piątek, 25 września 2009

Szkodliwe i pożyteczne - pomiędzy tradycyjnym patriarchatem a próbami emancypacji.

[Poniżej tekst Doroty sprzed kilku lat, pierwotnie napisany na jakąś konferencję bardziej popularną niż naukową. W paru kolejnych swoich wcieleniach obsłużył kilka następnych konferencji i wykładów. W wersji najbardziej oddalonej miał za przykłady bajki mazurskie (bo to miało iść w jakiejś folklorystyce w Piszu) - ale tę akurat konferencję odwołano. W ramach zbierania tekstów rozproszonych przenoszę na bloga. Zresztą wiele się nie zestarzał. M.]


Zainteresowanie nauki baśniami sięga dziewiętnastego wieku. Wydawane od 1812 do 1857 roku przez braci Grimm zbiory baśni ludowych pobudzały kolekcjonerską pasję etnografów, którzy poszli w ich ślady. Ludowe opowieści, jak też literackie baśnie, stały się istotnym przedmiotem studiów dla badaczy motywów mitycznych i fantastycznych w kulturze. Hipoteza istnienia Monomitu, czyli wspólnego psychologicznego mianownika wszystkich opowieści mitycznych, wysunięta przez jungowską szkołę analizy mitologii i religii, raz jeszcze podkreśliła znaczenie baśni jako materiału źródłowego do badań przemian wątków archetypowych. "Benedyktyńska" praca skatalogowania znanych baśni ludowych i identyfikacja poszczególnych motywów w nich zawartych jest dziełem skandynawskich uczonych Antti Aarne i Stitha Thompsona. Na podstawie rozległego materiału badawczego, przedmiotem ich dalszych studiów - pozostających w duchu psychologii jungowskiej - stała się rola baśni w rozwoju psychicznym najmłodszych słuchaczy.

W 1975 roku psycholog dziecięcy Bruno Bettelheim wysunął w książce Cudowne i pożyteczne tezę, że baśnie stanowią trudny do przecenienia element w socjalizacji dziecka. Jego zdaniem baśń, w ujęciu psychoanalitycznym, jest bramą do świata mitów i archetypów. Dzięki temu pozwala dziecku w sposób symboliczny rozpoznać wśród fantastycznych wątków własne problemy, jak również podsuwa mu sposoby ich rozwiązania.

Jednak, tak jak jungowscy badacze mitologii, jak na przykład Joseph Campbell, skupiali się na motywach inicjacji męskiego bohatera mitów, tak Bettelheim nie uwzględnia w swej analizie specyfiki socjalizacji dziewczynek, oferując androcentryczne spojrzenie na świat baśni. Wzorce wpajane dziewczynkom przez baśnie są niejednokrotnie nie tylko dalekie od pożytecznych (chyba, że mamy tu na myśli pożytek patriarchalnego społeczeństwa z podporządkowania sobie kobiety), ale wręcz szkodliwe. Zamiast wyzwalającego archetypu oferują dziewczynce stereotyp potulnej, "wiktoriańskiej" kobiety jako najwłaściwszą, czy wręcz jedyną formę realizacji jej ról płciowych i społecznych. Moją tezę o baśniach szkodliwych i o baśniach pożytecznych dla kobiet pragnę zilustrować dwoma przykładami: Syreny i Pięknej i Bestii.

W 1835 roku Hans Christian Andersen opublikował pierwszy zbiór swoich baśni, zawierający między innymi baśń o syrenie. Co ciekawsze, opowieść ta napisana została specjalnie dla dziewczynki, Idy Thiele, córki sekretarza w Akademii Sztuk Pięknych. Syrena, znana też pod tytułem Mała Syrenka stanowi niemalże kompendium dziewiętnastowiecznych lęków i stereotypów dotyczących kobiecości.

Tytułowa syrena, notabene pozbawiona własnego imienia, jest najmłodszą z sześciu córek króla mórz. Umieszczenie bohaterki jako najmłodszego (i najpiękniejszego) dziecka w rodzinie typowe jest dla baśni podejmującej tematykę inicjacji miłosnej. Treścią opowieści Andersena jest próba zdobycia przez syrenę miłości ziemskiego księcia. Znaczącym szczegółem jest, że podwodny świat bohaterki pozbawiony jest męskich postaci z wyjątkiem odległego emocjonalnie ojca; prym wiodą w nim natomiast dwie stare kobiety: babka i czarownica. Babka syreny jest uosobieniem godności i akceptacji swego losu, tego też próbuje nauczyć wnuczkę. Czarownica podsyca niebezpieczne pragnienia młodej syreny związane z opuszczeniem znanego jej świata.

Piętnastoletnia syrenka zakochuje się w księciu, któremu uratowała życie podczas burzy. Moment ten jest dla niej też chwilą uświadomienia sobie własnej potworności. Opowieść o Małej Syrence stanowi najbardziej rażący przykład baśni szkodliwej dla kobiet. W baśni tej bohaterka przedstawiona jest jako istota obca i nieludzka - potwór z głębin morza, który jednocześnie urzeka i odpycha. Jej największym urokiem i najsilniejszą bronią jest piękny głos. Swym anielskim śpiewem może czarować marynarzy i wieść ich okręty ku zgubie. Miłość do człowieka sprawia jednak, że syrena zaczyna spoglądać na swoje ciało z obrzydzeniem. Zdaje sobie sprawę, że poniżej pasa jest dla ukochanego odrażającym potworem - zimną, oślizłą rybą. Trudno o bardziej obrazowy symbol wiktoriańskiego strachu przed kobiecą seksualnością.

