poniedziałek, 11 lutego 2008
Piosenka Senty
W czasie burzy statek handlowy kapinana imieniem Daland – gdzieś w Skandynawii – o mało nie zderza się z inną jednostką, tajemniczym statkiem o czerownych żaglach. Kapitan tego drugiego statku, gdy oba szukają schronienia w jakiejś dość upiornej zatoczce, jest małomówny, stoni od ludzi, nie chce się przedstawić – zdradza tylko, że pochodzi z Holandii. Gdy rozmowa schodzi na tematy rodzinne, nieznajomy dość niespodziewanie prosi w ciemno o rękę córki Dalanda i obiecuje w zamian obsypać go bogatwami. Rozmowa Dalanda i Holendra na statku przypomina jako żywo pewną mitologiczną scenę, w której Hades na Olimpie prosi Zeusa o rękę Persefony. Wydaje mi się całkiem prawdopodobną interpretacją, aby Pluton – Pan Bogactw lekką ręką rozdawał swoje skarby w zamian za obietnicę jedynego, czego mu brak do doskonałości – jego żeńskiej połowy, królowej, dopełnienia. Żywej bogini, która jednym swoim słowem przeciągnie go ze śmierci do życia.
Daland często pokazywany jest na scenie jako człowiek pazerny i w sumie niezainteresowany losem rzekomo ukochanego dziecka – przy pierwszej sposobności zgadza się oddać ją za żonę przygodnie napotkanemu codzoziemcowi, który kusi go złotem. Tym razem jednak zauważyłam pewien drobny fragment libretta, który stawia tę scenę w innym świetle. Zanim wypłyną do wsi w fiordzie, Daland zapewnia tajemniczego kapitana, że z radością przyjąłby go za zięcia nawet gdyby nie był tak bogaty, chociaż rzeczywiście szczodrość jest według niego świadectwem szlachetności charakteru. Biorąc to pod uwagę, widać bardzo wyraźnie, że Dalandowi po prostu zależy na szczęściu córki: że mimo wszystko dobrze ją zna i domyśla się, co by ją uszczęśliwiło. W sumie, można tak to ująć, byłby to ktoś podobny do niego (również człowiek morza, a nie jakiś szczur lądowy), ale przewyższający go pod wieloma względami – doświadczeniem, zamożnością, głębią charakteru. Trudno raczej być płytkim, jeśli przybywa się z otchłani.
Bo, oczywiście – ponieważ mamy do czynienia z opowieścią gotycką - bezimienny Kapitan jest przeklęty. Ma się błąkać bez końca po wszystkich morzach aż nie wyzwoli go miłość wiernej kobiety. Poszukać owej kandydatki na wierną żonę wolno mu raz na siedem lat – i właśnie ten moment nadchodzi. Za co Holender jest przeklęty, w sumie nie wiadomo, chociaż znowu strzęp libretta przynosi pewne rozwiązanie. Otóż, podobno, kiedyś w czasie szalejącej nawałnicy wykrzyknął że „nie podda się przez całą wieczność” i teraz – przez złośliwość diabła – przez całą wieczność musi się tułać nie znajdując ukojenia ani w porcie, ani w śmierci, zawieszony pomiędzy światem żywych i umarłych. No co tu dużo mówić – 100% Hades; idealny gotycki antybohater, nie wiadomo czy bardziej po anielskiej czy po diabelskiej stronie nadprzyrodzoności. Samotny, rozdarty, cierpiący, ale przy tym dumny i niezłomny.
Jeśli spotkałam gdzieś w obszarze kultury stuprocentową Persefonę, to Senta jest nią z pewnością (drugą być może byłaby Małgorzata w Fauście). Bycie Persefoną to krótko mówiąc wyrok śmierci. Świat ze swoją zmiennością, cielesnością, zwierzęcością – reprezentowany bardzo dosłownie przez myśliwego Erika oraz mieszkańców portowego miasteczka – mógłby dla niej nie istnieć. Ona składa się z jednego – z wieczności. Senta funkcjonuje niemal wyłącznie w obszarze mitu, wyobraźni, marzeń, które są dla niej znacznie bardziej realne niż przyziemne zajęcia rówieśniczek. Napisałam kiedyś dawno, że Senta wyznaje własną, jednoosobową religię – potwierdzam i podtrzymuję. Różni reżyserzy przedstawiają niekiedy tę bohaterkę jako kompletną wariatkę tarzającą się w delirycznym widzie po scenie – niestety, tutaj też się troszeczkę tarza, ale w sumie jeszcze do zniesienia. Pewnie, że można zrobić z Senty Ofelię, Lady Macbeth i Łucję z Lammermoor w jednym – tylko po co? Po to, żeby poklepać po ramieniu wszystkie siedzące na widowni miernoty? Pocieszyć ich, że jeśli czegoś nie rozumieją, jeśli ktoś przerasta ich o dwie głowy to pewnie „sowsiem s uma saszoł” i duby smalone bredzi? Ta dziewczyna absolutnie nie jest szalona – chyba, że ktoś chce nazywać szaleństwem natchnienie, twórczy geniusz i jeszcze coś, co ludzkie zwierzę przyprawia o anielskie skrzydła: wiarę, nadzieję i miłość.
Jako, że wymienione przeze mnie cechy uznawane są za Cnoty Boskie – zaryzykuję, że Senta jest zadatkiem na boginię. Albo przynajmniej na kapłankę, prorokinię, mistyczkę. Jest bardzo młoda, jest najprawdopodobniej dziewicą i w ogóle wszystkiego się boi, jak Persefona, ale potrafi w sytuacji tego wymagającej zdobyć się na wielkość, która poraża otoczenie. Tylko Persefony prowadzą tak desperackie akcje ratunkowe, i tylko one wpadają w miłość jak w śmierć i odwrotnie. Jeśli ona kocha, to kocha „do ostatka, do szału, do dna” – jak śpiewała kiedyś Hanka Ordonówna. Kocha tak, że nie oczekuje niczego w zamian – on wręcz zakłada, że obiekt jej uczuć w ogóle nie istnieje. Kapitan z portretu staje się jej metafizycznym kochankiem – naturą, sztuką i mitologią upostaciowaną w coś, co jest jej dopełnieniem, obrazem jej własnej duszy. Senta pozwala mu nie istnieć – jej wiara w niego jest desperacka a nadzieja wręcz straceńcza. Jeśli nawet przyjmiemy – jak wielu autorów inscenizacji Holendra – że jest on tylko odbiciem jej własnej samotności, to i tak ta dziewczyna dysponuje mocą zdolną stwarzać całe światy. Ta burza, która zajmuje całe 11 minut uwertury i jest jedynie zapowiedzią mającej nastąpić nawałnicy uczuć, równie dobrze mogłaby być własnym dziełem Senty.
Senta jest samotna do granic wytrzymałości; pozbawiona matki, z ojcem przebywającym głównie na morzu, zdana na łaskę i opiekę ludzi prymitywnych, płaskich, płytkich. Ta historia zaczyna się od takiej traumy dzieciństwa, że opowiadane przez przygłupią piastunkę historyjki z dreszczykiem nie tylko nie są w stanie Senty nastraszyć, ale wręcz stanowią dla niej wytchnienie od realnego życia, które jest najprawdziwszym koszmarem. To jest naprawdę „contra spem spero” – w ocalenie, które nadejdzie – a prawdopodobnie nie, bo kto ją tu znajdzie na zapyziałym krańcu świata – z morza, z nieba, a choćby i z piekła. Od miasteczka pełnego przędących, mizdrzących się panienek o zerowych aspiracjach naprawdę chyba lepsze jest cokolwiek. To co, że on nie istnieje – ona go stworzy z pioruna, jak Victor Frankenstein próbował swtorzyć istotę idealną. W Wiedniu biedny Kapitan jest zresztą nieco osmalony i ma malowniczą szramę na pół twarzy wyglądającą na oparzenie. To co, że on nie ma imienia – ona mu nada setkę imion.
