni znaleźli jednak coś interesującego w tym materiale i nakręcili po trzech latach hollywoodzki remake.
Polski dystrybutor filmu (swoją drogą gratulacje śmiałej decyzji, bo pieniądze głęboko utopione) opatrzył dzieło tytułem Jesteśmy tym, co jemy, co daje dodatkowy, głęboki i humanistyczny wymiar obrazowi: otóż kanibale są ludźmi.