No i w końcu udało nam się zaliczyć
brakujących do wagnerowskiej „kolekcji” Śpiewaków
norymberskich. Odbyło się to w warunkach godnych, w Kinie Pałacowym w
Poznaniu, które (Nareszcie! Choć może odrobinę żal tych operowych pielgrzymek
do Warszawy i Łodzi) zaczęło transmitować opery z MET. Było jak to w MET,
bogato i klasycznie do bólu, a więc do głosu (oprócz śpiewaków) dopuszczono
twórcę dzieła, nie zagłuszając go talentem (a niestety częściej rozdętym ego)
reżysera. Śpiewacy udowodnili, że na
Wagnerze można polegać, choć właściwie odegrane zostały 3 jednoaktówki, a może
raczej trzyodcinkowy serial, bo całość z przerwami trwała bite 6 godzin. Tym
niemniej serial puszczony ciurkiem okazał się interesujący, a także
satysfakcjonujący muzycznie i treściowo.
Akt 1: dramat akademicki
Wcale nie tak wesoło i jakże aktualnie. Otóż
przed czymś na kształt uczelnianej Rady Wydziału pojawia się świeżak znikąd i
prosi o dopuszczenie do egzaminu (doktorski? kolokwium habilitacyjne? na
adiunkta?). Ponieważ kandydat nie jest „swój”, tylko jakiś obcy, profesorowie
nie mają większych skrupułów, żeby go koncertowo uwalić przy atmosferze ogólnej
zgrywy i szydery. Wyznaczony do notowania błędów utytułowany protokolant
dopisuje ile wlezie, reszta Rady (z jednym wyjątkiem) zrywa boki ze śmiechu.
Jedyny chlubny wyjątek w postaci „uczciwego profesora” to szewc i poeta Hans
Sachs – prawdopodobnie najsympatyczniejsza postać, jaką kiedykolwiek napisano
dla opery. Kryształowy charakter, poczucie humoru, bezinteresowna życzliwość
dla ludzi, odwaga – po prostu fantastyczny, dojrzały mężczyzna, którego chciałoby
się mieć za ojca, mistrza, przyjaciela, a i z łóżka by się nie wygoniło. Wie
swoje, robi swoje, nic nikomu nie potrzebuje udowadniać, więc jako jedyny na
sali nie czuje się zagrożony pojawieniem się „paniczyka z ulicy” imieniem
Walter i docenia jego zdolności. Jest to oczywiście talent surowy, wymagający
oszlifowania i pracy nad techniką, a szczeniak (jak wielu zdolnych szczeniaków)
jest bezczelny i myśli, że wszystkie rozumy pozjadał. Ale rokuje i to jest
najważniejsze. Poza tym ma porządną motywację, bo zakochał się w Ewie, córce
złotnika (tudzież członka Rady Wydziału), który zarzekł się, że wyda ją za
mąż tylko za mistrza śpiewackiego. Oprócz Waltera nagrodą tą
zainteresowany jest jeszcze ten protokolant – stary wyga, który technikę śpiewu
ma w jednym palcu i właściwie spełnia wszelkie wymogi z wyjątkiem
najważniejszego, czyli zdobycia wzajemności panny. Na szczęście, ponieważ to ma
być komedia, nikt panny wbrew jej woli do ołtarza nie doprowadzi, chociaż jeśli
Walter (którego Ewa kocha z wzajemnością) nie zostanie mistrzem, grozi jej
staropanieństwo. Sachsowi, który zna złotnikównę od dziecka, byłoby jej szkoda,
więc postanawia pomóc kochankom, którzy póki co nie widzą dla siebie innego
wyjścia, jak tylko wspólną ucieczkę.
Akt 2: czyli nawet Wagner umiał napisać
komedię
Walter i Ewa nie uciekli dalej, niż za
pierwszy róg, bowiem na ulicy dzieje się bardzo wiele. Po pierwsze, niechciany
konkurent postanawia skłonić ku sobie pannę wyśpiewując jej pod oknem.
Przeszkadza mu w tym Sachs, który korzystając z ciepłej pogody wyniósł sobie
robotę przed dom i stuka młotkiem w buty, niby to przypadkiem, ale oczywiście
ze złośliwością. Nie sądziłam, że na operze Wagnera można się szczerze uśmiać –
ale ten Sachs jest po prostu rewelacyjny. Specjalnie się nie dziwię Ewie, że
czyni mu propozycje, żeby sam zgłosił się do konkursu, w którym występuje
jako nagroda. Z drugiej strony, nie dziwię się też Sachsowi, że grzecznie
i taktownie odmawia – dla niego potrzebna byłaby jakaś bohaterka z krwi i
kości, a nie dzierlatka, która od pierwszego wejrzenia zakochała się w
przystojnym nieznajomym (przyjaciel, z którym byliśmy w kinoteatrze sugerował,
że to dlatego, że usłyszała, że jest szlachcicem). W każdym razie – jeszcze raz
odnosząc treść do akademii - profesor
postanawia zabrać oblanego doktoranta na konferencję i tam, przed większą
publicznością, oddać mu swoje 20 minut na referat, żeby wszyscy mogli się
uczciwie przekonać, co on wart. Przy okazji zamierza ośmieszyć wyjadacza, który
w wieku belwederskim łaszczy się na nagrody dla młodych naukowców.