Pierwsza okoliczność, w której wychodzą na jaw możliwości Senty, następuje gdy kapitańska córka nie chce przyłączyć się do prząśniczek i ich głupawych piosenek. Snuje się jak błędna, kompletnie zakochana – a one myślą, idiotki, że to w tym chłopaku, który biega za nią ze strzelbą jak za zwierzyną łowną. Już im ona zaśpiewa piosenkę, że je zamuruje. Wielka aria Senty to jest uderzenie gromu prosto w środek socjomatrixu, w którym i kobiety i mężczyźni dobrze znają swoje miejsce. W którym wszystko jest zdeterminowane i przewidywalne – w którym ludzie żyją jak bydlęta. Senta tym bydlętom pokaże ich własną ograniczoność. W zestawieniu z piosenczyną prządek, ta pieść o zaklętym Kapitanie powala – ma powalać: i chór i publiczność. Ona to śpiewa prosto do zagłuszonej podświadomości tych dziewcząt, które – nawet wbrew sobie – zaczynają jej wtórować. Tym, co świadczy o kunszcie kompozytorskim Wagnera, jest między innymi jego umiejętność wyrażenia chrakteru postaci przez rodzaj muzyki, którą śpiewa. Stary, banalny świat trzyma się melodyjek i koloratur – świat rodzący się na naszych oczach, świat prorokini Senty i jej boskiego kochanka, nie potrzebuje takich ograniczeń. Ich muzyka jest czystą emocją.
Oczywiście, myśliweczek-kochaneczek Erik musi wparować na scenę jak tylko wyczerpana wywrzeszczeniem swojej duszy fortissimo przed niegodną tego publicznością kapitańska córka osunie się zdyszana na podłogę. Przyznam się, że kiedyś szczerze tego chłopaka nie znosiłam. Kiedy pierwszy raz przed paru laty napisałam coś o Holendrze, nazwałam Erika wcielonym banałem, ciemięgą, niedorajdą i zerem. Natrętem pchającym się tam, gdzie go nikt nie prosi, z butami w mitologię. Podtrzymuję, że jest agresywny, zazdrosny i egotyczny, że bez przerwy papla o swoich rzekomo strasznych cierpieniach z powodu obojetności Senty, że chciałby ją „nawrócić na kobiecość” i zamienić w samiczkę. W Wiedniu ten bohater zyskał nieco w moich oczach – a może z wiekiem nabiera się po prostu więcej tolerancji. Senta go nie kocha, chociaż zapewne bardzo go lubi. To jest w sumie niemal ponad siły, aby odepchnąć zakochanego młodzieńca, który sam pcha się w ręce tylko dlatego, że czeka się na nieistniejącego bohatera. Senta się broni, ale nie jest to łatwe – a Erik przyjmuje wszystkie jej dowody niewinnej sympatii za odwzajemnienie swoich uczuć. Mimo wszystko jednak on nie jest taki najgorszy. Nie jest stadny, jak chłopcy, co odpłynęli na statku Danada – też w sumie jest samotnikiem i outsiderem; trudno też wątpić w jego szczerość. Więc – gdy Kapitan przypłynie – zrobi się poważna sprawa.
To musi być poważny dylemat – jeśli racje jednej strony w wyraźny sposób przeważą argumenty rywala, cała konstrukcja będzie niestabilna. Więc w sumie się cieszę, że w Wiedniu lepiej niż zwykle przedstawiono prawdę myśliweczka, przeciwstawiając ją prawdzie Kapitana. Senta staje przed decyzją potężną jak życie i śmierć. Czy powinna przyznać pierwszeństwo Dobremu Panu czy Straszliwemu Mistrzowi; wybrać spokój czy ekstazę, bezpieczeństwo czy spełnienie, szacunek czy realizację tego, co odczuwa jako swoje powołanie? W Wiedniu był prawdziwy trójkąt, prawdziwe dwie szale wagi, a nie po prostu natręt utrudniający życie dwójce bohaterów, którzy równie dobrze mogliby być zstępującymi z niebios aniołami.
Nie bardzo mi się natomiast podobał sposób rozegrania „powrotu taty” z wyłowionym z morza epuzerem. To powinno być choć odrobinę zaskoczenia, oburzenia ze strony Senty, niepewności, co ojciec najlepszego wymyślił. W Wiedniu nie było. Jeśli krzyknęła widząc obcego na progu, to był to krzyk Kore. Krzyk zaskoczenia, który za sekundę zmienił się w uśmiech, a ten nie schodził z ust Senty przez całą arię Dalanda gdy wyjaśniał jej, że właśnie przywiózł jej męża. Kiedy zostają sami nie ma tego cudownego olśnienia, chciaż oczywiście potęga duetu miłosnego wytęsknionej dziewczyny i jej wyśnionego Kapitana poraża. Tu nie ma nic, żadnej rzeczywistości poza nimi dwojgiem; oni prują w siebie te wagnerowskie frazy jak pioruny kuliste; oni się mało nie pozabijają z miłości. Napisałam kiedyś, że tak chrześcijańskie święte mistyczki kochały się z Chrystusem – cieleśnie i pozacieleśnie zarazem. Jak najbardziej.
W Wiedniu dodano do tego obezwładniającego duetu coś ciekawego i zaskakującego. Senta jest znacznie bardziej aktywna niż jej Holender. Ona – dziewica przecież – mało nie zacznie zdzierać z niego kostiumu. A on się uchyla. Niby wciąż śpiewa, że ona jest jego aniołem i nieśmiertelną miłością, ale odsuwa się, ilekroć próbuje go pochwycić. W końcu stanie za jej plecami – piękny chwyt: pozwala obojgu śpiewakom stać twarzą do publiczności i przekraczać znane wcześniej miary operowej namiętności, ale dopisuje ten pozawerbalny przekaz, że Kapitan rozpaczliwie się broni przed tą miłością, której najbardziej pragnie. Że on w nic nie wierzy, nawet w zapewnienia kobiety, która na jego jedno skinienie umrze, ucieknie z nim, albo – by to wyrazić nieco bardziej nowoczesnymi środkami - odda mu się na parapecie widząc go pierwszy raz w życiu. Ten Hades kocha tę Persefonę ponad wszystko; pragnie jej jak grzesznik zbawienia, a mimo to nawet jej nie tknie, żeby nie zarazić jej swoją klątwą. Kiedy w pewnym momencie Senta odbiega aż na koniec dekoracji – bardzo dziwnej zresztą: jakaś persepktywa w czerwieni – ona wydaje się tytaniczna, ona wygląda jak bóstwo schodzące na ziemię, nadludzkiej wysokości. Rzuca mu się w ramiona, a on ją podtrzymuje i delikatnie odsuwa. A ja za poprzednim razem mówiłam: „panie Wagner, tak nie można, to za wiele...” Można – najwyraźniej zawsze można. Zwłaszcza kiedy trzeba.
