Byliśmy dzisiaj w kościele. Na ślubie przyjaciół mojej matki. Państwo młodzi w wieku łącznie na oko 150 lat, prawnuczątka gaworzące w kruchcie. Ślub się wziął stąd, że biologia ostatnio wygrała z dotychczas istniejącymi przeszkodami natury sakramentalnej.
I kilka spostrzeżeń. Po pierwsze, jak na osobę duchowną, celebrans wykazywał zdumiewająco mało wiary, co obajwiło się pominięciem niezbywalnych, wydawało się, słów (cytuję z pamięci): “Czy chcecie przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym Bóg was obdarzy?”. Księgi objawione znają przecież przykłady późnego macierzyństwa i ojcostwa (Sara i Abraham chociażby), kimże jest wiejski ksiądz, aby apriori wykluczać działanie opatrzności? Jak już wierzyć, to przecież na całego.
Druga sprawa to dorosły ministrant. Być może jest to efekt wszelkich skandali w kościele ostatnich dekad i na wszelki wypadek przyjmują akolitów powyżej age of consent.
I trzecia sprawa, najważniejsza, która zainspirowała mnie do tego wpisu, sprawa oprawy muzycznej. Otóż uzmysłowiłem sobie, że dla większości Polaków jedyny kontakt z muzyką na żywo odbywa się co tydzień w kościele. I to jest olbrzymia odpowiedzialność, co i jak im się gra. Odpowiedzialność, której Kosciół nie jest chyba nawet świadom. Ja jeszcze zrozumiałbym, gdyby rzecz działa się w przysłowiowym Pierdziszewie Górnym (dwie godziny pekaesem do większej cywilizacji), gdzie proboszcz posadził miejscowego Janka Muzykanta za fisharmonie czy inne organy. Ale rzecz wydarzyła się 20 km dwupasmówką od siedziby poznańskiej Akademii Muzycznej, we wsi, która jest siedzibą najbogatszej w Wielkopolsce gminy.
Owszem, zagrano i Wagnera na wejście, i Gounoda (Ave Maria z jakimś żałosnym polskim tłumaczeniem) w środku, i Mendelssohna na wyjście – ale w sposób urągający powadze zarówno uroczystości, jak i samej muzyki. Zatrudniony do „robienia oprawy” organista fałszował jak potępieniec, skutecznie obrzydzając zebranym te skądinąd i tak zgrane kawałki. Sytuację starała się ratować nagodzona do śpiewu sopranistka. Na jej chwałę niech będzie zapisane trzymanie się nut, ale z nieznośną popową manierą przywodziła nam na myśl powiatowy finał „Mam Talent” gdzie każda podśpiewująca przy dojeniu krów Zocha chce być co najmniej Edytą Górniak.
Pomiędzy tymi zgranymi do bólu klasykami ślubnymi organista grał polo-katolo, żenujące zarówno od strony muzycznej, jak i tekstowej. To jest w tym wszystkim najsmutniejsze: w ostatnich kilku stuleciach skomponowano wiele arcydzieł muzyki liturgicznej, samych utworów napisanych na organy jest niemal nieskończona ilość (a nawet jeśli skończona, to zawsze można transkrybować inne), nie ma powodu, aby w kościołach wykonywać rymy częstochowskie pod kilka prostych akordów, fałszując przy tym niemiłosiernie. A zresztą, może i dobrze, że Kościół nie zawłaszcza mszy Mozarta, Bacha czy Beethovena: jak im dobrze z polo-katolo, kimże jestem, aby temu szczęściu stać na przeszkodzie. Dzięki temu można się - na przykład - cieszyć Rossinim (Petite Messe Solennelle) u Almodovara.
PS. Tytuł wpisu oczywiście cytatem operowym (pierwsze słowa Halki).