Co najważniejsze jednak, podkreśla Andersen, syrena pozbawiona jest nieśmiertelnej duszy. Uzyskać ją może wyłącznie w przypadku, jeśli zostanie poślubiona przez mężczyznę. Dyskurs religijny idzie więc w parze z biologicznym, aby zdegradować bohaterkę do poziomu zwierzęcia. Ludzkie uczucia, słodki głos, piękna twarz i kibić to tylko pozory, pod którymi kryje się potwór. Syrena, nawet nie krzywdząc nikogo, reprezentuje niebezpieczną stronę natury i siły demoniczne. Dziewczynka, w naturalny sposób identyfikując się z bohaterką, akceptuje fakt, że dla patriarchalnego społeczeństwa nawet jej dobroć nie jest wiarygodna. Stanowi pozór, pod którym musi kryć się niebezpieczna strona kobiecości. Jak syrenka, dziewczynka musi więc zadać sobie trud udowodnienia, że jest człowiekiem. I tak samo jak ona poniesie nieuniknioną porażkę.

Wiedząc, że jej rybi ogon wzbudziłby odrazę księcia, syrena błaga czarownicę o truciznę, dzięki której zamieni się on w parę zgrabnych nóg. Dla uzyskania akceptacji ludzi syrena poświęca swój największy atut - piękny głos. Godzi się też na ciągły ból swych "sztucznych" nóg. Samookaleczenie syreny, któremu poddaje się, aby sprostać wymaganiom męskiego świata, przypomina desperacki czyn sióstr Kopciuszka, które okaleczyły sobie stopy chcąc wcisnąć na nie pantofelek, co zapewniłoby im małżeństwo z księciem. Bohaterski czyn uratowania księcia daje jednak syrenie moralne prawo oczekiwania jego miłości, co więcej - sam uratowany marzy o swej wybawicielce, którą przez chwilę widział na brzegu. Jeśli ukochany ją odrzuci, syrena nieodwołalnie zginie. Jednak wyrzeczenie się głosu uniemożliwia wyjaśnienie wszystkich nieporozumień. Nierozpoznana, niema i cierpiąca męki przy każdym kroku, syrena stara się zaskarbić sobie miłość księcia jako jego sługa.

Syrena wśród swych sióstr zachowywała pełnię godności, była dumną królewską córką. W świecie księcia traci swoją pozycję społeczną, jest już tylko niemą służką, tolerowaną jedynie ze względu na urodę i wdzięczny taniec. Towarzyszy swemu ukochanemu w wycieczkach, a nocą "sypia na aksamitnej poduszce pod jego drzwiami" (Andersen, 1911, s.23). Staje się pupilką księcia, który nonszalancko bawi się jej uczuciami.

Degradacja, którą syrena ściąga na siebie nierozsądnie podejmując aktywną rolę w staraniach miłosnych, jest degradacją przede wszystkim społeczna. Pragnąc księcia i próbując go zdobyć, nie zachowała się jak dama, więc teraz traktowana jest jak prostaczka. Gdy książę znajduje ją na stopniach swego pałacu, syrenka jest naga, niema i nieistotna. Oczywiście, Andersen nie posuwa się do sugestii, że książę skorzystał z okazji, by uczynić zapatrzoną w niego milczącą nieznajomą swoją kochanką, jednak jego stosunek do niej naładowany jest erotyzmem. Całuje ją w usta, pieści jej długie włosy, a raz nawet deklaruje chęć poślubienia, tylko po to, by obrócić całą rozmowę w okrutny żart. Syrena w oczach księcia nie zasługuje na szacunek - jest śliczną, kaleką służącą, którą można traktować jak domowe zwierzątko. Andersen zdaje się aprobować to podejście. Syrena odrzuciła zachowanie uległej, pasywnej wiktorianki, zachowującej pozory i pozwalającej mężczyźnie się zdobywać.

Wreszcie książę poślubia odpowiednią kandydatkę - królewnę z sąsiedniego państwa. Gorzką ironią jest fakt, że to ją uważa za kobietę, która podczas sztormu przyszła mu z pomocą. W noc weselną syrena towarzyszy księciu w orszaku. Kochające ją siostry, dzięki własnemu samookaleczeniu, wyprosiły dla niej ostatnią szansą uratowania życia, warunkiem tego jest zabicie wiarołomnego mężczyzny. Niezdolna tego uczynić, zrozpaczona syrena rzuca się z pokładu statku czując, że umiera i zamienia się w morską pianę.

Baśń Andersena podejmuje temat "naturalnego" masochizmu kobiety. Przedstawia miłość jako śmiertelne zagrożenie, nieuniknioną katastrofę, którą młoda kobieta ściąga na siebie wiedziona autodestruktywnym impulsem. Baśń Syrena można też odczytać jako ostrzeżenie przed próbami wyrwania się ze swojej klasy społecznej, rodziny, środowiska. Książę ostatecznie poślubia narzeczoną podsuniętą mu przez rodziców. Gdyby syrena zechciała uczynić to samo, być może ocaliłaby życie. W dobie Romantyzmu, Andersen rzucał więc wyzwanie romantycznym pragnieniom młodych kobiet, widząc w nich zagrożenie dla porządku społecznego.

Tej pochwale "naturalnej" pasywności i konformizmu kobiety przeciwstawić można inną baśń - Piękną i Bestię. Co ciekawe, opowieść ta napisana została w 1740 roku przez kobietę, panią de Villeneuve. Inspiracje tej baśni wywodzą się z tradycji ludowej, sklasyfikowanej jako typ 425C przez Aarne i Thompsona; są to opowieści o poszukiwaniu przez bohaterkę utraconego ukochanego (Aarne, 1964, ss. 140-143; Thompson, 1946, s. 173). Wszystkie operują na zasadzie podobnego paradygmatu:

1. Dziewczyna jest przyrzeczona potworowi przez nieświadomych swego czynu rodziców. Mąż-bestia ma zwykle formę zwierzęcą: dzika, wilka, węża, żaby lub jeża. Często odzyskuje ludzką postać w nocy, w dzień zamieniając się w bestię.