W kolejnej scenie następuje uroczyste powitanie powracających z morza marynarzy, która szybko przeradza się w pijatykę i orgię. Moim zdaniem niepotrzebnie – to zbyt dosłowne, i tak wszyscy już chyba wiedzą jaka w tym fiordzie panuje obłuda i zezwierzęcenie. I znowu chcą zapraszać na wódę i zagrychę załogę statku z czerwonymi żaglami. Wolałabym, żeby – jak poprzednio – statek był pusty, a głosy duchów odzywały się zza sceny. Tutaj pomiędzy pijanych strasznych mieszczan wychodzi towarzystwo rodem ze statku-widma z Piratów z Karaibów. Niby można, ale znowu, po co?
Ciekawie natomiast wygląda finałowe trio Holendra, Senty i próbującego im przeszkodzić Erika. Kapitan podsłuchał litanię gorzkich żalów myśliweczka – myśli, że Senta nie dochowała wierności. Postanawia odpłynąć. Jest tam piękna scena kiedy obaj pretendenci do córki Dalanda stają obok siebie a ona stara się obu jednocześnie objąć. To Kapitan się wycofa – woli wracać do swojej samotnej męki niż skazywać na jej podzielenie kobietę którą bezgranicznie kocha. Nawet mimo to, że ona wrzeszczy na cały głos, że zawsze była mu wierna, że dla niej nie ma nic oprócz niego. Gdy statek Holendra odpływa, Senta – jak mała syrenka Andersena – z rozpaczy rzuca się do morza wołając, że będzie mu wierna do śmierci. W Wiedniu robi coś innego, równie wstrząsającego – nie powiem, co, żeby tym z Czytelników, którzy zechcą zobaczyć to na własne oczy, nie popsuć efektu. I powtórzę coś, co już kiedyś wymyśliłam: że to się nie miało prawa nie udać. Że Senta powinna była zwiewać na ten statek „żeby nie wiem co” – że można to zrobić nie ingerując w ani jedną nutę czy słowo dzieła Wagnera, wyłącznie w didaskalia. Naprawdę, powinni byli odpłynąć do Holandii... Chyba, że zamiast tego chcieliby sprawić, żeby każdy mieszczuch na widowni poczuł się jak morderca.
środa, 6 lutego 2008
W lesie
Taka samotność jest jak podróż. Podobno podróże kształcą wykształconych, a już na pewno tych o otwartym umyśle. I chyba rzeczywiście najwyższe stopnie wędrowniczego wtajemniczenia zdobywa się w pojedynkę. Rzadko w życiu zdarzało mi się podróżować samotnie (właściwie tylko Paryż i Londyn), a i to nie do końca, bo zawsze albo po coś (szkoła językowa, kwerenda w bibliotece) albo jako samotny przystanek w drodze skądś dokądś – od ludzi do ludzi. W towarzystwie (ukochanego, przyjaciela, czy nawet jakieś przypadkowej zbieraniny na wycieczce) jest trochę inaczej. Pod ręką jest ktoś, z kim można na bieżąco podzielić się wrażeniami, obserwacjami, świeżo zdobytą wiedzą. Jeśli takiej osoby nie ma, wrażenia zbierają się i kumulują w sposób dużo bardziej dogłębny. A może to tylko moje złudzenie – może w każdym przypadku to, co nas spotyka, kiedy najpełniej wystawiamy się na Nowe i Nieznane wpada w nas, nawet jeśli stoimy w tłumie ludzi. Bo kiedy dociera się do celu podróży – choć właściwie podróż może być sekwencją takich celów – zostaje się sam na sam. Z tym, po co się pojechało. Z tajemnicą. Ze sobą.
Jeśli chodzi o moje podróże, można powiedzieć, że pasjami kolekcjonuję miejsca święte. Po jakie licho agnostyczka miałaby jeździć do świętych miejsc najróżniejszych kultów? Czy nie lepiej sprawić sobie koszulkę z wielkim napisem Viva Empiria i przestać gonić za snami ludzkości – snami naszych dawno zmarłych poprzedników? Smoki nie istnieją – w ten sam sposób, w który nie istnieją sny, a polowanie na jednorożce można skwitować wzruszeniem ramion. Mała świnka błąka się po świecie z naiwnym pytaniem “Przepraszam, którędy droga do Boga?” - nie czytała Dawkinsa, biedactwo. Była tak po prosięcemu szczęśliwa, zanim ktoś zasugerował jej, że czegoś może być jej brak. Że Jest, a przynajmniej Może Być Coś Więcej. Po co burzyć czyjeś szczęście? Ludzie to świnie.
„There lives more faith in honest doubt, believe me, than in half the creeds.” – jak napisał jeden z moich ulubionych poetów, Lord Tennyson. A inny z cenionych przeze mnie autorów – Joseph Campbell - dodał, że religia jest przeszkodą, jaką świat stawia przed każdym, kto poszukuje tego Czegoś, co przecież nie istnieje, ale zupełnie niespodziewanie potrafi spaść człowiekowi na głowę. Całkiem szczerze uważam, że póki można, trzeba bronić się przed mitologią – przynajmniej tyle należy się od nas światu z jego racjonalizmem. Specjalnie używam słowa mitologia a nie religia, bo mitologię uważam za coś większego, czego religia jest jedynie wycinkiem, a i to być może najprostszym. Mitologia jest – z braku lepszych określeń – żywą metaforą, która niekiedy, po prostu, manifestuje się. I nic nie chce – nie każe oddawać sobie czci ani zabijać w swoim imieniu. I nawet nie wiesz, czy się tobie nie śni – albo czy ty się jej nie śnisz. Nieistniejąca obecność rozpoznawalna tylko dzięki temu, że zadaje ci (zbyt materialne słowo, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy) jedyne pytanie, które wolno zadawać bóstwom: Kim jesteś? „Kiedy patrzysz w Otchłań, Otchłań patrzy w ciebie” – jak napisał Nietzche, który napisał również, że Bóg umarł. Masz całe życie, żeby odpowiedzieć. A na początek masz tylko obezwładniające pragnienie, żeby zadać to samo pytanie: Kim jesteś? – i też stać się bóstwem. Jeśli nie jesteś bóstwem, spłoniesz jak liść, jak Semele, która zapytała o to Zeusa.
Kiedy w wieku dwudziestu lat wyruszałam w swoją pierwszą prawdziwą podróż (a nie na wakacje) – jedyne znane mi święte miejsca były związane z religią chrześcijańską w wersji Kościoła Katolickiego. Jakaś Częstochowa itp – w tamtych czasach dusiłam się całym tym rytuałem, a do kościoła przestałam uczęszczać kiedy doszłam do wniosku, że przeczytano już przy mnie całą Biblię (i to może parę razy). Miałam z tą – bądź co bądź najbliższą człowiekowi z mojego obszaru geograficznego – mitologią najróżniejsze problemy, natury całkowicie niemitologicznej zresztą. Mierziło mnie najserdeczniej – i do dziś mierzi – zaangażowanie hierarchów w politykę, cielesność i tzw. wartości rodzinne, w których nie dostrzegałam nic, poza zakłamaniem i obłudą. Wpojone w dzieciństwie wierszyki-modlitwy uważałam co najwyżej za doraźny środek przynoszący odrobinę ukojenia w sytuacjach wielkiego strachu (dopóki nie stwierdziłam empirycznie, że identyczny skutek ma dowolny wierszyk czy piosenka).
