niedziela, 6 września 2009

Ukraina dla mało zaawansowanych

Moja babcia, dama obecnie stuletnia, rzekła kiedyś (z grubsza czterdzieści lat temu, po swojej pierwszej powojennej wizycie we Lwowie), że polski przedwojenny Lwów pamiętała jako atrakcyjną i elegancką kobietę, a wizytę we Lwowie radzieckim odebrała jak spotkanie z tą samą kobietą, tylko zaniedbaną, brzydko postarzałą i złachmanioną.


Tak się zdarzyło ze względów zawodowych, że dane było mi po raz pierwszy zobaczyć kawałek Podola, kawałek Wołynia i mały kawałek Bukowiny – a przede wszystkim odwiedzić Lwów, miasto rodzinne mojej babki i matki. Moja dotychczasowa znajomość Ukrainy ograniczała się do kilkudniowej wizyty w Kijowie przed trzema laty. Tym razem było dłużej i bardziej autentycznie, bardziej od podszewki. Więc kilka słów refleksji z kolejnego spotkania z kobietą z metafory mojej babki, tym razem w wydaniu trzecim, samostojnym ukraińskim, takim trochę ogarniętym.


Po Lwowie turlają się wśród infernalnych zgrzytów i dzwonków zdezelowane tramwaje (głównie korzystaliśmy z nich w kontekście dojazdów do/z dworca kolejowego). Bilety tramwajowe można kupić w kioskach, ale i tak wszyscy wolą kupować u motorniczego, dzięki czemu tramwaje jeżdżą jeszcze wolniej. Bardzo częstym zjawiskiem jest kontrola biletów, ujawnienie gapowicza kończy się zazwyczaj awanturą i pyskówką, najczęściej z udziałem osób postronnych. Widzieliśmy też trolejbusy (razem z tramwajami noszą dumne miano elektrokomunikacji), ale jakoś nie były nam po drodze.


Małe i duże autobusy czyli tak zwane marszrutki to oddzielny mikrokosmos. Niby wszystkie opisane z numeru i trasy, ale turyście początkowo dość trudno zorientować się w regułach i zasadach rządzących tym światem. Na przykład do Żółkwi (tak jak podaje przewodnik) marszrutki odchodzą z Awtostancji (dworca autobusowego) nomier dwa, ale za powrotem wsiedliśmy do jakiejś innej marszrutki, która dowiozła nas niemal do centrum Lwowa. Niby obowiązują bilety (kupiliśmy je w kasie biletowej), ale tak naprawdę wszyscy wsiadający pasażerowie podają kierowcy jakieś zwitki drobnych hrywien – trudno pojąć czy i jak rozlicza się on z tych opłat.


Do owej Żółkwi to najpierw planowaliśmy pojechać elektropojezdem z dworca podmiejskiego, ale tam odesłano nas na dworzec główny. Na głównym informacja kolejowa utrzymywała uporczywie, że do Żółkwi jedzie jeden jedyny pociąg i to o 18:00. Informacja kolejowa we Lwowie jest zresztą nominalnie odpłatna (3.5 hrywny), ale najwyraźniej za złe wiadomości opłat nie pobiera się. Swoją drogą i poczekalnia kolejowa (zał pokraszczenogo komforta) we Lwowie jest za opłatą (3 hrywny za godzinę).


Korzystanie z taksówek psuje bardzo humor. Nie ma liczników, opłatę za przejazd negocjuje się przed kursem. Z obcokrajowców taksówkarze drą skórę niemiłosiernie. W sumie najwygodniej poruszać się po Ukrainie własnym samochodem. Drogi (w sensie utrzymania nawierzchni) są gorsze niż w Polsce, natomiast dość przyzwoicie oznaczone i w miarę szerokie. Obowiązuje prawo silniejszego, im droższy (większy) samochód, tym mniej stosuje się nie tyle do przepisów, ale zasad zdrowego rozsądku na drodze. Kłopot jedynie z przekraczaniem granicy w obie strony. My tego nie zaznaliśmy, ale z relacji naszych polskich gospodarzy wynikało, że dwugodzinny postój to bardzo przyzwoity wynik.