2. Odczarowanie potwora poprzez pocałunek, łzy, zniszczenie jego zwierzęcej skóry.

3. Utrata męża - odczarowanie powoduje jego zniknięcie; zazwyczaj jest też chwilą, w której dziewczyna uświadamia sobie, że go pokochała.

4. Poszukiwanie męża - żona przechodzi przez szereg prób.

5. Odzyskanie męża - żona, dojrzalsza po przejściu prób, gotowa jest, by rozpocząć nowe życie z mężem w ludzkiej postaci.

Obecnie najbardziej rozpowszechniona jest wersja Madame Leprince de Beaumont z 1757 roku. Będąc nauczycielką, uprościła ona długą i zawiłą opowieść Madame de Villeneuve na użytek swoich uczennic. Tak więc, porównując z Syreną Andersena, mamy możliwość skontrastowania dwóch baśni napisanych dla młodych kobiet - przez mężczyznę i przez kobietę.

Piękną i Bestię krytycy baśni oceniają niezwykle wysoko, twierdząc wręcz, że "oprócz Kopciuszka jest to najgłębsza i najpiękniejsza baśń jaka istnieje" (Otie, 1974, s.45). Porównanie z Kopciuszkiem jest uzasadnione. Podobnie jak Kopciuszek, Piękna i Bestia porusza zagadnienia nazywane przez Bettelheima "trudnościami edypalnymi dziecka" (Bettelheim, 1996, s.470). W Kopciuszku problemem były dramatyczne skutki zazdrości ze strony jednego z rodziców. Piękna i Bestia dowodzi natomiast, że edypalna miłość dziewczynki do ojca jest naturalna i może być pożyteczna, jeśli w procesie dojrzewania zostanie przeniesiona na osobę ukochanego. Jak podkreśla Roger Sale, "Piękna i Bestia jest jedną z niewielu baśni we współczesnym kanonie literatury dziecięcej, która nie neguje centralnej roli miłości i seksualności" (Sale, 1978, s.63).

W baśni pani de Beaumont Piękna jest najmłodszą (i oczywiście najpiękniejszą) córką kupca. Jest skromna i uczynna, z uśmiechem znosi nawet niedostatek spowodowany nieudanymi inwestycjami ojca. Cały konflikt spowodowany jest jej niewinną prośbą o kwiat róży. Kupiec, goszcząc we wspaniałym zaczarowanym zamku, kradnie kwiat z ogrodu tajemniczego gospodarza. Pojawia się potworna Bestia; jako zadośćuczynienia żąda jednej z córek kupca. Słysząc straszne nowiny, Piękna ma wyrzuty sumienia, gdyż róża miała być prezentem dla niej. Postanawia udać się do zamku Bestii. Od samego przybycia traktowana jest tam z najwyższym szacunkiem, a każde jej życzenie spełniane jest natychmiast. Jednak, gdy Bestia prosi ją o rękę, Piękna grzecznie odmawia. Pomimo to, Bestia dalej traktuje ją z uprzedzającą uprzejmością. Wyraża nawet zgodę, by odwiedziła swą rodzinę, jeśli obieca, że wróci w ciągu tygodnia. Za sprawą zazdrosnych sióstr powrót Pięknej opóźnia się. Pewnej nocy śni jej się, że Bestia umiera, gdyż złamała dane mu słowo. Nagle uświadamia sobie, że pokochała swego dziwnego adoratora. W czarodziejski sposób przenosi się do zamku, dokąd dociera w ostatniej chwili, by uratować życie Bestii, wyznając mu miłość. Potwór natychmiast zmienia się w przystojnego księcia, a baśń kończy się ucztą weselną.

Szczegóły wyglądu Bestii pozostawione są wyobraźni czytelnika. Bruno Bettelheim przypomina, że w wielu ludowych wersjach tej baśni ma on postać węża (Bettelheim, 1996, s.469). Odzyskawszy ludzką postać książę wyznaje, że został ukarany za egoizm i tylko bezwarunkowa miłość mogła go uratować. Wąż symbolizuje wykorzystanie innej osoby dla własnych egoistycznych celów, najczęściej uwiedzenia. Róża, która jest symbolem miłości pomiędzy ojcem a córką, może też oznaczać utratę dziewictwa, deflorację, która wydaje się aktem bestialskim zarówno dla młodej dziewczyny, jak i dla jej ojca. Baśń dowodzi, że obawy ich były nieuzasadnione. Miłość młodej kobiety do ojca zostaje przeniesiona na osobę przyszłego małżonka. Targana sprzecznymi zobowiązaniami Piękna wraca do bezpiecznego domu dzieciństwa tylko po to, by zdać sobie sprawę, że osobą, którą kocha naprawdę jest Bestia. Gdy tylko podejmie ostateczną decyzję, by zostawić dzieciństwo za sobą, możliwość związku erotycznego jawi się przed nią w całym swoim pięknie.

Bettelheim zauważa, że baśń Piękna i Bestia wyprzedza o wiele stuleci teorię Freuda, że dopóki dziecko nie wyrosło z edypalnej fazy rozwoju, to znaczy dopóki wszystkie swoje uczucia łączy z osobą rodzica, musi doznawać odrazy wobec dziedziny płci, gdyż tylko taka negatywna postawa gwarantuje przestrzeganie zakazu kazirodztwa. Kiedy uczucia miłosne zostają w toku dojrzewania przeniesione na osobę odpowiedniego partnera, pragnienie seksualne przestaje być odbierane jako zwierzęce i odrażające (Bettelheim, 1996, s.471).