Od tego czasu byłam w bardzo wielu miejscach, które uważane są za święte. Widziałam gotyckie katedry, ruiny świątyń Egiptu, Grecji, Rzymu, święte piramidy Majów w Meksyku i buddyjskie dagoby Sri Lanki. Odwiedziłam Watykan i Angkor Wat, wielki meczet w Kordobie i kremlowskie cerkwie. Byłam w Stonehenge, New Grange i najstarszych świątyniach świata – ośrodkach kultu megalitycznej Wielkiej Bogini na Malcie. Wszystkie one były piękne i trudno byłoby mi dziś oceniać, które z nich zrobiły na mnie największe wrażenie. Może Ziemia Święta – nasycona świętością do stopnia zdolnego ponoć wtrącić człowieka w szaleństwo. Pod Ścianą Płaczu, ścianą Nieobecności, do której ludzie wciąż piszą listy, naprawdę trudno jest stać z miną badacza. Jak napisał François de La Rochefoucauld: „Kto żyje bez szaleństwa jest mniej rozsądny niż mniema”. Ale mimo to, może dlatego, że od dziecka napatrzyłam się z bliska na szaleństwo, mam chyba gdzieś w mózgu zainstalowaną szarą komórkę racjonalności „żeby nie wiem co”. Do użycia w sytuacjach dziwnych – naprzeciw tajemnicom wychodzę jak na Bazyliszka, z lusterkiem.
A jednak wciąż ciągnie mnie do miejsc gdzie można poczuć wieczność, a przynajmniej wtopione w mury przemożne marzenie o wieczności – budowniczych, pielgrzymów, inicjantów. Świątynia Izydy na wyspie File, Hagia Sophia, Delfy, Sainte Chapelle. Ta wieczność tam jest, lśni jak klejnot – to są teleporty w mitosferę. Oczywiście, że jest w nich zbytek i nadmiar; one wszystkie są tak naprawdę niepotrzebne, bo to co Istotne może zdarzyć się wszędzie, nawet w panieńskim pokoiku. A mimo to jadę i nigdy nie mam dość. Nie potrafię się oprzeć tej irracjonalności zamkniętej w geograficznej przestrzeni, wpisanej w realnie istniejące miejsca – przenikającej ją jak przezroczysty cień.
Czasami jadę po to, żeby wrócić. Kiedy zastanawiałam się, gdzie chciałabym wziąć ślub, wybrałam warszawski kościółek Bernardynów, przestrzeń nasyconą historią moich przodków – przez wszystkie śluby, chrzciny, pogrzeby od wielu pokoleń. Spokojną i bezpieczną przestrzeń mitologii, która nudziła mnie jak rozciągnięta bielizna. Tego dnia nie miałam potrzeby misterium – raczej pragnienie glorii, chwały, zwycięstwa. Chciałam ceremonii, którą zaproszeni goście będą w stanie ogarnąć. Bo to, w co sama się udawałam – w co udałam się dużo wcześniej i zupełnie prywatnie - było nieogarnione nawet dla mnie.
W miejscach świętych czuje się pustkę jak w lesie. Jak na wielkiej plaży, kiedy znajdzie się wyrzuconą przez morze pustą muszlę, w której – jeśli przyłożyć ucho – szumią modlitwy Okeanid i potopionych marynarzy. Jeśli wokół jest nawet mnóstwo ludzi, zamieniają się oni w drzewa. Duchów nie ma, ale te miejsca to przemyślne i nadzwyczaj skuteczne maszynki do wywoływania duchów. Jak w teatrze, bo tym też jest prawdziwy teatr. W Grecji teatry były zwykle przy świątyniach i odwrotnie – tak jest w Delfach, w Epidauros, w Koryncie.
Podróż w funkcji pielgrzymki jest zapewne poszukiwaniem Centrum, pępka świata, Omfalosa. I całkiem być może jest ruchem po okręgu, którego środek stanowimy my sami. Choćby cały świat był marą, centrum jest zawsze tam, gdzie oczy patrzącego. A sens - czymkolwiek jest - i tak ma z zwyczaju wymykanie się kategoryzacjom i wszelkim próbom nabicia go na szpilkę. Czasami jednak – nie wiem dlaczego – będąc gdzieś ma się wrażenie, że dotarło się do celu. Koniec trasy, jeśli tam wejdę, to już nie wyjdę - znalazłam, wysiadam, zostaję – a jeśli wyjdę, to czego szukałam wyjdzie ze mną. Dopasowany kawałek układanki. Coś, co samo jest jak szpilka, jak promień, co przenika przez wszystkie poziomy bytu jak przez torcik Pischingera. Jestem głęboko przekonana, że każda z czytających to osób wskazałaby inne miejsca, jeśli chodzi o Prawdziwe Sacrum. Ja do tej pory widziałam dwa (choć może jest ich gdzieś więcej) – coś starego i nowego, miejsca zupełnie niepodobne do siebie, jedno jak rozsypane klocki, drugie jak pozłacana bombonierka. Dwa kawałeczki moich własnych puzzli: Eleusis i Palais Garnier. Dlaczego? Nie wiem (bycie agnostyczką daje tę cudowną możliwość odpowiedzenia „Nie Wiem”). W jaki sposób? Nie powiem. Albo może, kiedyś... Jeśli zrozumiem.
Dorota
wtorek, 5 lutego 2008
Panteon Mieszczuchów cz. 4
Pierścień Nibelunga 4
Dotarliśmy w naszej opowieści do momentu, kiedy (z powodu „momentów”) dyskretnie opadła kurtyna. Zasnęliśmy w krainie mitologicznej miłości, a obudziliśmy się... znowu wśród dziewiętnastowiecznych mieszczuchów.
Okazało się bowiem, że – na co biedna, bo ponadczasowa Brunhilda niestety nie wpadła – utrata dziewictwa najwyraźniej oznacza dla bogini całkowitą utratę boskości i redukcję do stanu ludzkiej samiczki. Pytanie, czy tak degradujące jest pożycie tylko z bosko-ludzkim kundlem, czy w ogóle z mężczyzną, pozostaje otwarte. Poza tym, po nocnej gorączce, byczek Zygfryd poczuł się nieco znudzony wieczną miłością i zapragnął wrócić do obiecującej, a przerwanej kariery bohatera-rębajły. Na odchodnym wręczył cioci Bruni pierścień Alberyka, co ona w naiwności swojej uznała za równoznaczne ze ślubem, a co najmniej z zaręczynami, zabrał jej konia (żeby głupio z tej góry nie złazić) i odjechał w dolinę Renu.
W pierwszym napotkanym zamku natknął się na rodzinę bogatych państwa Gibichow (w wersji wrocławskiej wyglądali na bankierów). Pełna nowoczesność w wydaniu dziewiętnastowiecznym: góra pieniędzy, podła genealogia i nienasycone ambicje, by zaimponować ludziom, których właściwie nie lubią. Starszy brat Gunther – prezes banku, nuworysz, przy którym Wotan to książę; jego zmanierowana, starzejąca się, płytka jak kałuża siostra Gudrun i kolejne już w tej telenoweli kukułcze jajo – młodszy brat Hagen, nieślubny syn Alberyka Nibelunga. Skoro tylko usłyszeli, że w okolicy pojawił się prawdziwy bohater, postanowili użyć go do swoich celów.
