Udało
nam się ostatnio zobaczyć na scenie coś, na co mieliśmy ochotę od lat, czyli
Lohengrina Wagnera. Inscenizacja, przywieziona do Warszawy z Cardiff,
przenosiła akcję sceniczną w wiek XIX, co dodatkowo wydawało mi się uzasadnione,
mądre i urocze, choć oczywiście sama historia jest par excellence mityczna. No
i tu pojawia się mały problem – to jest pół historii! Ja się pytam: A
gdzie jest ciąg dalszy? Ale od początku.
Pewna
młoda, piękna i bardzo marzycielska księżna Brabancji zostaje oskarżona przez
odrzuconego adoratora (który zdążył już tymczasem poślubić kogoś innego) o
zamordowanie swojego młodszego brata, jak można sądzić w celu zagarnięcia
tronu. Ponieważ dowodów brak, a cała sprawa to tylko słowa Elsy przeciwko słowom
rycerza Friedricha von Telramund, na arbitra powołany zostaje król niemiecki,
na którego terenie znajdują się sporne ziemie. Elsa oświadcza, że jest
niewinna, a na świadka wzywa tajemniczego rycerza, w którego istnienie nikt
specjalnie nie wierzy. Niespodziewanie, dziwny przybysz pojawia się w łodzi
ciągniętej przez łabędzia, staje do pojedynku z Telramundem i bez większej
trudności powala go na ziemię (chociaż oskarżyciel jest pewien swojej racji).
Zachwycona Elsa oddaje mu swoją rękę i pół królestwa, na co rycerz zgadza się
entuzjastycznie, choć pod jednym warunkiem. Dziewczyna ma przyrzec, że nigdy
nie zapyta go o jego imię ani pochodzenie. Zakochana księżna zgadza się na
wszystko. Zanim jednak dojdzie do ślubu, Telramund i jego żona Ortrud próbują
zasiać w umyśle Elsy wątpliwości. Skoro obcy rycerz tak strzeże swojej
anonimowości, może ukrywa jakąś hańbiącą tajemnicę, może jest czarownikiem albo
demonem. Elsa nie zamierza w to wierzyć, ale po kilku konfrontacjach, kiedy jej
oblubieniec odmawia wyjawienia swego imienia Telramundowi, Ortrud, a nawet
królowi zaczyna się zastanawiać, o co chodzi. Tuż po ślubie, gdy nowożeńcy
udają się do swojej komnaty, Elsa mimo wszystko prosi małżonka o wyjawienie
swego sekretu. Nie dlatego, że wątpi w jego prawość, ale ponieważ jako żona
uważa, że zasługuje na jego zaufanie, a jakakolwiek klątwa czy wina na nim
ciąży, teraz już dzielą ją oboje. Rycerz wpada w gniew, zwołuje wszystkich
obecnych i oficjalnie oznajmia, że pochodzi z zamku świętego Graala, ma na imię
Lohengrin, jest synem króla Parsifala, a do Brabancji został wysłany jako mąż
opatrznościowy, jednak jego nadludzka moc uzależniona była od pozostania
nierozpoznanym. Skoro już został zmuszony do ujawnienia swojej tożsamości, musi
opuścić Brabancję na zawsze i wracać do swojej krainy. Na nic płacze i
błagania Elsy. Na koniec jeszcze należałoby wyjaśnić sprawę zaginionego brata.
Otóż to zła Ortrud zamieniła go z pomocą czarów w łabędzia, czego Lohengrin był
przypadkowym świadkiem i czemu starał się przeciwdziałać, pracując usilnie nad
odczarowaniem młodzieńca (to był ten łabędź, który ciągnął jego łódź). Teraz mu
się to udało, więc na odchodnym zwraca jeszcze Brabancji prawowitego księcia.
Kurtyna.
I
wszystko pięknie, baśniowo i do wtóru urzekającej muzyki, ale czegoś mi tu
bardzo brak. Nie chce mi się wierzyć, że kompozytor, który stworzył tak
wspaniałe postacie kobiece jak Senta, Izolda, czy Brunhilda, nie chciał tego
samego uczynić dla Elsy. To jest przecież ten sam typ bohaterki –
marzycielka tęskniąca do idealnej, nadludzkiej miłości i gotowa dla niej na
absolutnie wszystko. Elsa jest niewinna jak Senta, dzielna jak Brunhilda,
zmysłowa jak Izolda – i tu gdzie one wychodzą ze swoich prób zwycięsko (nawet
jeśli przy tym tracą życie), ona zostaje na scenie pokonana i upokorzona. Za
coś, co było nie tylko uzasadnione dramaturgicznie, ale wręcz nieuniknione.
