Ponieważ goniły nas terminy i obowiązki, a bezpośredni samolot z Lizbony do Polski lata nie o tej godzinie co trzeba i nawet niekoniecznie we wszystkie dni tygodnia, zdecydowaliśmy się na połączenie dla prawdziwych twardzieli, a mianowicie powrót nocnym samolotem z przesiadką o piątej rano w Bukareszcie, co eksponowało nas na pierwszy kontakt z Rumunią, mityczną krainą, do której wybieraliśmy się nieskutecznie od wielu już lat.
Przesiadka trwała mniej więcej godzinę, a po odliczeniu czasu zużytego na byciu wożonym po płycie lotniska autobusem z i do samolotu, na rozpoznanie lotniska Otopeni zostało nam około dwudziestu minut. Oprócz nas przesiadała się jeszcze dwójka innych Polaków, co jest niezłym wynikiem, jak na niedogodność połączenia oraz kłody, jakie rzuca się pod nogi potencjalnym jego klientom (musieliśmy użyć niemal fortelu, aby w Lizbonie zechciano nas odprawić od razu na oba odcinki).
Hala lotniska od środka przypominała świętej pamięci MarcPol (nie-warszawiakom wyjaśniamy, że chodzi tu o wstrętne targowisko stojące w latach 90 ubiegłego wieku na Placu Defilad, które zawierało w sobie liczne sklepy z wszelakim badziewiem). Na lotnisku wprawdzie nie było plastikowej chińszczyzny, ale zabrakło też czegokolwiek oryginalnego, jedynym rumuńskim produktem była wódka. I papierosy.
Co do obyczajów, to Securitate musiało być dobrym pracodawcą, skoro późne jego wnuki, wszelkie służby mundurowe współczesnej Rumunii są reprezentowane na lotnisku tak licznie i gromadnie. Pasażerom tranzytowym ogląda się paszporty tak wnikliwie, że aż strach pomyśleć jak traktuje się tych docelowych. Potem prześwietlanka i macanka, w założeniu że przez te cztery godziny w samolocie z Lizbony pasażer obrośnie w jakieś trotyle, maczety (zwane w handlu detalicznym karczownikami ogrodowymi) i inne koktajle mołotowa. Potem przy wylocie znów oglądanie paszportów (i to nawet dwukrotne, w odstępie półtora metra), przypominające nam z charakteru moskiewskie Szeremietiewo, gdzie w pięciometrowej kolejce staliśmy półtorej godziny, bo pan rosyjski pogranicznik kartkował każdy paszport skrupulatnie, strona po stronie, od przodu do tyłu, a potem jeszcze od tyłu do przodu, nawet wolniej. Minęła już przecież ponad połowa mojżeszowego okresu rozpadu, a oni wciąż odgrywają te sceny tak, jakby to było wczoraj.
Więc jeśli będzie to miłość, to z tych trudnych. Chciałbym umieć tak o Bukareszcie pisać, jak chociażby Małgorzata Rejmer (polecam stanowczo!), ale przecież my tylko na 20 minut.
Przesiadka trwała mniej więcej godzinę, a po odliczeniu czasu zużytego na byciu wożonym po płycie lotniska autobusem z i do samolotu, na rozpoznanie lotniska Otopeni zostało nam około dwudziestu minut. Oprócz nas przesiadała się jeszcze dwójka innych Polaków, co jest niezłym wynikiem, jak na niedogodność połączenia oraz kłody, jakie rzuca się pod nogi potencjalnym jego klientom (musieliśmy użyć niemal fortelu, aby w Lizbonie zechciano nas odprawić od razu na oba odcinki).
Hala lotniska od środka przypominała świętej pamięci MarcPol (nie-warszawiakom wyjaśniamy, że chodzi tu o wstrętne targowisko stojące w latach 90 ubiegłego wieku na Placu Defilad, które zawierało w sobie liczne sklepy z wszelakim badziewiem). Na lotnisku wprawdzie nie było plastikowej chińszczyzny, ale zabrakło też czegokolwiek oryginalnego, jedynym rumuńskim produktem była wódka. I papierosy.
Co do obyczajów, to Securitate musiało być dobrym pracodawcą, skoro późne jego wnuki, wszelkie służby mundurowe współczesnej Rumunii są reprezentowane na lotnisku tak licznie i gromadnie. Pasażerom tranzytowym ogląda się paszporty tak wnikliwie, że aż strach pomyśleć jak traktuje się tych docelowych. Potem prześwietlanka i macanka, w założeniu że przez te cztery godziny w samolocie z Lizbony pasażer obrośnie w jakieś trotyle, maczety (zwane w handlu detalicznym karczownikami ogrodowymi) i inne koktajle mołotowa. Potem przy wylocie znów oglądanie paszportów (i to nawet dwukrotne, w odstępie półtora metra), przypominające nam z charakteru moskiewskie Szeremietiewo, gdzie w pięciometrowej kolejce staliśmy półtorej godziny, bo pan rosyjski pogranicznik kartkował każdy paszport skrupulatnie, strona po stronie, od przodu do tyłu, a potem jeszcze od tyłu do przodu, nawet wolniej. Minęła już przecież ponad połowa mojżeszowego okresu rozpadu, a oni wciąż odgrywają te sceny tak, jakby to było wczoraj.
Więc jeśli będzie to miłość, to z tych trudnych. Chciałbym umieć tak o Bukareszcie pisać, jak chociażby Małgorzata Rejmer (polecam stanowczo!), ale przecież my tylko na 20 minut.