Z Zygfryda natychmiast wychodzą najgorsze cechy zarówno ludzkich, jak i boskich przodków. Jak ostatni kmiot z lasu daje się omamić kiczowatemu blichtrowi i fałszywym słodkim słówkom – nie przejawiając ani śladu boskiej sztuki oceniania bliźnich inaczej, niż po pozorach. Narąbawszy sie na umór jakąś podejrzaną miksturą obiecuje nie tylko natychmiast poślubić Gudrunę, ale i sprowadzić Brunhildę jako odpowiednia „trophy-wife” dla swojego nowego przyjaciela Gunthera. Znów podejrzany rozwój wydarzeń: prawdziwy potomek bogów byłby chyba odporny na magiczną truciznę odbierającą pamięć? A prawdziwy bohater bez zwłoki odpowiedziałby (jak to w pierwszej scenie deklarował), że na zawsze stanowi jedność z Brunhildą, a miłość nie jest czymś, co można zjeść lub wypić. Niestety, z Zygfryda taki bohater, jaki bóg – niewydarzony, połowiczny, skundlony i zmutowany genetycznie. Przyjąwszy postać Gunthera przy pomocy czarodziejskiej złotej szmatki, Zygfryd wraca na szczyt góry, gwałci przerażoną Brunhildę i przemocą wlecze ja do zamku Gibichow. Nie do końca nawet gwałci: zmusza ją do uległości, mimo protestów i wymachiwania „zaręczynowym” pierścieniem (który po prostu wyrywa jej z rak), po czym stwierdza, że właściwie odechciało mu sie amorów i wykorzysta ja później, w domu (tam już czeka na niego prawdziwy Gunther, który ma za mało odwagi i za dużo pieniędzy, aby samemu narażać się na niebezpieczeństwo).
Sprawa pierścienia jest chyba największą zagadką całej tetralogii. Osamotniona Brunhilda strzeże pierścienia, tak jak pielęgnuje nadzieję na powrót Zygfryda. Gdy jedna z sióstr Walkirii odwiedza ją, aby porozmawiać o sprawach rodzinnych („firma się sypie, stary ma depresję, zamknął się w domu i boję się, że coś sobie zrobi”) jest przerażona metamorfozą dawnej wojowniczki. Brunhilda snuje sie w papciach i powłóczystej szacie, wodzi dokoła tęsknym wzrokiem i nie zgadza się oddać pierścienia, nawet, gdy dowiaduje sie o tym, że jest kradziony. Kiedy brutalnie pozbawiona pierścienia przez Zygfryda w przebraniu (oczywiście, nie rozpoznała go) Brunhilda jak byle branka daje się zaciągnąć do ludzi, jest świadkiem znaczącej kłótni pomiędzy Gibichami a Zygfrydem. Gunther uważa, że pierścień należy się jemu, natomiast Zygfryd twierdzi, że zdobył go zabiwszy smoka. Załóżmy teraz, że trucizna sprawiła, że zapomniał o Brunhildzie. Ale przecież jego druga wizyta na gorze i bijatyka z niedawną ukochaną miały miejsce już później – czyli powinny znaleźć się w zasobach najnowszej pamięci Zygfryda. Twierdząc, że pierścień zabrał z jaskini smoka, Zygfryd najbezczelniej łże w żywe oczy. Zważywszy, że dziadek Wotan również kłamał (w sprawie rzekomo niezwyciężonego miecza Zygmunda w części drugiej) – u nich to rodzinne.
Odbywa się podwójne wesele, ale Brunhilda jest nieszczęśliwa. Zwierza sie szwagrowi Hagenowi (który cały czas kombinuje, jak wykończyć Zygfryda i zabrać pierścień dla siebie). Kolejna zagadka: Brunhilda w końcu domyśla się, jaki przebieg miała intryga na zamku Gibichow. Mimo to, zamiast zemścić się na podstępnej trucicielce Gudrunie, a Zygfrydowi podać antidotum (niebawem okaże się, że odzyskanie pamięci było aż tak proste), wyjawia Hagenowi jak zabić Zygfryda. Dlaczego? Przecież twierdziła, że kocha go wieczną miłością. A może to właśnie kłamstwo z pierścieniem jest tym, co przekracza jej zdolność wybaczenia? Kiedy zobaczyła pierścień na palcu Zygfryda, zrozumiała, że to on upokorzył ją i sprzedał. Bezsporny dowód uzyskała słuchając, jak bezczelnie twierdził, że klejnot zdobył na smoku. Podczas polowania Zygfryd zostaje śmiertelnie zraniony przez Hagena, który chyba przez szyderstwo, podaje mu wcześniej odtrutkę. Tak wiec blond osiłek pada śpiewając „Przebacz mi, Brunhildo”.
I Brunhilda przebacza. Zdejmuje pierścień z palca nieboszczyka (Gunther i Hagen tymczasem sie o niego pozabijali), po czym, wygłosiwszy długi pean na cześć cnót Zygfryda, rzuca sie razem z koniem na jego stos pogrzebowy. Od stosu zapala sie willa Walhalla – pierwsza przyczyna całej tej telenoweli. Tlące się resztki zalewa Ren, a Córy odzyskują swój skarb.
Parę wątpliwości na koniec: o co właściwie chodzi z samobójstwem Brunhildy? I dlaczego najpierw wygłasza ona szumne pochwały Zygfryda? Przecież nie może wierzyć w to, co mówi (że był najwspanialszy, najwierniejszy i w ogóle naj), bo najdotkliwiej przekonała się, że był kłamcą i nic niewartym łajdakiem. Brunhilda zabija się jako zrozpaczona, zdradzona, budząca litość żonka, międląca w ustach jakieś fałszywe racjonalizacje. A przecież, gdyby chciała tym aktem przywrócić Zygfrydowi godność bohatera, powinna była zdobyć się na swoją dawną wielkość. Założyć zbroję bogini wojny, zaskoczyć marnych ludzików, którzy widza w niej lekko stukniętą kobietę, której nikt nie traktuje poważnie. Powiedzieć: „jestem ostatnią boginią, on był ostatnim półbogiem, nawet w swoich błędach byliśmy od was więksi, robaczki. A teraz odchodzimy, radźcie sobie sami.” Wtedy śmierć Brunhildy przywróciłaby choć w części honor Zygfrydowi. W obecnie granej formie jest bez sensu.
Kto i dlaczego spalił Walhallę? Wotan, zdruzgotany niespełnioną nadzieją, którą wiązał z Zygfrydem? Brunhilda? W końcu była Walkirią – jej zadaniem było przyprowadzać martwych bohaterów do Walhalli. Czyżby za wszelką cenę nie chciała widzieć się z ojcem? Nie chciała, aby Zygfryd poznał swoich mało chwalebnych przodków?
I wreszcie: pierścień wrócił do właścicielek, ale co z cud-szmatką? We Wrocławiu wypadła z kieszeni ranionego Zygfryda, potem leżała na scenie jakiś czas, następnie zgasło światło, a kiedy znów się rozjaśniło, szmatki nie było. Kto ją zabrał? Czy jest to pretekst do ewentualnego dalszego ciągu?