Piękna i Bestia zawiera motywy fantastyczne będące pod wieloma względami lustrzanym odbiciem Małej Syrenki. Obie główne bohaterki pozbawione są imion, co czyni z nich swego rodzaju "Everywoman" - uosobienie kobiecości jako takiej, nie zaś historie poszczególnych kobiet. Do tej kategorii można by zresztą zaliczyć i Kopciuszka. Inną symptomatyczną prawidłowością jest fakt nieobecności matek bohaterek. Zarówno Syrena, jak i Piękna pozbawione są istotnej pomocy w poszukiwaniu swojej kobiecości. Obie też opuszczają znany świat dzieciństwa, by zmierzyć się z problemami dojrzewania do miłości. Jednak, gdy Syrena wymyka się do ukochanego ukradkiem, wbrew woli ojca i babki, bohaterka Pięknej i Bestii zostaje oddana Bestii właśnie przez ojca, który spełnia dane przyrzeczenie.

W obu baśniach występuje motyw potworności. Syrena była pięknym potworem, który stara się udowodnić, że jest istotą ludzką. Piękna sama skonfrontowana jest z odrażającą bestią i musi nauczyć się doceniać to, co niewidoczne dla oczu. Baśń pani Leprince de Beaumont dociera do samego sedna naszej obawy przed brzydotą. Wielokroć podkreślany fakt dobroci i nienagannych manier Bestii wobec dziewczyny pozostaje niezauważony przez nią samą, uporczywie oceniającą swego adoratora wyłącznie na podstawie jego wyglądu. Brzydota zmusza Bestię, by zachowywał się tak, jakby przymioty charakteru nie mogły jej nigdy zrekompensować. Chociaż Piękna jest przedstawiana jako osoba inteligentna - wystarczy chociażby przypomnieć sobie wersję filmową studia Disneya, która czyni ją prawdziwą intelektualistką - w pewnej mierze jest niedojrzała. Uosabia czysto duchową i emocjonalną stronę natury ludzkiej, która musi być uzupełniona przez połączenie z częścią cielesną, zwierzęcą reprezentowaną przez Bestię. Ich zaślubiny stanowią więc symboliczny wyraz integracji dojrzałej osobowości. Innowacją wprowadzoną przez panią Leprince de Beaumont jest tylko to, że Piękna nie musi już odbywać długiej i pełnej przeciwności drogi w poszukiwaniu swej dojrzałości - liczy się uświadomienie sobie przez nią swej prawdziwej natury. Najważniejszym elementem baśni jest nie rozwój uczuć, które Bestia budzi w Pięknej, lecz rozwój samej bohaterki. Cierpi ona do czasu, aż sama uświadomi sobie, że jej miejsce nie jest już w dziecinnym świecie i że musi teraz iść tam, dokąd prowadzi ją serce.

To, co czyni Piękną i Bestię tak poruszającą, jest podkreślenie, że dojrzałość seksualna możliwa jest do osiągnięcia jedynie w związku zbudowanym na miłości i wolnym wyborze. Dlatego właśnie, mimo że rozłąka - będąca przecież rozdzieleniem z własną duszą - niemal zabija Bestię, nalega on, by Piękna wróciła do domu ojca i czeka cierpliwie, aż będzie gotowa go poślubić. Jak twierdzi Roger Sale, pani Leprince de Beaumont chciała przekazać dziewczynkom powierzonym jej pieczy, że mogą być szczęśliwe, jeśli uwierzą w możliwość szczęśliwego związku i dzięki temu zamienią bestię w każdym mężczyźnie w przystojnego księcia. Miłość może przezwyciężyć strach. Zła czarownica, która przeklęła Bestię to w istocie sama Piękna, tak więc "ta, która rzuca czar, może go też zdjąć" (Sale, 1978, s. 62).

Osiemnastowieczna baśń Piękna i Bestia jest również świadectwem swoich czasów, podobnie jak Syrena Andersena, pozostawała w kręgu dziewiętnastowiecznego systemu wartości. Właśnie XVIII wiek zaznaczył się poszukiwaniem indywidualności i osobistego szczęścia. Idee te realizowane były w dużej mierze również przez kobiety, pod względem wykształcenia i oczytania stojące wówczas wyżej od mężczyzn. Postulat małżeństwa opartego na wzajemnej miłości, szacunku i zbieżności zainteresowań, jeden z ważnych tematów Oświecenia, realizowany jest między innymi poprzez dydaktyczną rolę baśni takich jak Piękna i Bestia.

Rola baśni w socjalizacji dziecka trudna jest do przecenienia, czego dowodem są chociażby liczne apele o codzienne czytanie dzieciom. Nieco większych trudności dostarcza uwzględnienie specyfiki socjalizacji małych dziewczynek. Od najmłodszych lat są one bowiem poddane różnorodnym presjom, tak w życiu jak i w baśniach. Naciski te wynikają z dominującego w naszej kulturze męskiego sposobu widzenia świata i podporządkowanej roli społecznej kobiety. Dziewczynka bardzo wcześnie uświadamia sobie własną odmienność i ograniczone możliwości, a większość baśni, operując stereotypami, jeszcze ten stan pogłębia.