Akt 3: telenowela z zaskakującą puentą
Pierwsza część trzeciego aktu (a więc piąta
godzina przedstawienia) niestety zaczyna się dłużyć. Sachs i Walter pracują nad
„referatem” (czyli pieśnią na konkurs) dochodząc do słusznego wniosku, że jeśli
ostateczną nagrodą ma być kobieta, to trzeba ją jakoś poetycko zachęcić. Pieśń
„egzaminacyjna” była zdaniem Sachsa zdecydowanie zbyt zmysłowa i nie sprawdzi
się na turnieju. Radzi więc Walterowi, żeby uwodził Ewę (która zresztą nie
potrzebuje dodatkowego uwodzenia) w bardziej subtelny sposób, na przykład…
roztaczając przed nią wizję wspólnych dzieci. I w tym momencie sobie
pomyślałam, że nawet geniusz i profesjonalista może się czasem pomylić – bo dla
mnie byłby to akurat ostatni argument, który chciałabym usłyszeć z ust
kandydata do wspólnego życia. Tym niemniej Walter z Sachsem próbują nowy utwór,
po czym wychodzą z pracowni. Utwór ten kradnie kontrkandydat do ręki Ewy – ale
ponieważ też nie jest jakimś potworem i gryzą go wyrzuty sumienia, przyznaje
się do winy przed Sachsem. Ten nie tylko daje się przeprosić, ale wręcz oddaje
wiersz konkurentowi ze słowami, że jeśli zdoła do niego skomponować muzykę,
niechże go sobie wykonuje na zdrowie. Niestety, te wszystkie qui pro quo,
ludzie wchodzący i wychodzący z domu Sachsa, długie monologi i ansamble przy
akompaniamencie okrzyków: „Pospieszmy się! Trzeba już wychodzić!” przywodzą na
myśl latynoamerykańską telenowelę, ale zapewne z jednej strony są konieczne dla
treści, a z drugiej zawierają sporo ładnej muzyki, którą Wagnerowi szkoda było
wywalać. Humor jest tu jednak dość umowny, a chwilami wręcz być może
niezamierzony, na przykład wtedy, kiedy w prowincjonalnej niemieckiej mieścinie
i przy okolicznościach stosownych bardziej do stylu buffo bohaterowie zaczynają
grać hochdramatisch niczym w Tristanie i
Izoldzie.
Rozwiązanie całej intrygi ma miejsce na
festynie, podczas którego odbywa się turniej śpiewaczy. Starszy pan nie zapamiętał
tekstu wiersza i pod wpływem związanego z występem stresu myli słowa i bredzi
jak poparzony, wzbudzając salwy śmiechu publiczności. No ale – myślę sobie –
zwycięski utwór został już „sprzedany”, kiedy Walter próbował go w pracowni
Sachsa. A tu niespodzianka. Młody pomyślał, posiedział jeszcze nad tekstem i
zaprezentował najprawdziwszy majstersztyk. Zamiast gadki o dzieciach użył
niezawodnej metody uwodzenia, a więc porównań wybranki do mitologicznych
heroin, w tym wypadku Ewy w Raju i Muzy na Parnasie. No tak to rozumiem. Panna
ma maślane oczy, profesor puchnie z dumy, a „kamień odrzucony przez budujących
stał się kamieniem węgielnym”, quod erat… Ale ale – rozzuchwalony sukcesem
paniczyk pogardliwie odrzucił medal i ofertę przyjęcia go w poczet Rady
Wydziału (tej samej, co go tak sromotnie oblała na początku). I tutaj wychodzi
cała klasa Hansa Sachsa. Błyskawicznie opiernicza smarkacza jak psa i ustawia
go do pionu – że takie Rady to ostoja narodu, niemieckiej kultury i w ogóle
cywilizacji. Walter potulnie kładzie uszy po sobie i uznaje rację profesora. A
ja tym bardziej dochodzę do wniosku, że Sachs ze swoją artystyczną
wrażliwością, wszechstronnym talentem, złośliwym dowcipem oraz najwyższej próby
autorytetem, czyniącym z niego de facto króla Norymbergi, jest jak najbardziej
„do zakochania się w”. I mało mnie obchodzi dorabianie tej operze nazistowskiej
gęby (za to jak Włosi śpiewają „o mia patria”, a Polacy „na skinienie
przelewają krew” dla ojczyzny ratowania, to już wszystko jest ok?). Piękna
opera, piękna historia (tak piękna, że nie odczuwa się braku księżniczek) i
zdecydowanie warto to przeżyć - przynajmniej raz w życiu, bo 6 godzin to jednak
nie w kij dmuchał.