Koniecponiedziałek, 4 lutego 2008
Panteon Mieszczuchów cz. 3
Pierścień Nibelunga 3: Zygfryd czyli z Krowy Tur
No wiec cóż to za tur narodził się z dwojga żubroni? Niestety, już od małego byczek Zygfryd zapowiadał się jak najgorzej. Krótkimi słowy: niewdzięczny bachor wyrósł na tępego osiłka. Przygarnięty z litości przez prostego rzemieślnika (Mime, skłócony brat Alebryka Nibelunga) zachowuje sie wobec adopcyjnego ojca skandalicznie, terroryzuje go psychicznie i fizycznie. Prezentuje postawę całkowicie roszczeniowa. Z wielkiej łaski raczy jeść w domu posiłki. Domaga sie, aby Mime wykonał dla niego miecz, następnie natychmiast łamie nową bron i żąda następnej – jak zepsuty smarkacz, któremu znękani rodzice kupują wciąż nowe zabawki mechaniczne, a on wciąż je niszczy. W końcu dowiaduje sie, że kowal nie jest jego ojcem (bo przecież jakiś niepodobny do blondwłosego osiłka). Zamiast chociaż w tej sytuacji okazać nieco wdzięczności, jak najgorsze kukułcze jajo roi sobie, jakich to wspaniałych rodziców utracił (nikt mu przez litość nie powie, że byli bliźniętami) – w porównaniu z nimi Mime wydaje mu sie tym bardziej pospolity i godny pogardy. Paniątko czuje „genetyczne” obrzydzenie dla ludu.
Dziadek Wotan dyskretnie obserwował wnuka przez 18 lat. Chyba jest zadowolony z efektu eksperymentu genetycznego – w końcu młodzik jest bardzo silny i po aryjsku ładny. Jego tępotę być może tłumaczy sobie wychowaniem w lesie, ma nadzieje, że wśród ludzi chłopiec nabierze ogłady. Wotan wprasza się w gości do mrukliwego kowala i niby to mimochodem instruuje go, jak naprawić złamany miecz Zygmunda. Przekuć go może wyłącznie ktoś, kto nigdy nie zaznał strachu. Mizantrop Mime właściwie boi się czegoś przez cały czas. Na szczęście Zygfryd jest zbyt tępy i zadufany w sobie, by odczuwać strach, wiec naprawia miecz własnoręcznie. Nareszcie jest zadowolony z jakości broni.
Aby wypróbować nowy miecz Zygfryd wybiera sie na smoka, podpuszczony przez adopcyjnego ojca. No dobra, w końcu wychodzi na jaw, ze motywacja Mimego nie była szlachetna, ale przez te wszystkie lata smarkacz Zygfryd tego nie wiedział! Młody osiłek rusza na szlak destrukcji i mordu. Najpierw smok (Fafner wykorzystał działanie cudownej szmatki i aby bronic złota zamienił się w smoka). Następnie zabija Mimego, bo mu „mały ptaszek szepnął na uszko”, że Nibelung chce mu zabrać zdobyty skarb. Złoto zresztą i tak pozostawił w jaskini, najwyraźniej nie znając jego wartości, zabrał tylko na pamiątkę pierścień i złotą szmatkę. Ponieważ wszystkie te krwawe przygody nie nastroiły go lękliwie, postanowił szukać strachu w szerokim świecie. Podpuszczony przez ptaszka – to zdumiewające, jak ten domniemany bóg jest podatny na wpływy – wyrusza na szczyt góry, gdzie ponoć na ocalenie czeka waleczny rycerz .
Po drodze następuje spotkanie z Wotanem. Stary bóg nie zdradza Zygfrydowi, ze jest jego dziadkiem, ale poddaje próbie jego dzielność udając, że nie przepuści go na szczyt. Dochodzi do bojki i tym razem to zuchwały młodzik rozwala mieczem włócznię staruszka. Wotan czuje sie pobity, ale z drugiej strony fakt, że pokonał go długo „hodowany” następca napawa go satysfakcja. Teraz już nie boi sie pesymistycznych prognoz Erdy, przepowiadany zmierzch bogów mniej go martwi, bo wierzy w młode pokolenie.
Zygfryd włazi na szczyt góry, gdzie znajduje śpiącą postać w zbroi. Z głupoty i szczenięcej ciekawości zaczyna zdejmować z niej kolejne części garderoby. I wreszcie – za sprawa cioci Bruni – poznaje co to strach („lecz ten wódz, choć w żołnierskiej odzieży, jakie piękne, dziewicze ma lica! Jaką pierś! Ach, to była dziewica!”). Szybko jednak młodzik orientuje sie, że nie tylko muskuły dostarczają przyjemności. Całuje śpiącą Brunhildę jak książę z bajki i zaczyna sie trwający dobre pól godziny duet miłosny. Zygfryd, mimo ze ciocia (w końcu wyziębiona przez prawie 20 lat) natychmiast zakochuje sie w nim na zabój, zupełnie nie wie, jak postępować z kobietami. Brunhilda – dziewica i bogini wojny – deklaruje dozgonne uczucie, on wolałby raczej natychmiastową konsumpcję. Sypią się argumenty typu: „skoro mówisz, że kochasz mnie na wieki, to zdejmij bieliznę już teraz”. Wreszcie Brunhilda ulega blond zdobywcy i oboje – z typowo wagnerowską pasją – rzucają się na siebie i niemal mordują z miłości.
Wraz z obudzona (w rozlicznych znaczeniach tego słowa) Brunhildą, Zygfryd miał spełnić nadzieje dziadka i przejąć władzę nad światem. Może by się to nawet udało (ewentualne potomstwo byłoby trzy-czwarte-bogiem niezgorszej jakości, zważywszy genealogię Brunhildy), ale bydlęca natura Zygfryda wzięła gore. Ale na to, jak niedoszły bóg spił się jakąś podejrzaną miksturą w pierwszym napotkanym zamku, następnie zaczął składać żarliwe deklaracje gospodarzowi i jego siostrze oraz dosłownie przehandlował Brunhildę trzeba zaczekać do ostatniego odcinka Ringu.
cdn.
niedziela, 3 lutego 2008
Panteon Mieszczuchów cz. 2
Wygrzebane w czeluściach laptopa: Pierścień Nibelunga część 2
Walkiria, czyli Nieudany eksperyment genetyczny
W końcu doczekaliśmy sie dalszego ciągu historii o paskudnych Nibelungach oraz firmie Wotan & Co. Z poprzedniego odcinka pamiętamy, ze budowlaniec Fafner zabił swego kolegę Fasolta z powodu przeklętego złota, które w zamian za pochopnie obiecana cnotę szwagierki (Freia) dał im ambitny przedsiębiorca Wotan w rozliczeniu za luksusowa wille. Złoto, jak wiadomo, brzydki parweniusz Alberyk wyłudził podstępnie od Cór Renu, a jemu z kolei skradł je tenże Wotan, z pomocą rodzinnego prawnika Loge.
W pierwszej części nie było do końca jasne, dlaczego Wotan zdecydował się w ogóle porywać na zakrojona na ogromna skale budowę willi Walhalla. Drugi odcinek rozwiewa nieco wątpliwości. Otóż, jakże banalnie, Wotana dręczyły wyrzuty sumienia wobec żony (Fryka). Nie dość, że już wcześniej wyszedł na jaw jego młodzieńczy romans z autentyczną arystokratką (Erda), to jeszcze i po ślubie nie stronił od pięknych ziemianek. Z typowo mieszczańskim podejściem do moralności, Fryka postanowiła wyciągnąć z mężowskiej niewierności wymierne korzyści. A to umieściła trójkę rodzeństwa na strategicznych posadach w rodzinnej firmie, a to – nie satysfakcjonując się najwyraźniej klejnotami i futrami – zażądała „kodu pocztowego” bardziej stosownego do nowej, wyższej pozycji rodziny.