Krytyka feministyczna podsuwa kilka sposobów rozwiązania tej zawiłej sytuacji. Po pierwsze, można napisać całkiem nowe baśnie. Wiele pisanych współcześnie książek dla dzieci stara się nie powielać stereotypów dotyczących ról płciowych. Można też przerobić istniejące już, powszechnie znane baśnie. Próby takie idą w dwóch kierunkach. Niektóre, jak Bajki poprawne politycznie Jamesa Garnera, w swoich wysiłkach unowocześnienia znanych opowieści tak, by nikt czytając je nie poczuł się urażony, stają się w istocie parodią baśni. Jednakże błędem byłoby sądzić, że wszelkie próby ingerencji w klasyczny kanon baśni muszą skończyć się porażką poprzez sprowadzenie do absurdu. Inną drogę proponuje Angela Carter, która w tomie opowiadań Czarna Wenus w błyskotliwy sposób reinterpretuje klasyczne baśnie, szczególnie eksponując w nich wątki psychoanalityczne. Jedną z przetworzonych tam baśni jest Piękna i Bestia, zamieszczona pod tytułem Oblubienica Tygrysa. Opowiadania Carter, mimo iż w zasadzie pozostają wierne baśniowym pierwowzorom, są wieloznaczne i nasycone erotyzmem, przeznaczone raczej dla dorosłego czytelnika.

Reinterpretacje klasycznych baśni, przeznaczone zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, objęły też Małą Syrenkę. W 1989 roku studio Disneya wypuściło własną animowaną wersję baśni Andersena, diametralnie różną w treści od oryginału. Po pierwsze, córka króla mórz otrzymuje w niej imię Ariel. Nie ma też groźby utraty życia, jeśli nie oczaruje księcia. Wszystko kończy się jednak dobrze, a syrenka w najwłaściwszej chwili odzyskuje głos i zdobywa miłość ukochanego. Co ciekawsze, sukces filmu sprawił, że postanowiono kontynuować opowieść i w roku 2000 ukazała się część druga - Powrót do morza, gdzie Ariel musi ponownie stać się syreną, aby ratować swoją córkę. Jeszcze inną, humorystyczną wersję Syreny zawarł w opowiadaniu Trochę poświęcenia Andrzej Sapkowski. Syrena imieniem Sh'eenaz żąda tam od księcia - za pośrednictwem tłumaczącego wiedźmina - aby to on zamienił parę nóg na rybi ogon. Książę jest oburzony:

- Zimna makrela! Niech sobie znajdzie dorsza!
- Co on powiedział? - zaciekawiła się Sh'enaz podpływając.
- Że nie chce mieć ogona!
- To powiedz mu... Powiedz mu, żeby się wysuszył!
- Co ona powiedziała?
- Powiedziała - przetłumaczył wiedźmin. - Żebyś się utopił.

(Sapkowski, 1995, s.183)

Jeszcze inną możliwością jest dogłębna analiza literacka i kulturoznawcza baśni z punktu widzenia ich roli dla socjalizacji kobiet. Obnażenie ukrytych przekazów ideologicznych pozwala czytelniczkom podejść do baśni w sposób świadomy. Próby takiej podejmuje się między innymi Clarissa Pinkola Estes w książce Biegnąca z wilkami. Będąc z zawodu psychoanalityczką szkoły jungowskiej, Estes podkreśla mityczne korzenie baśni i ukazuje rolę zawartych w nich archetypów, zwłaszcza archetypu Dzikiej Kobiety. Baśń, podobnie jak mit, ma według niej działanie wyzwalające, które może być wykorzystane w psychoterapii.

Pytanie, czy kobiety mogą "wybić się na mit", zadają też polskie teoretyczki, Kazimiera Szczuka i Kinga Dunin. Obie analizują Kopciuszka, podejmując tematy ograniczania i okaleczania kobiet, które jak widzieliśmy nie są specyfiką tylko tej baśni. Mimo, iż główne pytanie o istnienie i zasadność istnienia mitów kobiet pozostaje bez odpowiedzi, toczące się dyskusje z pewnością doprowadzą do zmian pożytecznych dla następnych pokoleń małych dziewczynek.

Bibliografia:

* Aarne Antti, 1964, The Types of Folktale, Helsinki: Academia Scientiarum Fennica.
* Andersen Hans Christian, 1911, Baśnie, Warszawa: Wydawnictwo J. Mortkowicza.
* Bettelheim Bruno, 1996, Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni, Warszawa: Wydawnictwo WAB.
* Campbell Joseph, 1997, Bohater o tysiącu twarzy, Poznań: Zysk i S-ka.
* Carter Angela, 2000, Czarna Wenus, Warszawa: Czytelnik.
* Dunin Kinga, 2000, Karoca z dyni, Warszawa: Wydawnictwo Sic.
* Estes Clarissa Pinkola, 2001, Biegnąca z wilkami, Poznań: Zysk i S-ka.
* Garner James, 1994, Politically Correct Bedtime Stories, London.
* Opie Iona i Peter, 1974, The Classic Fairy Tales. Oxford: Oxford University Press.
* Sale Roger, 1978, Fairy Tales and After. Cambridge Mass.: Harvard U. P.
* Sapkowski Andrzej, 1995, Miecz przeznaczenia, Warszawa: Supernowa.
* Szczuka Kazimiera, 2001, Kopciuszek, Frankenstein i inne. Feminizm wobec mitu, Kraków: Wydawnictwo eFKa.
* Thompson Stith, 1946, The Folktale, New York: Holt, Rinehart & Winston.

niedziela, 13 września 2009

Ukraińskie postscriptum

Komentarz AndSola do naszego poprzedniego wpisu zainspirował nas do dłuższej odpowiedzi. Pisze więc AndSol:
Można by na pokutę za kolonialną przeszłość nauczyć się ukraińskiego. Znam niewiele osób, które się go ostatnio nauczyły. Tylko jedna z nich jest młoda.

