Z okazji poznańskich Dni Verdiego wybraliśmy się na gościnne przedstawienie Opery Wrocławskiej. Dawano „Falstaffa”, czyli operę cenioną najbardziej przez zawodowych muzykologów, a raczej niedocenianą przez zwyczajną publiczność. Generalnie nie przepadam za przerabianiem dzieł Szekspira na opery, wydaje mi się, że – może z jedynym wyjątkiem „Romea i Julii” Gounoda – odbywa się to z dużą stratą dla materiału dramatycznego. Poza tym, mam wrażenie, że Verdi nie posiadał ani specjalnego talentu, ani tym bardziej doświadczenia w pisaniu komedii. W porównaniu z Rossinim, z którego zresztą „Falstaff” czerpie garściami, naprawdę nie ma się z czego śmiać. Tylko że w końcu, za trzecim razem (kiedyś dawno byliśmy na tym w WOKu i w Łodzi, ale mało co zrozumieliśmy), dotarło do mnie, że to nie o śmiech tam chodzi.
„Falstaff” był ostatnią operą kompozytora, napisaną gdy Verdiemu stuknęła osiemdziesiątka. Gdzieś podskórnie wyczuwa się w tym taki emerycki pośpiech spod znaku „Jeśli nie teraz, to kiedy?”. I nie chodzi nawet o to, żeby jeszcze, póki pora, „pofolgować resztkom swej młodości” w łożu i za stołem, tylko żeby – nareszcie – zmierzyć się z tym niedosięgłym Ideałem. Z Mozartem, oczywiście – każdy szanujący się kompozytor wcześniej czy później staje do pojedynku z Królem Muzyki i jego największym dziełem. Tak więc osiemdziesięcioletni Verdi postanowił wreszcie napisać sobie swojego własnego „Don Giovanniego”, na miarę swoich potrzeb i możliwości. A że potrzeby (bo wiek) już nie te oraz możliwości (kulturowe) inne, to wyszło to co wyszło. Późnowiktoriański obrazek umoralniający, obliczony na zacną mieszczańską publiczność wypełniającą loże La Scali. Nie pomoże Szekspir do spółki z Wolfgangiem Amadeuszem – wyszedł ten verdiowski Don Juan podstarzały, opasły i żałosny. Ale mimo wszystko siedzi tam jeszcze ten „diablik w kuflu na dnie”, została w nim jakaś resztka niezwietrzałej kawalerskiej fantazji i polotu rodem z dawno minionego świata. Oczywiście, zamiast uwodzić prawdziwe damy musi już zadowolić się prowincjonalnymi czupiradłami – libretto sugeruje, że brakuje mu (bardzo po mieszczańsku, choć jest szlachcicem) żywej gotówki, ale może też zostało jeszcze parę wolnych miejsc na słynnej liście podbojów.
Jako demon seksu Sir John jest zaledwie żałosną popłuczyną po swoim słynnym imienniku, a w dziedzinie filozofii zbliża się raczej do Imć Pana Onufrego Zagłoby. Podstarzałe kokietki wodzą go za nos jak chcą, a mąż-mieszczuch, pan Ford, spuszcza solidne baty. Wśród młodszego pokolenia postaci, niewinni i wiktoriańscy do bólu (pomimo nominalnie XV wieku) zakochani całują się ukradkiem i marzą o ślubie. Nikt nie dybie na niczyją cnotę, żony (choć flirciary) dochowują wierności nawet niekochanym małżonkom, a największe emocje wzbudza wypchana sakiewka. Rozpasana i rubaszna szekspirowska „Merry Old England” została zdezynfekowana i przystosowana do funkcji rozrywki rodzinnej – czego zresztą dowodziła nader liczna obecność małych dzieci na poznańskiej widowni.
Końcówka opery jest bardzo mozartowska. Don Johna – jak w pierwowzorze – napadają diabły i ciągną go do piekła. Z tym, że jakie czasy, takie i diabły. Armię Szatana zastępują wiejscy przebierańcy, którzy zamiast zadawać piekielne tortury ograniczają się do podszczypywania i łaskotek. Osiągają jednak swój cel skuteczniej niż złowieszcze widmo Komandora – wyłaskotany Falstaff bez oporów błaga o litość i kaja się za swoje zuchwalstwa. Można odnieść wrażenie, że nie jest to prawdziwa skrucha, ani tym bardziej nawrócenie, a tylko kolejna odsłona mieszczańskiej hipokryzji. Sir John swoje wie, podobnie zresztą jak jego prześladowcy, i nikt nie ma zamiaru się zmieniać. Jedyna trwała zmiana jest taka, że – w ogólnym zamieszaniu – snobistyczny pan Ford wyrazi zgodę na małżeństwo córki z jej wybrankiem, nie odbiegające zresztą w niczym od przyjętych konwenansów. Ostatnie słowo należy do Falstaffa – nie tylko on został wydrwiony i oszukany, ale wszyscy ludzie oszukują się wzajemnie. Życie jest żartem i trzeba się z tym pogodzić. Reszta postaci przyłącza się do chóru, być może ze świadomością, że bez Don Juana – tego reliktu dawnych czasów – ich przyziemne i banalne życie byłoby już całkiem nie do zniesienia.
Po wyjściu z teatru miałam wrażenie, że Verdi musiał być zasadniczo poczciwym człowiekiem, ale też doskonale wpasowanym w swoją epokę. Opera od czasów Mozarta, kiedy to była areną prawdziwego buntu, okrzepła i obrosła w tłuszcz jako ulubiona rozrywka bogatych i konformistycznych mieszczan. Don Giovanni po tysiącach „ostatnich wieczerzy” z Komandorem utył i zajął się karczemną filozofią. Być może potrzeba było kolejnych stu lat, żeby z powrotem przypomniał sobie, że kiedyś był lustrzanym odbiciem Fausta.