Z Wotana może był babiarz, ale od alimentów sie nie wykręcał. Poza tym, myśląc strategicznie, zaczął z dużym wyprzedzeniem starania o przygotowanie godnego następcy na fotelu prezesa zarządu rodzinnego interesu. Ponieważ z Erdą miał same córki (Walkirie), w myśl patriarchalnych reguł burżuazji w grę wchodził jedyny męski potomek, Zygmund. Wotan skłonny był nawet zainwestować nieco czasu, by chłopca wychować (incognito, oczywiście). Pewien problem stanowił fakt, ze z potajemnego związku z ziemianka urodziły sie bliźnięta, czyli Zygmund miał siostrę Zyglindę. W czym to Wotanowi przeszkadzało, trudno stwierdzić. Ziemska córkę wyraźnie lekceważył (choć przecież córki Erdy hołubił), nie przejął się, gdy została wydana wbrew swej woli za brutalnego prostaka nazwiskiem Hunding. Dał jej w prezencie ślubnym (znów incognito) miecz, umieszczając go w pniu drzewa z zapewnieniem, ze kiedyś ktoś godniejszy sie po niego zgłosi. I tyle tatusia widziała. Stosunek Wotana do Zygmunda tez nie był pozbawiony lekkiej niechęci. Niby starał sie z chłopcem za młodu przebywać, wyuczył go na wojownika, ale większych nadziei z nim nie wiązał. Syn niby półbóg, ale jakiś taki nie dość męski („rozrzedził” sobie męskość przez dziewięć prenatalnych miesięcy w towarzystwie siostry?). Dlatego też Wotan, który czego jak czego, ale czasu miał dość, postanowił działać długofalowo.
Jak zrobić boga? Osoba będąca dzieckiem boga i bogini boski status ma niejako wrodzony. Z Fryką Wotan dzieci nie miał, z Erdą same córki. Innych chętnych do rozrodu bogiń nie było. Pozostały ziemianki. Cóż stad, kiedy dzieci z ziemianką miałyby aż połowę nieboskich genów. Tak więc zarówno Zygmund, jak i Zyglinda byli tylko półbogami. Wotan postanowił przeprowadzić pewien eksperyment genetyczny: co urodzi sie z dwojga półbogów? Wykoncypował sobie – i to bardzo źle świadczy o jego poziomie wykształcenia – że cały bóg. A że po drodze chów wsobny i kazirodztwo wśród bliźniąt? No cóż, nie ma postępu bez ofiar. Właściwie, rozumując w ten sposób, lepiej by zrobił od razu dobierając się do Zyglindy, byłoby przynajmniej trzy czwarte boga. A tak, eksperyment przypominał wysiłki hitlerowskich biologów, aby z kojarzenia krów i żubrów odtworzyć tura...
Następuje teraz szereg dyskretnie nadzorowanych „szczęśliwych zbiegów okoliczności” – spotkanie rozdzielonego rodzeństwa, uśpienie pijanego męża, porażenie nagłym afektem, wydobycie miecza z pnia oraz innego miecza z pludrów. Tempo akcji jest tak duże, że nawet gdy okazuje sie, że młodzi są bliźniętami, nie jest to w stanie ostudzić zmysłowej gorączki i przepływu materiału genetycznego. Zygmund zrobił swoje, Zygmund może odejść. Zwłaszcza, że wścibska Fryka jest zgorszona pomysłami męża i kategorycznie domaga sie zlikwidowania preparatów doświadczalnych. Wotan, w imię spokoju domowego, zgadza sie synka dyskretnie usunąć – akurat jest dobra okazja w postaci rozsierdzonego zdradzonego męża – mimo, ze miecz, który rodzeństwo posiada, teoretycznie gwarantuje bezwzględną przewagę w bitwie. Chętnie jednak zachowałby przy życiu Zyglindę (teraz w funkcji inkubatora domniemanego boga).
Pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony. Brunhilda, ukochana córka Wotana i Erdy, wzruszyła się na wieść o przyrodnim ziemskim rodzeństwie i postanowiła obronić je przed nielubianą macochą. Teraz Wotan mógł spokojnie udawać, że o niczym nie wie i ze akcja ratunkowa odbyła się bez jego zgody. Zygmunda bez większego żalu poświęcił, eksperyment trwał jednak po cichu dalej, gdy Brunhilda odwiodła od samobójstwa i odprowadziła w bezpieczne miejsce przyrodnią siostrę. Wotan kazał Brunhildę, niby to za kare, zahibernować, ale w sumie miał już wobec niej pewne plany na za 20 lat i niedobrze by było, żeby wtedy wyglądała jak stara ciotka. Zyglinda zrobiwszy swoje (po dziewięciu miesiącach) stała się zbędna i również została usunięta...
cdn.
sobota, 2 lutego 2008
Panteon Mieszczuchów cz.1
Aby coś się na blogu działo, wstawiam mój stary tekst na temat wystawionej we Wrocławskiej Hali Ludowej Tetralogii Richarda Wagnera widzianej okiem wiktorianistki]
Byliśmy (już dość dawno, ale jak to pisałam, to było niedawno) na wrocławskim Złocie Renu. Nawet nie przypuszczałam, ze tak się ubawię, zwłaszcza jako wiktorianistka. Ring Wagnera uchodzi za dzieło trudne zarówno w wystawieniu, jak i w odbiorze. A przecież wystarczy odrobina dobrych chęci, aby zobaczyć w nim zamiast fantazji zawieszonej w mitologicznej przestrzeni ostrą, wręcz zajadłą satyrę polityczną. Ten stary czort Wagner był bardzo bystrym obserwatorem swoich czasów...
CZĘŚĆ PIERWSZA: Złoto Renu czyli Panteon Mieszczuchów
I. Córy Renu i Alberyk.
Po tym, jak wystawiono w Bayreuth wersję Złota z tamą, mało można wymyślić zaskakujących rozwiązań. Ustalmy kilka faktów. Córy Renu pilnują złota powierzonego im przez ich ojca. Kim jest ten ojciec, nie wiadomo, i do końca przedstawienia się to nie wyjaśnia - skoro córy Renu, to czy ojcem jest Ren? Z zachowania pannic bardziej można by uznać je za córy Koryntu, flirtują sobie z nadarzającym sie samcem bez najmniejszych skrupułów. Z drugiej jednak strony, wydaje się, ze Córy są w jakiś sposób skoligacone z Logiem albo i z samym Wotanem, a przynajmniej należą do tej samej co on klasy społecznej. Dlatego też liczą na pomoc w odzyskaniu podstępnie skradzionego majątku.
Alberyk to typowy 'underclass' - dół społeczny, ale raczej pazerny i po prostacku cwany, niż bayreuthowski 'pijaczek boży', który przypadkiem obudził się pod mostem. Alberyk marzy o tym, o czym zdaniem Wagnera marzą wszyscy prostacy - o seksie z czysta i wyperfumowana dama. Gdy damy z lepszego świata (albo chociaż półświatka) wyśmiewają jego ordynarne awanse, postanawia ukarać je dokonując aktu złodziejstwa. Kradnie skarb aby, jak się wkrótce okaże, podjąć próbę dorównania bogaczom, którym tak zazdrości.
