środa, 22 stycznia 2014

Stephen Ward: inna Christine, inny Anioł


W ramach prezentu urodzinowego dostałam bilet do teatru na nowy musical Andrew Lloyda Webbera pt. Stephen Ward oparty na wydarzeniach „afery Profumo”. Rzecz miała premierę w grudniu zeszłego roku, ale pewnie nie zagrzeje miejsca na scenie, bo recenzje były takie sobie. A szkoda. Dzieło jest – przyznaję – nierówne, pierwszy akt jest znacznie lepszy od drugiego, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. Powiem więcej, jest zupełnie nieźle. I zwracam nadwątlony honor Lorda W. Z jednym zastrzeżeniem – to TO należało wystawić ZAMIAST Love Never Dies.
Afera Profumo nie jest poza Wielką Brytanią zbyt znana. Lata 1960-te, zamieszany w skandal seksualny minister obrony John Profumo podaje się do dymisji po tym, jak udowodniono mu kłamstwo. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że innym kochankiem panny Christine Keeler był radziecki attaché na usługach KGB. Rząd i policja szukają kozła ofiarnego – znajdują go w osobie tytułowego bohatera, cenionego osteopaty z koneksjami w bon mondzie. Stephen Ward zostaje oskarżony na podstawie sfabrykowanych dowodów o czerpanie dochodów z prostytucji i doprowadzony do samobójstwa.
Przede wszystkim Webberowi należy się duże uznanie za odwagę. W czasach, gdy teatry West Endu stawiają na „listy przebojów” (typu Mamma Mia) albo rozrywkę rodzinną, on proponuje musical nie tylko oryginalny (choć z jego melodiami jest trochę tak, że „heard one - heard all”, ale ja je lubię), ale przede wszystkim dla dorosłych. Typu: orgia na scenie albo aktorzy na golasa. Brudna polityka, brudny seks, postacie, których nie sposób polubić (brawa dla aktorów to inna kwestia).
No właśnie – postacie. Otóż mamy tu młodą, początkującą piosenkarkę imieniem Christine, pochodzącą ze wsi i szukającą swojego miejsca w stolicy. Kiedyś - w kabarecie, w którym śpiewa – zaczepia ją przystojny starszy mężczyzna i oferuje jej swoją bezinteresowną przyjaźń i pomoc. Odwiedza nawet jej matkę, którą oczarowuje drogim samochodem i komplementami. Mówi, że nie ma wobec Christine żadnych złych zamiarów, chce być jej „aniołem stróżem” (dosłownie). A potem zabiera ją nad jezioro i śpiewa z nią duet o tym, że raj można znaleźć również na ziemi… Komuś się włącza małe światełko? Jeśli coś takiego robi Webber to można mieć tylko jedno skojarzenie. Tylko że minęło 80 lat – i nie ma już niewinnej Christine i jej mrocznego, opiekuńczego, uwodzicielskiego Anioła. Ten londyński „anioł” to raczej śliski manipulator, typek mamiący panienki stylem życia nieco wyliniałego lowelasa, żeby potem przedstawiać je swoim bogatym i wpływowym znajomym. Dlaczego? Na pewno nie dla zysku. Stephen nie dostaje za sutenerstwo żadnych pieniędzy, wręcz utrzymuje z własnych dochodów Christine i jej psiapsiółę Mandy (Meg Giry?), pozwala im mieszkać w swoim apartamencie, bez żadnych dwuznaczności. Michał miał w przerwie hipotezę, że Stephen Ward jest impotentem – i coś w tym jest.
