Znalazłam ostatnio w starych szpargałach pewną książkę, która należała kiedyś do mojej matki, a którą ja sama przeczytałam jako dziecko. Witold Arciszewski, W pogoni za szmaragdową gwiazdą, rok wydania 1959. Rzecz dzieje się na początku 20go wieku w Indochinach, ale tak naprawdę całość siedzi głęboko w poetyce późno dziewiętnastowiecznej gotyckiej powieści kryminalnej. Po wielu latach z samej intrygi pamiętam tylko wyrwane fragmenty, a głównego bohatera – Polaka nazwiskiem Jerzy Wojnar – wykasowałam jako niegodnego pamięci.
Nigdy nie byłam małym chłopcem, więc typ Tomka Wilmowskiego wzbudzał we mnie co najwyżej ukłucie zazdrości z powodu egzotycznych podróży; tym bardziej egzotycznych, że czytanych w czasach głębokiej komuny. Tytułowa szmaragdowa gwiazda była klejnotem należącym do Amerykanki zwanej Daisy, która – jak nietrudno przewidzieć – wzbudza zainteresowanie przystojnego pana Jerzego. Zanim jednak owo zainteresowanie ma szansę przekształcić się w coś poważniejszego, Daisy zostaje w tajemniczych okolicznościach uprowadzona i rozpoczyna się pościg.
Małym chłopcem nigdy nie byłam, ale małą dziewczynką to i owszem. Czytałam więc sobie grubą powieść Arciszewskiego raczej ze względu na postać porwanej blondynki, niż opisy przyrody kambodżańskiej dżungli. I w pewnym momencie, gdzieś w połowie tomu, zdarza się coś, co zapamiętałam – niemalże słowo w słowo – do dziś. Daisy zostaje przyprowadzona do zagubionej w dżungli świątyni bogini Durgi, umieszczona w luksusowych warunkach pod opieką natywnych służących, którzy trzęsą się ze strachu na samo wspomnienie o swoim panu, którego nazywają Tuan Maczan, co podobno ma znaczyć Władca-Tygrys. Więc ta
Daisy – do tej pory nie wiedząc, kto ją właściwie porwał i w jakim calu – zaczyna kombinować, że znajduje się w niewoli u potężnego maharadży. Pewnego wieczoru słyszy – w indochińskiej dżungli! – jak ktoś w świątyni gra Beethovena na fortepianie... Z nabożnym lękiem służąca prowadzi ją do swego pana. Daisy jest zaintrygowana...
I wtedy następuje coś niesamowitego. Okazuje się, że ten Tygrys i tajemniczy maharadża to nie kto inny jak niejaki Mr Swanson, którego Daisy nazywa „kupczykiem" i o którym słyszała że „robi w kauczuku". Daisy nabiera przekonania, że całe to misternie zorganizowane porwanie ma na celu wymuszenie za nią okupu. To jest absolutnie nieprawda, ale blondynie nie daje się już tego wyperswadować. Biedny Mr Swanson może sobie teraz właściwie robić, co tylko chce. Może jej recytować Demona Michaiła Lermontowa – najczystszy duszeczypatielnyj romantyczny poemat gotycki o miłości niebiańsko-piekielnej, od którego ciarki chodzą po plecach. Może roztaczać przed nią perspektywy jednoznacznie mitologiczne; może stawiać ją na piedestał jako boginię, rzucać jej do stóp klejnoty, władzę. On jest w tym naprawdę niezły i z dużą wirtuozerią wchodzi w archetyp wywodzący się gdzieś chyba aż od Hadesa i Prozerpiny – to powinno być niezawodne. Wystarczy porwać tę Korę z miałkiej codzienności, zademonstrować jej całą swoją potęgę, żeby poczuła się małym kurczaczkiem - a następnie delikatnie wziąć ją na ręce, postawić na ołtarzu i paść u jej stóp.
Cytat: „Za niezmierzone bogactwa, za pełnię władzy nade mną, za dobro i zło, za wszystkie myśli, pragnienia i tęsknoty, które spoczną u twoich nóg, za pokorę, zachwyt i cześć ponad miarę ludzką, za miłość ogromną poza którą nie istnieje nic – kochaj." Klasyczne i krystalicznie precyzyjne mitologiczne uwiedzenie; rzec-by można, ćwiczenie praktyczne z multimitologii. To się nie mogło nie udać – ale nie udało się.