II. Wotan and Co.
Wotan to typowy nuworysz. Sprawia wrażenie świeżo wzbogaconego przedsiębiorcy z klasy średniej. Brakuje mu tego szlifu prawdziwego arystokraty. Niby dostał sie do sfery boskiej, ewidentnie odsuwając z tego miejsca starsze i godniejsze osoby, ale jego boskość 'czuć nowizna'. Nie jest, ani nawet nie aspiruje by być Bogiem Wszechmogącym; nawet bóg w stylu klasycznego antyku (co to macha piorunami i rządzi żelazna ręką) z niego żaden. W głębi serca pozostaje burżujem i dlatego musi podporządkować sie moralności mieszczańskiej. W 19 wieku klasa średnia ze swoim kodeksem postępowania właśnie sie kształtowała i jako grupa społeczna była najbardziej prężna. Rewolucja Przemysłowa dala jej pieniądze, Rewolucja Francuska wyniosła ja do rangi dominującej grupy politycznej. Jaka jest ta moralność Wotana: uczciwość w biznesie, dotrzymywanie podpisanych umów, przykładne życie rodzinne. Ten facet jest w domu totalnym pantoflarzem. Zatrudnił cala rodzinę zony w swojej firmie - zapewne na jej życzenie. Jeden braciszek z młotkiem dostał posadę inżyniera, drugi księgowego, czy coś w tym guście, siostrunia dłubie sobie do woli w ogródku. Pani Wotanowa to typowa Madame Dulska - niby taka cnotliwa, ale w gruncie rzeczy pazerna.
Ma być willa - mąż zleca wiec budowę willi. Pomysł z utrzymaniem całego tego towarzystwa w białej tonacji kolorystycznej dość mi sie podoba, ale myślę, że realizatorzy zatrzymali sie w pół kroku. Trzeba było rzecz pociągnąć do końca, ubrać Frykę w futro do ziemi, Freje w ogrodniczki, a Donnerowi dać białą skórzana teczkę na młotek. A Wotan? Może biały frak do białych trampków? Wychodzi połączenie Władcy Pierścieni z Dynastią. Ogólny obraz rzutkiego biznesmena, który w życiu prywatnym jest słabeuszem. Obiecał zapijaczonym budowlańcom - zamiast normalnej zapłaty w gotówce - dostęp do ciała szwagierki. Znowu te erotyczne fantazje klasy robotniczej... Biedny mieszczuch Wotan zapewne zgodził sie bez zastanowienia, bo podobna bzdura wydawała mu sie całkowicie niewyobrażalna. I tu przydaje sie dobry prawnik. Niefortunnie sformułowane umowy postara sie poodkręcać, skradziony klejnot wycygani z powrotem tak, ze złodziej ani sie połapie. Loge nie jest bogiem, w końcu tez jest u Wotana na etacie, ale może więcej niż wagnerowscy bogowie. I to bez potrzeby odwoływania się do sil nadprzyrodzonych - wystarczy znajomość prawa i 'niezła gadka'.
III. Nibelungowie.
Dziewiętnastowieczna osada górnicza, 'bieda szyby', brud, smród i ubóstwo. Wśród tego zasnutego dymem otoczenia krzątają sie zarośnięci i niemal zwierzęcy nibelungowie. Biedota robotniczo-górnicza. Ale jeden z nich dobrał się do pieniędzy. Umył się, ogolił i oto wygląda jak człowiek. Wiec może ci inni tez maja taki potencjał? Przecież jeden zna sie na kowalstwie artystycznym, a i sam spryciarz Loge jest z nimi skuzynowany, choć na co dzień sie nie przyznaje. Alberyk jednak nie zamierza dorabiać sie powoli i w miarę uczciwie - kupił sobie skórzany płaszcz, biczyk i próbuje sprawować rządy satrapy w stylu bałkańskim. No, na coś takiego dobrzy mieszczanie nie mogą się zgodzić. Co to za wyzysk robotnika przez robotnika, zagrażający zresztą stabilności rynku dóbr kopalnych? Wyrusza ekspedycja ratunkowa, by odebrać parweniuszowi nieuczciwie pozyskany kapitał założycielski jego nielegalnej kopalni. I znowu okazuje sie, ze bez Loga Wotan nic by sam nie zdziałał. Loge to już przeczucie nowego człowieka z nieciekawym pochodzeniem. Wykształcony, zapewne kosztem wielkiego trudu, inteligencja dorównujący panteonowi mieszczańskich bogów, w końcu - choć jeszcze nie teraz - wysadzi ich z siodła. Dla niego tez liczy sie zysk, ale moralność burżuazyjna ma w pogardzie, chociaż jest dość sprytny, by nie demonstrować tego zbyt ostentacyjnie. Numer z zamienianiem Alberyka w wielkiego węża i małą żabkę zaczerpnięty jest żywcem z bajek Braci Grimm. Jak w każdej dobrej bajce, u Wagnera postaciami fantastycznymi rządzą prawa aż nader realne. Zastanawiam sie, co Wagner myślał o Alberyku. Czy widział w nim rewolucjonistę walczącego o równość klas? A może wywrotowca pragnącego obalić istniejący porządek, aby samemu zająć miejsce swoich dawnych ciemiężycieli? W inscenizacji wrocławskiej bardziej zaakcentowano te druga możliwość. Oczywiście, przegrany zawsze budzi trochę litości, ale Alberyk na zdrowy rozsadek na litość nie zasługuje. On nie chce nieść nibelungom żadnej wolności - on chce sam sobie porządzić. I na pewno nie ma prawa przeklinać. Z jakiej racji - sam ukradł złoto, które mu odebrano. Jeśli ktoś miałby do tego prawo, to Córy Renu, które zresztą ograniczają sie do kwilenia.
IV. Wotan and Co.
Po powrocie parę pieter drabiny społecznej w górę, okazuje sie, ze zdrowa mieszczańska moralność Wotana zaczyna sie łamać. On tez by chciał sobie łatwo porządzić, zamiast użerać sie z firma i rozbuchanymi zadaniami przyżenionej rodziny. Może nawet poświeciłby w tej sprawie młode ciało szwagierki. Gdyby sie odważył być egoista, jak Alberyk. Ale pierwsze przykazanie moralności mieszczańskiej brzmi: obowiązek nade wszystko. Zresztą drugie to: rodzina nade wszystko. Marzenia o samowładztwie trzeba odłożyć ad acta. I znowu przydaje sie światła rada doświadczonego prawnika. Ekipa budowlana przychodzi po obiecana zapłatę. Wotan musi albo oddać nie swoje złoto, albo wyrazić zgodę na niedopuszczalna klasowo kopulację. Trudny wybór, ale dusza mieszczucha zwycięża - ukradnie, a robolowi dostępu do ciała umytego nie da! Swoja droga, to tez dość typowe dla 19 wieku - gospodarskie podejście do kobiet, jako jeszcze jednej własności. Ciekawa jest postać Erdy, która pojawia sie by ostrzec młodych bogów. Wyobrażam ją sobie jako prawdziwą, przedrewolucyjną jeszcze, arystokratkę - w peruce i w sukni na rogówkach. Może być w żałobie - wdowa po świecie, który odszedł w niepamięć. Erda czuje do Wotana dziwna miętę - może jako dość potężna jeszcze Bogini-Matka przygadała sobie krzepkiego Wotana-Wokulskiego jako tymczasowego kochanka? Erda przypomina mi Marszałkową z Rosenkawaliera. Odsunęła się na korzyść młodszej rywalki, wypromowała Wotana i oddała pole jemu podobnym dorobkiewiczom. Tak wiec prezes Wotan oddaje budowniczym willi nie swoje złoto, honor rodziny zostaje uratowany. Zresztą, prymitywni robole nie umieją podzielić sie pozyskanym skarbem i zaczynają sie mordować. Wyszłoby i tak na to samo - sadzicie, że młodą boginką umieliby się podzielić? Wotanowi z krewnymi nie pozostaje nic innego, jak wprowadzić się wreszcie do tej wymarzonej willi, a nam - czekać na druga część Ringu.