Pewno z tym ukraińskim byłby taki problem, że za bardzo podobny do polskiego. To, wbrew pozorom, wcale nie ułatwia. Część wyjazdu spędziliśmy w towarzystwie Saszy – syna ukraińskiego wspólnika mojego klienta (wiem, to bardzo skomplikowana relacja rodzinna), który skończył prawo na Uniwersytecie Karola i porozumiewał się z nami tak, jak mu było najłatwiej, czyli po czesku. Zaiste słowiańska wieża Babel. Zresztą ukraiński w czystej postaci momentami brzmi jak język „Starej Baśni” – przykładowo „żertwa na chram”.

Dość symptomatyczne były instrukcje rozlepione po lwowskich tramwajach jak „pięknie i poprawnie” komunikować się w różnych wokółtramwajowych sytuacjach (w domyśle bez naleciałości rosyjskich i polskich). Czyli na przykład nie „stojanka” ale „zupinka”. I nie „reszta” ale „zdacza”. Ale już na przykład w Kamieńcu Podolskim, który należał do Polski po raz ostatni w roku 1772, polskiego naucza się razem z angielskim w „koledżach” o profilach turystyczno – biznesowych. Nasza lokalna przewodniczka właśnie takim wyuczonym („bezkorzennym”) polskim władała w stopniu zupełnie zadowalającym.

Mawia się często (i to porównanie jest dość już wytarte), że zachodnia część Ukrainy to taki ukraiński Piemont. Dziwią we Lwowie, nie tylko nas, Polaków, ale także Ukraińców z innych części tego kraju, ulice i pomniki Bandery, Szuchewycza i innych prowydników OUN.

Pisze dalej AndSol:
A warto by było. Powiązania z Ukrainą (oczywiście zupełnie odmienne od dawnych) można stworzyć i dobrze by zrobiły obu stronom.

Powiązania chwilowo są takie, że większość napotkanych Ukraińców, z którymi zamieniliśmy więcej niż pięć zdań dowiadywała się o możliwość zatrudnienia w Polsce albo o zaproszenie do uzyskania wizy. Dzisiejsza złotówka zaś przy hrywnie jest jak dawniejszy dolar przy złotówce. Nolens volens bycie Polakiem (z Polski) jest tam synonimem do bycia nababem. Choć oczywiście miejscowych „Onasisów” tam też nie brakuje.

Widać oczywiście, że kraj się zmienia, w końcu nie mieli wiele późniejszego startu niż my. Z tych strzępów informacji, jakie docierały do nas a dotyczyły funkcjonowania administracji wyłania się jednak obraz zbiurokratyzowanej korupcji (albo skorumpowanej biurokracji). Zwłaszcza miejscowa policja (według miejscowego powiedzenia – jedyne bydło, jakie upasie się na asfalcie) bierze w łapę bez skrępowania i niemal zupełnie otwarcie. Kiedyś jakiś znajomy mojego klienta skręcił pod zakaz i został odłowiony przez mundurowego. Tłumaczył, że nie wiedział (nie widział), że nie ma skrętu z głównej drogi. „Ależ skręt jest, ale płatny” – odparł nie tracąc rezonu policjant.

Mychajło prosił, żeby mnie przepuścić” – to sugestia wziątki przy realnych czy urojonych naruszeniach przepisów drogowych (portret Mychajła Hruszewskiego widnieje na banknotach 50 hrywnowych). Razu pewnego tekst zadziałał i bez załącznika – jakiś Michajłow okazał się być lokalnym naczelnikiem policji. Poważniejsze sprawy załatwia Taras (Szewczenko, ten ze stuhrywnówki).

Smutną zaś jest historia naszego przewodnika po Cmentarzu Łyczakowskim, młodego chłopaka, na którego czeka miejsce na Uniwersytecie Jagiellońskim i stypendium ufundowane przez Stowarzyszenie Wspólnota Polska, ale najpierw musi nazbierać na łapówkę, bez której nie uzyska paszportu. Paszport normalną drogą nie będzie wydany, bo jakieś tam zamieszanie istnieje z brakiem meldunku. Tutaj już ani Mychajło ani Taras nie pomogą, chyba że w grubym pliku.

Idealistyczne wizje AndSola tworzenia nowych powiązań realizuje na razie ów mój klient, którego odwiedziny były pretekstem do całej eskapady. Rzekłbym orka na ugorze – gdyby nie to, że swoje ukraińskie hektary uprawia nie dość, że bezorkowo to ekologicznie (stąd to zdjęcie plantacji amarantu). Uprawa ekologiczna (bez pestycydów i nawozów sztucznych, udokumentowana na lata wstecz) jest o tyle łatwa, że setki tysięcy hektarów na Ukrainie leżą od kilkunastu lat odłogiem, porastając wysokimi na chłopa chwastami i młodym lasem. Tego się z dróg nie widzi wcale, albowiem towarzysz Stalin w swej przenikliwej mądrości polecił obsadzać szosy gęstymi szpalerami drzew aby wróg nie zauważył na jakich uprawach biją aktualnie rekordy wydajności kołchoźnicy.

I jeszcze AndSol:
Tia... gdzieś w tamtych stronach był nawet biskup o moim nazwisku. Oczywiście nie jestem jego bezpośrednim potomkiem, chcę tylko powiedzieć, że tam też jest część moich korzeni.

Nawet dość podobny, zwłaszcza na tym zdjęciu po prawej.

niedziela, 6 września 2009

Ukraina dla mało zaawansowanych

Moja babcia, dama obecnie stuletnia, rzekła kiedyś (z grubsza czterdzieści lat temu, po swojej pierwszej powojennej wizycie we Lwowie), że polski przedwojenny Lwów pamiętała jako atrakcyjną i elegancką kobietę, a wizytę we Lwowie radzieckim odebrała jak spotkanie z tą samą kobietą, tylko zaniedbaną, brzydko postarzałą i złachmanioną.