I tutaj docieramy do pytania o granice mitologii. Jestem dziwnie spokojna, że gdyby w świątyni pojawił się ociekający krwią satrapa z trzema obciętymi głowami wrogów w każdej ręce, byłaby wciąż spora szansa, że Daisy westchnąwszy „jesteś pan barbarzyńcą" zgrabnie osunie się w jego ramiona. To byłoby w sumie bardziej w konwencji, jakiś dziki egzotyczny władca. Ale biznesmen? – Daisy wymawia to słowo tak, jakby spluwała. Tu jest jej granica gotyku. Mając mało lat, pamiętam, że czytając to odczuwałam żądzę mordu: „Zabić kretynkę to mało!". Musiało upłynąć bardzo dużo wody, żebym zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi.
A chodzi właściwie o to, że każdy chce kochać, ale mało kto chce być kochany. Że oczywiście, jeśli ktoś ma w sobie jakieś komponenty Prozerpiny, to będzie wzdychać „proszę mnie porwać", ale dodatkowo natychmiast zacznie dokładnie precyzować kto ma porwać, dokąd i w jaki sposób. I jeśli ktoś wcześniej nieupoważniony ośmieli się porywać, to spotka się z frontalnym odporem. Z miliona powodów, z których każdy
następny jest bardziej durny od poprzedniego. Bo jest za stary, za młody, za gruby, za chudy, za wysoki, za niski, bo nie jest brunetem/blondynem, a my wolimy brunetów/blondynów, bo ma nie taki zarost, kolor oczu, bo nie umie grać na skrzypcach, bo ma nie takie wykształcenie, zawód, kształt rąk, zęby, bo ma trądzik albo nosi okulary, bo – do cholery jasnej! – jest biznesmenem a nie maharadżą i wygląda jak kupczyk. Bo coś jest inaczej, niż Ja Chcę. I właśnie dlatego tak niesamowicie łatwo popełnić identyczny błąd, co pusta lalka imieniem Daisy, choćby teoretycznie było się przecież całkowicie pewnym, że jest się ponad to.
Bycie mitologiczną bohaterką zawiera w sobie element przekraczania granic. Jeśli granice są znane – a tak teoretycznie jest, jeśli uda nam się rozszyfrować zawczasu archetyp, z którym mamy do czynienia - przekroczenie ich nie wymaga większego wysiłku, można się odpowiednio przygotować, umalować, ubrać w szpilki i przetrenować wdzięczne wachlowanie rzęsami. Przy ćwiczeniach praktycznych z mitologii granice są zazwyczaj nie tam, gdzie się nam wydaje, za to w miejscach całkiem niespodziewanych. Bo archetypy to nie gotowe, niezmienne scenariusze.
Mimo to, zawsze jest jeszcze nadzieja. W końcu w każdej mitologii chodzi o inicjację, o rozwój. Nikt nie ma obowiązku urodzić się mądrym od razu. Nie trzeba nawet koniecznie uczyć się wyłącznie na cudzych błędach. Ale jeśli ktoś dokonuje wyboru by nie uczyć się wcale – to są tego konsekwencje i to bardzo bolesne. Nie pamiętam, co w końcu stało się z powieściową Daisy. O ile się nie mylę, uciekła ze świątyni, a w końcu zapewne została bardzo konwencjonalną zdobyczą przystojnego i stereotypowego do bólu pana Jerzego. Nigdy nie została niczyją boginią, być może nawet nie dowiedziała się, co straciła. Utonęła w banale, w machinalnie wykonywanych codziennych czynnościach. Jeśli zachowała swoją powierzchowność i głupotę, może nawet była szczęśliwa – jako znudzona żona, kwocza matka, zaabsorbowana nieistotnymi sprawami gospodyni domowa, dekoracyjna lalka w towarzystwie. Ale jeśli, na własne nieszczęście, z czasem dorosła, to poczucie straty i obrzydzenia do siebie samej musiało być nieznośne.
Poradzenie sobie z inicjacją to jednak tylko połowa sukcesu. Mity mają często dość irytującą właściwość kończenia się wraz z rozwiązaniem początkowego konfliktu. A życie toczy się dalej i – jeśli się nie dotrzymuje mu kroku w rozwoju – można się własną mitologią udusić. Ilustruje to pewna bardzo smutna historia, którą miałam okazję obserwować na własne oczy.
On (nazwijmy go Adam) był wykładowcą na mojej uczelni w czasach, gdy dopiero co dostałam się na studia. Był dużej klasy mediewistą z tytułem doktorskim, prowadził też kilka obowiązkowych kursów lingwistycznych dla młodszych lat. Był to typ wykładowcy, przed którym studentki drżały ze strachu – cholernie inteligentny, diablo ironiczny, chociaż może nie porażająco przystojny, to o dosyć mrocznym typie urody. Dziewczyny nie wytrzymywały jego wymagań i kąśliwych komentarzy i masowo przepisywały się do grup innych prowadzących. Ja byłam chyba jedyną, która postąpiła odwrotnie, ale po pierwsze cenię złośliwą inteligencję, a po drugie po traumie liceum przysięgłam sobie, że nikomu nie dam się więcej zastraszyć.
Ona (nazwijmy ją Ewa) była ode mnie młodsza o mniej więcej dwa lata, cicha szczupła brunetka, ale z tych zdolniejszych. W pewnym momencie poszła plotka, że coś się między nimi dzieje. Pamiętam, że wszyscy patrzyli na nich z nieukrywanym podziwem, jak przemykali się po labiryncie korytarzy anglistyki. Zdawali się unosić nad ziemią jak jakieś mitologiczne bóstwa, biła od nich jakaś energia. To nawet nie była zazdrość o nią, czy o niego – tylko raczej taka dojmująca tęsknota jak w starej francuskiej piosence z refrenem „czy na mnie tak ktoś popatrzeć by mógł." Adam, nie tracąc nic ze swojej charyzmy, całował ziemię po której stąpała Ewa. A Ewa rozkwitając cała pełnią swojej urody i talentu wodziła za nim wzrokiem ociekającym uwielbieniem. To była akademicka mediewistyka połączona z wiktoriańskim mitycznym średniowieczem (ona zajęła się powieścią gotycką oczywiście). To były ruiny zamczyska, to była opera, to byli Abelard i Heloiza na naszej uczelni.
Bardzo szybko się pobrali, potem urodziło się dziecko, ona poszła na studia doktoranckie (ja już też wtedy byłam doktorantką). Miałam okazję poznać Adama trochę bliżej będąc wspólnie z kilkorgiem jeszcze kolegów na stypendium w Glasgow. Nawet w oddaleniu od siebie przez parę miesięcy oni byli do siebie przyrośnięci. Każdy temat kończył się Ewą, telefonem do Ewy, telefonem od Ewy. Potem Ewa przyjechała do Glasgow. Całkowicie zapatrzona w tego, który był jej mistrzem i ukochanym – konsultowała z nim każde słowo swojego doktoratu. Jednak, po powrocie do Polski, pojawiły się na wydziale plotki, że coś jest u nich nie tak. Stali się milczący, drażliwi. Nie byłam z nimi w stosunkach na tyle bliskich, by mi się zwierzali, ale z fragmentów wypowiedzi można było wiele zrozumieć.
Ewa się dusiła. Nie wytrzymywała po kilku latach roli uczennicy, Heloizy, Persefony. Być może nauczyła się już wszystkiego, co Adam mógł jej zaoferować. Być może własna praca nad doktoratem rozbudziła w niej pragnienie zmiany. Potrzebę przekształcenia ich związku w coś innego niż archetyp mistrz i uczennica. Jestem przekonana, że oboje bardzo się kochali. Ewa jednak potrzebowała swobody, wolności, partnerstwa. A Adam nie potrafił jej tego dać. Musiałby, mimo całego swojego uwielbienia do niej, usunąć się odrobinę z tym swoim mistrzowskim autorytetem, uznać ją za równą sobie – nie boginię, nie kurczaczka, którym można się opiekować – za partnerkę. Męczyli się w ten sposób przez jeszcze parę lat, do końca jej doktoratu. W atmosferze coraz większych wzajemnych pretensji, szarpania się o dziecko, awantur i kąśliwej ironii. W końcu wzięli rozwód. Adam przeniósł się z anglistyki – jak sądzę, żeby zrobić tam miejsce Ewie – ale ona po obronie nie została na uczelni. Straciłam z nimi kontakt i nie wiem, jak potoczyły się ich dalsze losy. Jednak ich historia tkwi w mojej pamięci jako przestroga przed potęgą mitologii. I przypomnienie, że nic – nawet wieczne archetypy – nie jest dane raz na zawsze.
Dorota Babilas