Na Ukrainę przyjechaliśmy pociągiem. Pociąg jest sypialny, w ogóle nie taki jak obiecują strony www PKP Intercity (wagony i personel są ukraińskie, nie ma mowy o żadnych prysznicach czy odtwarzaczach dvd, w gniazdkach brak prądu, klimatyzacja nie jest włączana bo zużywa prąd właśnie), ale stanowi rozsądną alternatywę (cenową) wobec podróży samolotem.


Zdarzyło się nam też jechać pociągiem z Tarnopola do Lwowa. Był to pociąg międzynarodowy relacji Moskwa – Budapeszt i Belgrad (z wagonami bezpośrednimi do Salonik, Wenecji i różnych innych miejsc). Nasz bilet był na wagon plackartnyj – oznacza to wagon sypialny bezprzedziałowy. Nie byliśmy szczególnie zainteresowani spaniem (w końcu to dwugodzinna podróż tylko), więc przycupnęliśmy na dolnej ławce doskonaląc zmysł obserwacji. Smród początkowo nie do wytrzymania (wszystkie okna pozamykane), po kwadransie człowiek przywyka. Żal tylko trochę tych, co w takich warunkach jadą dłużej (dwie doby z Moskwy do Budapesztu), ale może miejscowy ludek odporniejszy. Nie wiem co o tych wagonach sądzi lokalny odpowiednik sanepidu, czy te wagony się jakoś myje, czyści i dezynfekuje – bo tak nie bardzo wyglądały na zadbane w jakikolwiek sposób. Za to w przedsionku wagonu coś w rodzaju samowara. Kipiatok jest, no chałodnyj.


W ukraińskich środkach komunikacji jeśli jakiekolwiek okno czy lufcik jest otwarte to wszyscy na wyścigi je zamykają. W XIX wieku panował obsesyjny lęk przed przeciągami, wygląda na to, że na Ukrainie przetrwał do dziś. W połączeniu z niezbyt ortodoksyjnym podejściem do higieny przynajmniej niektórych tubylców – dość niemiły efekt. Ukraińcy w ogóle lubią tłok – w polskiej kolejce obowiązuje niepisany półmetrowy odstęp pomiędzy kolejkowiczami, na Ukrainie dystans ten skraca się w zasadzie do kontaktu fizycznego. W owej płatnej poczekalni, mając do dyspozycji całą olbrzymią salę, dosiadła się do nas zupełnie nieznajoma Ukrainka. Nie, nie chciała z nami porozmawiać, nie chodziło też o jakieś względy bezpieczeństwa (wejścia do poczekalni pilnował ochroniarz, w środku bufetowa i kilka osób), po prostu uznała za właściwe usiąść akurat obok nas. Rozmawiała natomiast z kimś innym, przez komórkę.


W ogóle Ukraińcy mają telefony komórkowe przyrośnięte do głów, używa się mobilek często, głośno i bez większego skrępowania. Nie są rzadkością osoby dwu- a nawet trójkomórkowe. Dzwoniący telefon odbiera się po jakiejś chwili, w końcu niech otoczenie też sobie posłucha dzwonka. Nieważne czy obsługuje się w danym momencie klienta, rozmawia z przełożonym czy prowadzi autobus – telefon odebrać trzeba.