Tak się zdarzyło ze względów zawodowych, że dane było mi po raz pierwszy zobaczyć kawałek Podola, kawałek Wołynia i mały kawałek Bukowiny – a przede wszystkim odwiedzić Lwów, miasto rodzinne mojej babki i matki. Moja dotychczasowa znajomość Ukrainy ograniczała się do kilkudniowej wizyty w Kijowie przed trzema laty. Tym razem było dłużej i bardziej autentycznie, bardziej od podszewki. Więc kilka słów refleksji z kolejnego spotkania z kobietą z metafory mojej babki, tym razem w wydaniu trzecim, samostojnym ukraińskim, takim trochę ogarniętym.


Po Lwowie turlają się wśród infernalnych zgrzytów i dzwonków zdezelowane tramwaje (głównie korzystaliśmy z nich w kontekście dojazdów do/z dworca kolejowego). Bilety tramwajowe można kupić w kioskach, ale i tak wszyscy wolą kupować u motorniczego, dzięki czemu tramwaje jeżdżą jeszcze wolniej. Bardzo częstym zjawiskiem jest kontrola biletów, ujawnienie gapowicza kończy się zazwyczaj awanturą i pyskówką, najczęściej z udziałem osób postronnych. Widzieliśmy też trolejbusy (razem z tramwajami noszą dumne miano elektrokomunikacji), ale jakoś nie były nam po drodze.


Małe i duże autobusy czyli tak zwane marszrutki to oddzielny mikrokosmos. Niby wszystkie opisane z numeru i trasy, ale turyście początkowo dość trudno zorientować się w regułach i zasadach rządzących tym światem. Na przykład do Żółkwi (tak jak podaje przewodnik) marszrutki odchodzą z Awtostancji (dworca autobusowego) nomier dwa, ale za powrotem wsiedliśmy do jakiejś innej marszrutki, która dowiozła nas niemal do centrum Lwowa. Niby obowiązują bilety (kupiliśmy je w kasie biletowej), ale tak naprawdę wszyscy wsiadający pasażerowie podają kierowcy jakieś zwitki drobnych hrywien – trudno pojąć czy i jak rozlicza się on z tych opłat.


Do owej Żółkwi to najpierw planowaliśmy pojechać elektropojezdem z dworca podmiejskiego, ale tam odesłano nas na dworzec główny. Na głównym informacja kolejowa utrzymywała uporczywie, że do Żółkwi jedzie jeden jedyny pociąg i to o 18:00. Informacja kolejowa we Lwowie jest zresztą nominalnie odpłatna (3.5 hrywny), ale najwyraźniej za złe wiadomości opłat nie pobiera się. Swoją drogą i poczekalnia kolejowa (zał pokraszczenogo komforta) we Lwowie jest za opłatą (3 hrywny za godzinę).


Korzystanie z taksówek psuje bardzo humor. Nie ma liczników, opłatę za przejazd negocjuje się przed kursem. Z obcokrajowców taksówkarze drą skórę niemiłosiernie. W sumie najwygodniej poruszać się po Ukrainie własnym samochodem. Drogi (w sensie utrzymania nawierzchni) są gorsze niż w Polsce, natomiast dość przyzwoicie oznaczone i w miarę szerokie. Obowiązuje prawo silniejszego, im droższy (większy) samochód, tym mniej stosuje się nie tyle do przepisów, ale zasad zdrowego rozsądku na drodze. Kłopot jedynie z przekraczaniem granicy w obie strony. My tego nie zaznaliśmy, ale z relacji naszych polskich gospodarzy wynikało, że dwugodzinny postój to bardzo przyzwoity wynik.


Na Ukrainę przyjechaliśmy pociągiem. Pociąg jest sypialny, w ogóle nie taki jak obiecują strony www PKP Intercity (wagony i personel są ukraińskie, nie ma mowy o żadnych prysznicach czy odtwarzaczach dvd, w gniazdkach brak prądu, klimatyzacja nie jest włączana bo zużywa prąd właśnie), ale stanowi rozsądną alternatywę (cenową) wobec podróży samolotem.


Zdarzyło się nam też jechać pociągiem z Tarnopola do Lwowa. Był to pociąg międzynarodowy relacji Moskwa – Budapeszt i Belgrad (z wagonami bezpośrednimi do Salonik, Wenecji i różnych innych miejsc). Nasz bilet był na wagon plackartnyj – oznacza to wagon sypialny bezprzedziałowy. Nie byliśmy szczególnie zainteresowani spaniem (w końcu to dwugodzinna podróż tylko), więc przycupnęliśmy na dolnej ławce doskonaląc zmysł obserwacji. Smród początkowo nie do wytrzymania (wszystkie okna pozamykane), po kwadransie człowiek przywyka. Żal tylko trochę tych, co w takich warunkach jadą dłużej (dwie doby z Moskwy do Budapesztu), ale może miejscowy ludek odporniejszy. Nie wiem co o tych wagonach sądzi lokalny odpowiednik sanepidu, czy te wagony się jakoś myje, czyści i dezynfekuje – bo tak nie bardzo wyglądały na zadbane w jakikolwiek sposób. Za to w przedsionku wagonu coś w rodzaju samowara. Kipiatok jest, no chałodnyj.


