Dwa pół-filmy w jednym
Pomysł, że startując z tego samego punktu wyjścia można ulepić dwie różne historie znany jest polskiemu widzowi, chociażby za sprawą Kieślowskiego. Problemem Woody Allena i jego filmu “Melinda and Melinda” (2005) jest to, że żadna z tych historii nie jest w pełni wciągająca. Obserwujemy więc sto minut dobrze zagranego ćwiczenia warsztatowego (takie reżyserskie “work in progress”), tyle że po seansie widzowi zostaje w głowie tylko pomysł formalny, treść już nie bardzo.
Tytułowa Melinda jest kreacją powstałą przy restauracyjnym stoliku, przy którym dwaj pisarze (scenarzyści?) próbują opowiedzieć losy niezapowiedzianego gościa domowego przyjęcia na dwa różne sposoby - jako komedię i jako dramat. Kłopot w tym, że komedia nie jest szczególnie śmieszna, a dramat nie jest wcale tak tragiczny. Obie równoległe narracje połączone są postacią głównej bohaterki (Radha Mitchel), której mimo zagrywania się do szczętu z wielkim trudem udaje się oddzielić Melindę-femme fatale od Melindy-naiwnej blondynki. Widzowi pomaga zorientować się fryzura oraz inny zestaw postaci drugoplanowych.
Trudno znaleźć jakąś myśl przewodnią obu krótkich fabuł: ot, tradycyjny zestaw liczmanów reżysera (neurozy, rozterki moralne, znerwicowani i rozgadani nowojorczycy, bardzo rozszerzona definicja monogamii, próby samobójcze i knajpki na Manhattanie, które najlepiej można skomplementować przypisując im francuską atmosferę). A obserwując Willa Ferella (w roli nieudacznego bezrobotnego aktora w komediowej części filmu) trudno uciec od wrażenia, że jest to rola, w której reżyser najchętniej obsadziłby sam siebie - gdyby nie to, że jest już w wieku ojca swoich bohaterów.
Gdyby Melinda and Melinda była dziełem debiutanta, jej reżyser obwołany byłby obiecującym dzieckiem światowego kina. W przypadku Allena można tylko pomarudzić, że nie zawsze ilość przechodzi w jakość.