Pytanie, czy Elsa popełniła błąd zadając zakazane pytanie w ogromnym stopniu
zależy od powodów, dla których je zadała. Zdradziłaby, gdyby żądała odpowiedzi,
bo uwierzyła oskarżycielom Lohengrina, straciła w niego wiarę. Ale ona robi to
z całkowicie przeciwnego powodu. Pyta, w pełni miłości i niewinności, ponieważ
cokolwiek on mógłby jej odpowiedzieć, dla niej to nie ma większego znaczenia,
bo wszystko akceptuje. A będąc żoną, a nie pokorną służebnicą, ma prawo
wiedzieć. Po to, żeby móc udowodnić, że jest swego małżonka godna oraz że jest
mu równa.
Histeryczne
sceny finałowe w wykonaniu Lohengrina mają jedno jedyne możliwe
usprawiedliwienie – są początkiem prób heroicznych dla Elsy. Klątwa była
prawdziwa i rycerz, choć szlachetny, musi jej ulec. Teraz jest czas, żeby Elsa
udowodniła siłę swojej miłości i odzyskała go. W innym przypadku Telramund i
Ortrud mieli rację – przybysz to oszust i łajdak. W dodatku sam przekonuje
Elsę: „Jeden tylko rok u boku twego pragnąłem spędzić, dając ci szczęście”. A
potem co? I tak zamierzał odpłynąć, pozostawiając żonę (prawdopodobnie jeszcze
z niemowlęciem na ręku)? A wypchaj się pan takim szczęściem! Przyjmuję jednakże
do wiadomości możliwość, że zamierzał Elsę zabrać ze sobą do zamku Graala.
Tyle, jeśli chodzi o (potencjalnego) kłamcę, wykorzystującego naiwność ślepo
zakochanej księżniczki. Jeśli natomiast Lohengrin nie szukał żony (czyli równej
sobie partnerki), a tylko wykonującej rozkazy bez szemrania wielbicielki – to
był łajdakiem. A wtedy cała opera nabiera bardzo mrocznych, faszyzujących tonów.
Mężczyźni pod wodzą nowego księcia już wybierają się na wojnę przeciwko
„zagrożeniom ze wschodu”. „Za kraj niemiecki walczy niemiecki miecz”, a jak
pojawi się przywódca, to należy go ślepo słuchać i o nic nie pytać. Elsa się na
to nie zgadza – i ja ją całkowicie rozumiem.
Pomijając
już wszystko inne, opowieść o Lohengrinie to nieco (ale niewiele) przekształcona
wersja mitu o Erosie i Psyche. Jest pomoc przychodząca z zewnątrz do
marzycielskiej dziewicy w opałach, jest mąż-smok, który okazuje
się naprawdę być bogiem, jest złamany zakaz i knujące zazdrosne siostry,
które przekonują Psyche, że poślubiła potwora. Ale to jest tylko połowa
historii. Drugą stanowi seria prób heroicznych, jakim poddana jest Psyche ze
strony bogiń, szczególnie zaś matki Erosa – Afrodyty. Po udowodnieniu, że jest
tego godna, śmiertelna księżniczka zostaje podniesiona do rangi bogini. W
Lohengrinie Wagner zostawia widza w połowie mitu – z upokorzoną Elsą, która „zgrzeszyła”,
bo „nie znała swojego miejsca” i będąc marną kobietą zażądała dla siebie takiego
samego zaufania, jakim wcześniej obdarzyła swojego półboskiego oblubieńca. Ale
przecież wszystko da się jeszcze odkręcić – ba, biorąc pod uwagę strukturę
mitu, jest to nieuniknione. Lohengrin, jako rycerz Graala, naprawdę był
szlachetny. Elsa naprawdę była ucieleśnieniem prawości, niewinności i trzech
cnót boskich. A zaginiony brat powrócił, żeby mogła w spokoju udać się na
swój quest, nie przejmując się odpowiedzialnością za pozostawione bez opieki
księstwo.
No
i gdzie jest ten sequel, Herr Wagner?