Ponieważ akurat byliśmy we Lwowie 1 września, trafiliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego (akademickiego również, studenci nie mają tak dobrze jak w Polsce). Na ulicach parada dzieci w strojach narodowych - koszule i bluzeczki zdobione charakterystycznymi haftami krzyżykowymi. Tylko osełedców brakuje. Wśród nieco starszej młodzieży przeważa styl, który u nas zostałby natychmiast okrzyknięty ostatecznym bezguściem. Młodzieńcy paradują w prążkowanych garniturach z błyszczących materiałów - nieprzyzwyczajonym kojarzących się natychmiast z cinkciarzem albo alfonsem. Dziewoje w wieku lat 15-25 preferują styl jednoznacznie latarniany - krótko, obciśle, lśniąco, ostry makijaż i niebotyczne szpilki nawet na najgorszych wertepach. Szkoda, bo tylko się oszpecają, a wiele z nich ma zgrabną figurę i delikatną urodę opiewaną w przedwojennych przewodnikach. Generalnie, widać wśród kobiet jakąś zupełnie utraconą w naszych rejonach świata (chyba na szczęście) kompulsję bezustannego wdzięczenia się; inaczej zapewne nie czują się dość kobieco. Starsze pokolenie tradycyjnie, postkomunistycznie zaniedbane, większość mężczyzn po 30 zdradza symptomy chronicznego przepicia.


Kuchnia zachodniej Ukrainy nie zaskakuje amatorów pierogów ruskich i barszczu; może tylko tym, że tutejszy (prawdziwie ukraiński) barszcz jest mniej buraczany niż jego nadwiślańskie wcielenie, a za nazwanie pierogów "ruskimi" można narazić się tubylcom. Przejdą "rusińskie", ewentualnie - ale "moskal" to wróg znacznie gorszy od "lacha". Wśród zakąsek prym wodzi sało, czyli po prostu słonina przyprawiana papryką i czosnkiem - smakuje znacznie lepiej niż brzmi, ale i tak dla wielu turystów bez mocnych trunków niestrawna.


Mimo to ludzie bardzo mili i serdeczni; jadąc obawialiśmy się trochę, że zostaniemy potraktowani jak Niemcy w dawnych Prusach Wschodnich - niczym dawni zaborcy zwiedzający utracone kolonie. Rzeczywiście, wrażenia chwilami bywają dziwne - kojarzyły mi się z tym, co (jak przypuszczam) muszą czuć Anglicy na wakacjach w Indiach, ale to raczej nam było czasem niezręcznie. Kamieniec Podolski i Chocim wyglądają jak żywa dekoracja do Trylogii, takoż i Zbaraż, który okazał się jednorodzinnym pałacykiem umieszczonym w miniaturowym forcie. Wiśniowiec spektakularnie odnowiony z zewnątrz - ale już w środku lastryko, linoleum, farba olejna i wystawa jakichś ukraińskich artystów bardzo ludowych (kniaź Jarema się w grobie przewraca). Zamek w Podhorcach bardzo zniszczony, w bardzo wczesnych stadiach renowacji. Aż nie do wiary, że 40 lat temu nakręcono tam kilka scen Pana Wołodyjowskiego. W tych czasach mieściło się tam sanatorium gruźlicze a herb Koniecpolskich na bramie przykryty był portretem Lenina (co rzuca dziwne światło na ówczesne metody leczenia gruźlików). Potomkowie (można by raczej powiedzieć: niedobitki) Polaków, jeśli już pracują w turystyce, to pokątnie i chyłkiem. W państwowych muzeach rządzi siermięga i zdarza się spotkać "biurwę" jak z filmów Barei.


Za to z powrotem symptomatyczna historia. Po przekroczeniu (znów pociągiem, znów bez prądu w gniazdkach i bez działającej klimatyzacji) granicy zapytałem panią ze Służby Celnej czemu celnicy nie mogą chodzić po pociągu razem ze Strażą Graniczną (bo żeby razem z Ukraińcami, to już nawet nie oczekiwałem). Pani skwitowała mój wniosek racjonalizatorski słowami "Jak panu nie odpowiada to radzę nie jeździć tym pociągiem". A potem celnicy razem z wopistami (bo jednak można coś razem), w głębokiej nocy stali sobie na peronie dworca w Przemyślu przy którym stał ten nominalnie sypialny pociąg i głośno perorowali (zapis ścieżki dźwiękowej mniej więcej taki "I on, kur.. wtedy im, kur..., przypier... żeby kur... wiedzieli co się, kur... dzieje. No bo tym ch... to inaczej, kur... nie dało"). Rodakom ku pokrzepieniu serc.

A tutaj kilka zdjęć.