W ramach prezentu
urodzinowego dostałam bilet do teatru na nowy musical Andrew Lloyda Webbera pt.
Stephen Ward oparty na wydarzeniach
„afery Profumo”. Rzecz miała premierę w grudniu zeszłego roku, ale
pewnie nie zagrzeje miejsca na scenie, bo recenzje były takie sobie. A szkoda.
Dzieło jest – przyznaję – nierówne, pierwszy akt jest znacznie lepszy od
drugiego, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. Powiem więcej, jest zupełnie
nieźle. I zwracam nadwątlony honor Lorda W. Z jednym zastrzeżeniem – to TO
należało wystawić ZAMIAST Love Never Dies.
Afera Profumo nie
jest poza Wielką Brytanią zbyt znana. Lata 1960-te, zamieszany w skandal
seksualny minister obrony John Profumo podaje się do dymisji po tym, jak udowodniono
mu kłamstwo. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że innym kochankiem panny
Christine Keeler był radziecki attaché na usługach KGB. Rząd i policja szukają
kozła ofiarnego – znajdują go w osobie tytułowego bohatera, cenionego osteopaty
z koneksjami w bon mondzie. Stephen Ward zostaje oskarżony na podstawie
sfabrykowanych dowodów o czerpanie dochodów z prostytucji i doprowadzony do
samobójstwa.
Przede wszystkim
Webberowi należy się duże uznanie za odwagę. W czasach, gdy teatry West Endu
stawiają na „listy przebojów” (typu Mamma
Mia) albo rozrywkę rodzinną, on proponuje musical nie tylko oryginalny
(choć z jego melodiami jest trochę tak, że „heard one - heard all”, ale ja je
lubię), ale przede wszystkim dla dorosłych. Typu: orgia na scenie albo aktorzy
na golasa. Brudna polityka, brudny seks, postacie, których nie sposób polubić
(brawa dla aktorów to inna kwestia).
No właśnie –
postacie. Otóż mamy tu młodą, początkującą piosenkarkę imieniem Christine,
pochodzącą ze wsi i szukającą swojego miejsca w stolicy. Kiedyś - w kabarecie,
w którym śpiewa – zaczepia ją przystojny starszy mężczyzna i oferuje jej swoją
bezinteresowną przyjaźń i pomoc. Odwiedza nawet jej matkę, którą oczarowuje drogim
samochodem i komplementami. Mówi, że nie ma wobec Christine żadnych złych
zamiarów, chce być jej „aniołem stróżem” (dosłownie). A potem zabiera ją nad
jezioro i śpiewa z nią duet o tym, że raj można znaleźć również na ziemi… Komuś
się włącza małe światełko? Jeśli coś takiego robi Webber to można mieć tylko
jedno skojarzenie. Tylko że minęło 80 lat – i nie ma już niewinnej Christine i
jej mrocznego, opiekuńczego, uwodzicielskiego Anioła. Ten londyński „anioł” to
raczej śliski manipulator, typek mamiący panienki stylem życia nieco
wyliniałego lowelasa, żeby potem przedstawiać je swoim bogatym i wpływowym
znajomym. Dlaczego? Na pewno nie dla zysku. Stephen nie dostaje za sutenerstwo
żadnych pieniędzy, wręcz utrzymuje z własnych dochodów Christine i jej
psiapsiółę Mandy (Meg Giry?), pozwala im mieszkać w swoim apartamencie, bez żadnych
dwuznaczności. Michał miał w przerwie hipotezę, że Stephen Ward jest impotentem
– i coś w tym jest.