Ale Christine też tam już nie ma – jej młodsza o cztery pokolenia imienniczka jest dziewczyną do cna zdemoralizowaną, cyniczną, rozwiązłą, a przy tym poważną kandydatką na najgłupszą postać żeńską wszech czasów. Kultura europejska wytworzyła archetyp prostytutki nieszczęśliwej (Maria Magdalena, Fantyna), zmuszanej do tego procederu przez nędzę, zawstydzonej i pokutującej – a z drugiej strony rubasznej i jowialnej zawodowo „wesołej dziewczynki”. Christine pewnie bliżej do tego drugiego modelu – z tym, że jest ona zbyt wulgarna i tępa, żeby emanować beztroskim wdziękiem. To puszczalska nowego, powojennego typu – kopuluje z kim popadnie, czy to radziecki szpieg, czy zgraja „światowców”, z których po opadnięciu spodni zostają tylko zwiędłe, odrażające ciała. Jej „romanse” to alkoholowo-narkotykowo-seksualny ciąg z korowodem ciał bez znaczenia. Tylko ze Stephenem nie spółkuje, więc wydaje jej się, że tylko jego jednego kocha. Oczywiście, do czasu aż napatoczy się kolejny buhaj – tym razem czarny diler, a najlepiej od razu dwóch, więc do orgietek dochodzą jeszcze bijatyki i strzelaniny. No cóż – taka była historia… A przecież życie to nie bajka, ostatnich romantyków wystrzelano w dwóch wojnach światowych. I nie ma już naiwnych debiutantek, ani na wpół strasznych, na wpół wspaniałych aniołów – jest tylko pijana dziwka i eksponat w „gabinecie strachu” muzeum figur woskowych, stojący obok Hitlera (ponoć to właśnie spotkało wkrótce po śmierci Stephena Warda).
Gdyby Lord Webber pociągnął ten pomysł do końca, dostałby ode mnie 4 gwiazdki na 5 (londyńska metoda oceniania przedstawień teatralnych). Niestety, drugi akt niepotrzebnie się dłuży, do końca nie wiadomo, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, ważne postaci znikają z pola widzenia, a na ich miejsce pojawiają się nie wiadomo skąd i po co kolejne, takie jak wyciągnięta z kulisy pani Profumo, która śpiewa obowiązkowy w drugim akcie „showstopper”, bo naprawdę nie ma nikogo innego, kto miałby jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Jeśli to miał być dramat polityczny na miarę Evity, to nie wyszedł – głównie dlatego, że historia banalnej małżeńskiej zdrady nieciekawego i pozbawionego charyzmy polityka nie ma w sobie potencjału na jakikolwiek ponadczasowy dramat. A Stephen Ward? No cóż, można go na końcu żałować, jak każdego, kto padł ofiarą sądowej nagonki. Grzeszył, ale nie popełnił żadnej zbrodni. Żałosny facecik, żaden tam demon. Ktoś liczył na demony w latach 60-tych? Przecież minęło całe 80 lat – albo jak kto woli 27 od premiery – i wszyscy trochę dorośliśmy, trochę zgorzknieliśmy, prawda? I nie wierzymy już w żadne muzyki nocy… No ale przecież to jest naprawdę zupełnie inna historia i o kimś zupełnie innym… I tak, Milordzie, trzeba było w 2010 roku!

PS. Dla zainteresowanych: co stało się potem. Prawie wszyscy uczestnicy tych wydarzeń już nie żyją. Major Iwanow rozpił się po tym, jak żona rozwiodła się z nim na wieść o skandalu. Zmarł w 1994 roku. John Profumo po wycofaniu się z polityki przez kilkanaście lat czyścił kible (sic!) w ośrodku pomocy społecznej, ale po latach otrzymał Order Imperium Brytyjskiego, a podczas 70-tych urodzin Margaret Thatcher siedział przy stole obok królowej Elżbiety. Zmarł po wylewie w 2006 roku. Czarnoskóry diler Johnny Edgecombe odsiedział pięć lat za napad z bronią w ręku, po wyjściu z więzienia zajął się jazzem. Zmarł na raka w 2010 roku. Obie panie, Christine i Mandy, żyją do dziś. Były obecne na premierze musicalu i pewnie starały się robić dobrą minę do złej gry (świetnych i bardzo urodziwych aktorek zresztą).