W ukraińskich środkach komunikacji jeśli jakiekolwiek okno czy lufcik jest otwarte to wszyscy na wyścigi je zamykają. W XIX wieku panował obsesyjny lęk przed przeciągami, wygląda na to, że na Ukrainie przetrwał do dziś. W połączeniu z niezbyt ortodoksyjnym podejściem do higieny przynajmniej niektórych tubylców – dość niemiły efekt. Ukraińcy w ogóle lubią tłok – w polskiej kolejce obowiązuje niepisany półmetrowy odstęp pomiędzy kolejkowiczami, na Ukrainie dystans ten skraca się w zasadzie do kontaktu fizycznego. W owej płatnej poczekalni, mając do dyspozycji całą olbrzymią salę, dosiadła się do nas zupełnie nieznajoma Ukrainka. Nie, nie chciała z nami porozmawiać, nie chodziło też o jakieś względy bezpieczeństwa (wejścia do poczekalni pilnował ochroniarz, w środku bufetowa i kilka osób), po prostu uznała za właściwe usiąść akurat obok nas. Rozmawiała natomiast z kimś innym, przez komórkę.


W ogóle Ukraińcy mają telefony komórkowe przyrośnięte do głów, używa się mobilek często, głośno i bez większego skrępowania. Nie są rzadkością osoby dwu- a nawet trójkomórkowe. Dzwoniący telefon odbiera się po jakiejś chwili, w końcu niech otoczenie też sobie posłucha dzwonka. Nieważne czy obsługuje się w danym momencie klienta, rozmawia z przełożonym czy prowadzi autobus – telefon odebrać trzeba.


Ponieważ akurat byliśmy we Lwowie 1 września, trafiliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego (akademickiego również, studenci nie mają tak dobrze jak w Polsce). Na ulicach parada dzieci w strojach narodowych - koszule i bluzeczki zdobione charakterystycznymi haftami krzyżykowymi. Tylko osełedców brakuje. Wśród nieco starszej młodzieży przeważa styl, który u nas zostałby natychmiast okrzyknięty ostatecznym bezguściem. Młodzieńcy paradują w prążkowanych garniturach z błyszczących materiałów - nieprzyzwyczajonym kojarzących się natychmiast z cinkciarzem albo alfonsem. Dziewoje w wieku lat 15-25 preferują styl jednoznacznie latarniany - krótko, obciśle, lśniąco, ostry makijaż i niebotyczne szpilki nawet na najgorszych wertepach. Szkoda, bo tylko się oszpecają, a wiele z nich ma zgrabną figurę i delikatną urodę opiewaną w przedwojennych przewodnikach. Generalnie, widać wśród kobiet jakąś zupełnie utraconą w naszych rejonach świata (chyba na szczęście) kompulsję bezustannego wdzięczenia się; inaczej zapewne nie czują się dość kobieco. Starsze pokolenie tradycyjnie, postkomunistycznie zaniedbane, większość mężczyzn po 30 zdradza symptomy chronicznego przepicia.


Kuchnia zachodniej Ukrainy nie zaskakuje amatorów pierogów ruskich i barszczu; może tylko tym, że tutejszy (prawdziwie ukraiński) barszcz jest mniej buraczany niż jego nadwiślańskie wcielenie, a za nazwanie pierogów "ruskimi" można narazić się tubylcom. Przejdą "rusińskie", ewentualnie - ale "moskal" to wróg znacznie gorszy od "lacha". Wśród zakąsek prym wodzi sało, czyli po prostu słonina przyprawiana papryką i czosnkiem - smakuje znacznie lepiej niż brzmi, ale i tak dla wielu turystów bez mocnych trunków niestrawna.


Mimo to ludzie bardzo mili i serdeczni; jadąc obawialiśmy się trochę, że zostaniemy potraktowani jak Niemcy w dawnych Prusach Wschodnich - niczym dawni zaborcy zwiedzający utracone kolonie. Rzeczywiście, wrażenia chwilami bywają dziwne - kojarzyły mi się z tym, co (jak przypuszczam) muszą czuć Anglicy na wakacjach w Indiach, ale to raczej nam było czasem niezręcznie. Kamieniec Podolski i Chocim wyglądają jak żywa dekoracja do Trylogii, takoż i Zbaraż, który okazał się jednorodzinnym pałacykiem umieszczonym w miniaturowym forcie. Wiśniowiec spektakularnie odnowiony z zewnątrz - ale już w środku lastryko, linoleum, farba olejna i wystawa jakichś ukraińskich artystów bardzo ludowych (kniaź Jarema się w grobie przewraca). Zamek w Podhorcach bardzo zniszczony, w bardzo wczesnych stadiach renowacji. Aż nie do wiary, że 40 lat temu nakręcono tam kilka scen Pana Wołodyjowskiego. W tych czasach mieściło się tam sanatorium gruźlicze a herb Koniecpolskich na bramie przykryty był portretem Lenina (co rzuca dziwne światło na ówczesne metody leczenia gruźlików). Potomkowie (można by raczej powiedzieć: niedobitki) Polaków, jeśli już pracują w turystyce, to pokątnie i chyłkiem. W państwowych muzeach rządzi siermięga i zdarza się spotkać "biurwę" jak z filmów Barei.


Za to z powrotem symptomatyczna historia. Po przekroczeniu (znów pociągiem, znów bez prądu w gniazdkach i bez działającej klimatyzacji) granicy zapytałem panią ze Służby Celnej czemu celnicy nie mogą chodzić po pociągu razem ze Strażą Graniczną (bo żeby razem z Ukraińcami, to już nawet nie oczekiwałem). Pani skwitowała mój wniosek racjonalizatorski słowami "Jak panu nie odpowiada to radzę nie jeździć tym pociągiem". A potem celnicy razem z wopistami (bo jednak można coś razem), w głębokiej nocy stali sobie na peronie dworca w Przemyślu przy którym stał ten nominalnie sypialny pociąg i głośno perorowali (zapis ścieżki dźwiękowej mniej więcej taki "I on, kur.. wtedy im, kur..., przypier... żeby kur... wiedzieli co się, kur... dzieje. No bo tym ch... to inaczej, kur... nie dało"). Rodakom ku pokrzepieniu serc.

A tutaj kilka zdjęć.