Ale Christine też
tam już nie ma – jej młodsza o cztery pokolenia imienniczka jest dziewczyną do
cna zdemoralizowaną, cyniczną, rozwiązłą, a przy tym poważną kandydatką na
najgłupszą postać żeńską wszech czasów. Kultura europejska wytworzyła archetyp
prostytutki nieszczęśliwej (Maria Magdalena, Fantyna), zmuszanej do tego
procederu przez nędzę, zawstydzonej i pokutującej – a z drugiej strony
rubasznej i jowialnej zawodowo „wesołej dziewczynki”. Christine pewnie bliżej do
tego drugiego modelu – z tym, że jest ona zbyt wulgarna i tępa, żeby emanować
beztroskim wdziękiem. To puszczalska nowego, powojennego typu – kopuluje z kim
popadnie, czy to radziecki szpieg, czy zgraja „światowców”, z których po
opadnięciu spodni zostają tylko zwiędłe, odrażające ciała. Jej „romanse” to alkoholowo-narkotykowo-seksualny
ciąg z korowodem ciał bez znaczenia. Tylko ze Stephenem nie spółkuje, więc
wydaje jej się, że tylko jego jednego kocha. Oczywiście, do czasu aż napatoczy
się kolejny buhaj – tym razem czarny diler, a najlepiej od razu dwóch, więc do
orgietek dochodzą jeszcze bijatyki i strzelaniny. No cóż – taka była historia…
A przecież życie to nie bajka, ostatnich romantyków wystrzelano w dwóch wojnach
światowych. I nie ma już naiwnych debiutantek, ani na wpół strasznych, na wpół
wspaniałych aniołów – jest tylko pijana dziwka i eksponat w „gabinecie strachu”
muzeum figur woskowych, stojący obok Hitlera (ponoć to właśnie spotkało wkrótce
po śmierci Stephena Warda).
Gdyby Lord Webber
pociągnął ten pomysł do końca, dostałby ode mnie 4 gwiazdki na 5 (londyńska
metoda oceniania przedstawień teatralnych). Niestety, drugi akt niepotrzebnie
się dłuży, do końca nie wiadomo, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi, ważne
postaci znikają z pola widzenia, a na ich miejsce pojawiają się nie wiadomo
skąd i po co kolejne, takie jak wyciągnięta z kulisy pani Profumo, która śpiewa
obowiązkowy w drugim akcie „showstopper”, bo naprawdę nie ma nikogo innego, kto
miałby jeszcze coś ciekawego do powiedzenia. Jeśli to miał być dramat
polityczny na miarę Evity, to nie
wyszedł – głównie dlatego, że historia banalnej małżeńskiej zdrady nieciekawego
i pozbawionego charyzmy polityka nie ma w sobie potencjału na jakikolwiek
ponadczasowy dramat. A Stephen Ward? No cóż, można go na końcu żałować, jak
każdego, kto padł ofiarą sądowej nagonki. Grzeszył, ale nie popełnił żadnej
zbrodni. Żałosny facecik, żaden tam demon. Ktoś liczył na demony w latach
60-tych? Przecież minęło całe 80 lat – albo jak kto woli 27 od premiery – i wszyscy
trochę dorośliśmy, trochę zgorzknieliśmy, prawda? I nie wierzymy już w żadne
muzyki nocy… No ale przecież to jest naprawdę
zupełnie inna historia i o kimś zupełnie innym… I tak, Milordzie, trzeba było w
2010 roku!
PS. Dla
zainteresowanych: co stało się potem. Prawie wszyscy uczestnicy tych wydarzeń
już nie żyją. Major Iwanow rozpił się po tym, jak żona rozwiodła się z nim na
wieść o skandalu. Zmarł w 1994 roku. John Profumo po wycofaniu się z polityki
przez kilkanaście lat czyścił kible (sic!) w ośrodku pomocy społecznej, ale po
latach otrzymał Order Imperium Brytyjskiego, a podczas 70-tych urodzin Margaret
Thatcher siedział przy stole obok królowej Elżbiety. Zmarł po wylewie w 2006
roku. Czarnoskóry diler Johnny Edgecombe odsiedział pięć lat za napad z bronią
w ręku, po wyjściu z więzienia zajął się jazzem. Zmarł na raka w 2010 roku.
Obie panie, Christine i Mandy, żyją do dziś. Były obecne na premierze musicalu
i pewnie starały się robić dobrą minę do złej gry (świetnych i bardzo urodziwych aktorek zresztą).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz