poniedziałek, 29 marca 2010

Hrabina Wielopolska

Zachęcony nie-aż-tak-dawnymi wpisami czytającego stare gazety AndSola, zabrałem się i ja za lekturę. Nowy Głos (Żydowski Dziennik Poranny) z 18 maja 1938. Redakcja, rzecz jasna, mieściła się na Nalewkach.

Maski gazowe dla mieszkańców Pragi”, „Endeccy studenci w Wilnie domagają się wprowadzenia numerus nullus”, „Po zjeździe wodzów - Upadek Austrii ocali Czechosłowację”- to przegląd nagłówków wiadomości numeru. Sama słodycz, jak zwykle, na stronach dalszych, i tak:

14 dni aresztu za handel w niedzielę
W dniu wczorajszym patrol policji, w czasie obchodu północnej dzielnicy miasta stwierdził, że w sklepie konfekcji Froima Szulewicza i Keila, przy Placu Wolności 7, odbywa się handel w niedzielę. Funkcjonariusze policji wezwali właścicieli sklepu do otwarcia drzwi, ci jednak się zabarykadowali i nie chcieli wpuścić policji. Po dwugodzinnym oblężeniu, policja
wkroczyła do wnętrza sklepu, gdzie zastała kilku kupujących. Obydwu właścicielom sklepu sporządzono protokół i w dniu wczorajszym stanęli oni przed referatem karnym starostwa
grodzkiego, który skazał ich na 14 dni bezwzględnego aresztu.

List do Redakcji
Szanowny Panie Redaktorze!
W związku z żydożerczym artykułem pióra wychrzczonego Żyda Dr. Lucjana Weingotta, ogłoszonym w „Głosie Siedleckim", uprzejmie proszę o poinformowanie opinii publicznej w poczytnym piśmie Pańskim, iż z osobą wyżej wymienionego nazwiska nie mam nic wspólnego.
Łączę wyrazy Szacunku,
Dr. med. Antoni Wajngot (Warszawa)

Zmiana nazw ulic
Rada Miejska w Międzyrzecu uchwaliła wniosek zgłoszony przez Klub Radnych Polskich w sprawię zmian nazw szeregu ulic, w tej liczbie ulic im. I. L.Pereca, Szaloma Asza i Adlera (Adler jest zmarłym zasłużonym kierownikiem żydowskiej straży ogniowej w Międzyrzecu). Pomimo protestu radnych żydowskich, którzy opuścili posiedzenie, wniosek o zmianie nazw wymienionych ulic został przyjęty.

Z 4 piętra
Wczoraj wieczorem wyskoczył z okna 4 piętra domu przy ul. Przejazd 5 jakiś elegancki pan, który poniósł śmierć na miejscu. Towarzystwo pogrzebowe „Ostatnia Posługa" po stwierdzeniu narodowości zmarłego poszukuje obecnie jego rodziny.

Wyobraźni czytelnika pozostawiam, w jaki sposób stwierdzono narodowość, ale już nie tożsamość nieboszczyka (mimo, że był zakonspirowany - elegancki). Inny jeszcze drobiazg:

Czy Hitler ułaskawi hr. Wielopolską?
Skazana wyrokiem nadzwyczajnego Trybunału Ludowego hr. Wielopolska wniosła w ubiegły piątek podanie o łaskę do kanclerza Hitlera. W myśl bowiem nowej procedury niemieckiej kanclerz ma prawo łaski bez względu na wszelkie obowiązujące ustawą terminy. W prośbie swej hr. Wielopolska powołuje się na swój młody wiek i na to, że posiada maleńką córeczkę, która na zawsze ma być pozbawiona opieki macierzyńskiej.

Kim była skazana i dlaczego sądził ją w 1938 roku nazistowski trybunał? Za jakie przestępstwo skazał na tak surową karę? Byłaż by to kolejna nieznana polska Mata Hari? Pytania sprowokowały małą kwerendę (prowadzoną za pomocą google - zgodnie ze smutną maksymą w myśl której jeśli czegoś nie ma w sieci to to nie istnieje). Podaję informację w kolejności docierania do nich, nie chronologicznie - może będzie lepszy efekt dramaturgiczny. Wpierw notka encyklopedyczna:
Wielopolska Maria Jehanne, z Colonna-Walewskich, 2° voto Strzemię-Janowska (1882-1940), pisarka, publicystka. Związana z ruchem niepodległościowym. Podczas I wojny światowej pracowała w służbie sanitarnej I Brygady Legionów. Od 1927 w Warszawie, współpracowała głównie z prasą sanacyjną.
Autorka zbiorów opowiadań, np. Pani El (1911), powieści, m.in.: Faunessy (1913), Kryjaki (1913) - z czasów powstania styczniowego. Autorka głośnych polemik i paszkwilów literacko-politycznych, np. Silni, zwarci, gotowi, ale i... czujni. Rzecz o wczorajszych dywersantach (1939), atakowała m.in. W. Broniewskiego, A. Słonimskiego i J. Tuwima za poglądy pacyfistyczne.

Dobrze więc, znaczy najwyraźniej Hitler ułaskawił. Ale czy to na pewno ta Wielopolska? Damom wieku się nie wypomina, chyba że same o nim wspominają. W 1938 hrabina miała 56 lat, nie bardzo pasuje do młodego wieku i maleńkiej córeczki.

Nieoceniony „Goniec Częstochowski” z 26 maja 1938 rzuca więcej światła na sprawę:
Hrabinę Wielopolską wciągnięto w zasadzkę i zadenuncjowano w „Gestapo" z zemsty.
Paryż. — ..Paris Soir" przynosi sensacyjne szczegóły dotyczące skazanej na dożywotnie więzienie przez sąd hitlerowski hrabiny Wielopolskiej z Warszawy. Pismo donosi, że hrabina Wielopolska swego czasu została fałszywie oskarżona, że miała otrzymać od kilku arystokratek niemieckich listy z prośbą o przewiezienie ich do Francji jako ważnych dokumentów. Hr. Wielopolska miała się. zgodzić. Sprawa dotarła do „Gestapo" i hrabina popadła w podejrzenie. Jednocześnie pewien urzędnik dyplomatyczny Rzeszy zabiegał o względy Wielopolskiej. Dostawszy jednak koszą, postanowił się zemścić. Otrzymawszy raport, że hrabina Wielopolska jedzie przez Niemcy do Francja dygnitarz, ten powiadomił „Gestapo" i zażądał, by hrabinę aresztowano. Następnie miał się on zjawić w biurach policji i odegrać w oczach hrabiny rolę opiekuna i wystarać się o jej uwolnienie. „Gestapo" tymczasem wzięło poważnie całą sprawę i Wielopolską po kilkumiesięcznym więzieniu śledczym zasądzono na dożywocie pod zarzutem szpiegostwa. Dygnitarz niemiecki w dniu wydania wyroku popełnił samobójstwo.


Wikipedia nie zna Wielopolskiej. Jedynie na stronie „Ofiary nazizmu w Polsce” podaje krótką informację, że Maria Jehanne Wielopolska (1882-1940), pisarka i publicystka, zginęła w obozie koncentracyjnym. Na innej stronie doprecyzowano, że ów obóz mieścił się na terenie ZSRR.

Znów częstochowska prasa dostarcza nieocenionej pomocy. Goniec Częstochowski z 5 października podaje szczegóły aresztowania i wyjaśnia ponad wszelką wątpliwość, że chodziło o inną Wielopolską:
Gestapo aresztowało hrabinę Wielopolską w przejeździe przez Berlin do Paryża. Przyczyny uwięzienia pięknej arystokratki narazie nie znane.
Londyn. - „Daily Express” przynosi sensacyjną wiadomość z Berlina o aresztowaniu przez niemiecką tajną policję hr. Józefowej Wielopolskiej. Hr. Wielopolską aresztować miano według doniesienia tego dziennika za szpiegostwo. Osadzono ją w więzieniu w Moabicie. Według „Dailly Express” ambasada RP w Berlinie miała zażądać od ministerstwa spraw zagranicznych wyjaśnień w tej sprawie.

Wiadomość o aresztowaniu Oktawii hr. Wielopolskiej, z domu Bogorya-Kurzenieckiej, małżonki popularnego w Warszawie hr. Józefa (zamieszkałego w Warszawie, w al. Szustra nr. 3) wywołała w towarzyskich kołach stolicy wielką sensację, ze względu na popularność hrabiny. Liczy ona około 30 lat, jest córką bogatego ziemianina z Wołynia i wyróżnia się niezwykłą urodą. Wysoka, szczupła szatynka, ubierała się zawsze bardzo elegancko i jaśniała swą urodą w salonach arystokratycznych stolicy. W szerszych kołach znano ją jako „panią z pieskiem” od wystawionego przed paru laty w salonie „Zachęty” jej portretu pędzla świetnego artysty śp. Jana Rudnickiego.

Piękna hrabina wyjechała z Warszawy 19 września o godzinie 19 minut 30 wieczorem udając się na wystawę do Paryża. jechała wagonem sypialnym zdążającym wprost do stolicy Francji. Od chwili wyjazdu z Warszawy wszelki słuch o niej zaginął. Przez 13 dni mąz nie wiedział, co się z nią dzieje. Zaniepokojony, przypuszczał, że piękna hrabina padłą ofiarą jakiejś europejskiej bandy gangsterów.

Dopiero po 2 tygodniach nadszedł od hrabiny pierwszy list. Nosił on pieczątkę więzienia berlińskiego w Moabicie. Okazało się, że hrabina została aresztowana przez niemiecką Gestapo.


Tenże sam Goniec Częstochowski z 23 października 1937 roku szkicuje prawdopodobny scenariusz:
Czy hr. Wielopolska będzie ścięta?
Paryż. — Prasa francuska omawia szeroko sprawę hrabiny Wielopolskiej, aresztowanej w Berlinie pod zarzutem szpiegostwa. W Berlinie natomiast sprawa ta jest pokrywana całkowitym milczeniem. W kołach korespondentów zagranicznych przebywających w Berlinie, uchodzi za pewne, że hr. Wielopolska będzie skazana na ścięcie, po czym jednak zostanie wymieniona na agentów niemieckich, schwytanych w Polsce. Podobno rokowania prowadzone w tej sprawie są już na ukończeniu. Jest bardzo prawdopodobne, że Niemcy aresztowali hr. Wielopolską po prostu w tym celu, aby zdobyć cenną zakładniczkę i mieć „towar" do wymiany na aresztowanych ostatnio przez polskie władze wojskowe dwóch głośnych szpiegów niemieckich


Goniec Częstochowski z 15 maja 1938 puszcza kaczkę dziennikarską:
Hr. Wielopolska uwolniona i jedzie do Polski?
I na tym kończą się wzmianki o hrabinie w przedwojennej prasie częstochowskiej.

W pierwszej części przewodnika Grzegorza Rąkowskiego po Wołyniu (Oficyna wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2005) znajdujemy jednak wzmiankę wyjaśniającą dalsze losy hrabiny (przy okazji omówienia posagowego majątku Kopytkowo - Oktawin, str. 329):
Ostatnimi właścicielami majątku byli Oktawia z Kurzenieckich (zginęła w niemieckim obozie koncentracyjnym) i jej mąż Józef Wielopolski. Dwór uległ prawdopodobnie zniszczeniu podczas II wojny światowej. Na zachodnim krańcu wsi zachowały się ślady założenia dworskiego oraz resztki parku.


W genealogii Minakowskiego znajdujemy dodatkowe informacje - urodzona 1909, ślub z Wielopolskim w 1930, zmarła w Auschwitz w 1943. Brak informacji o potomstwie.

Czyli jednak życie nie dopisało happy-endu. A dlaczegóż by miało?

W trakcie "płukania internetu" znalazłem następujący tekst:

(Maria Jehanne Wielopolska. Renesansowe dogaressy).
Prababce mojej Henrjecie Piramida-Cybulskiej z Kurzych Stopek na pamiątkę naszego wspólnego pochodzenia poświęcam.
... nasycone purpurą ręce składając, niby na porcelanowych ołtarzach barokowe madonny, wkrąg przypominający japońskie farfury, Dolores i Agnes weszły do pozłocistej komnaty podobnej do tej, w której koronowano ongi królów Francji i gdzie Joanna Święta (moja patronka) rozmawiała tajemnie z biskupem z Fiorawenny, tym, który usynowił przodka mojego, jaki się wybrał z uprzejmą wizytą do kwieciem płonącej Italji.
Leopardy i pardwy w kutych ze złota klatkach chciwem okiem powłóczyły za ogonami ich sukien tkanemi ze srebra przez takich artystów, jak Gentile Fabriano albo Bina Nera. Zwierzęta nawet kochały się w ich wiotkiem ciele, jak moje konie, które ilekroć wejdą do stajni, wodzą za mną miłosnem okiem --- i to wszystkie szesnaście cugowych, bo do fornalskiej stajni Pańcio czasami tylko zagląda.
Dolores rozplatała, to znów splatała miękkie i złote grzywy włosów, rozwijając je z wonnych obroży piżmowych bursztynów, jakie podobno za króla Zygmunta wyrabiała w Krakowie Barbara Parcianka, ale Agnes przytrzymała ją za ręce i rzekła głosem, podobnym do śpiewu św. Cecylji, pod której wezwaniem pisała moja ciotka Colonna-Walewska, choć w gardle złamał się jej ten dźwięk:
--- Mów.
Ale Dolores zajęta była myciem swej piersi w miksturze z sześciu uncji oślej uryny i tłuczonych szmaragdów, co jej przynosiło szczęście.
Napisałam w dzień świętego Wita w 1235 roku Hediry, od urodzenia ... tym w domu zbudowanym przez moich przodków w Snobiszkach Wielkich.
Przepisał Jarosław Iwaszkiewicz.


I jeszcze urywek tekstu własnego Marii Jehanne Wieloposkiej z Colonna-Walewskich:

„Wizyty mają swoje godziny : 12 w południe lub 17 po południu – i swoje dni. Nie składa się ich w uroczyste święta państwowe, w święta kościelne obchodzone np. w Polsce, jak Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wielki Tydzień, Nowy Rok itp. Pierwsza wizyta u mało nam znanych gospodarzy nie trwa dłużej jak 20-30 minut. Jeżeli nas nie zatrzymują, nie należy czuć się dotkniętym – wszystko jest w porządku na terenie oficjalnego obcowania.

"Młoda para składa wizyty przede wszystkim tym, którzy brali udział w uroczystościach jej zaślubin, którzy przesłali podarunki ślubne czy też dłuższe listy z gratulacjami itp. Zapytuje się oczywiście telefonicznie o godzinę, jeśli zaś chodzi o wizyty czysto oficjalne, wrzuca się tylko bilety wizytowe, bez dowiadywania się o godzinę przyjęć. Nowe znajomości zawarte przypadkowo nie upoważniają do natychmiastowego składania wizyt, choćby ta znajomość należała do najbardziej pociągających. Starsze osoby muszą w jakikolwiek bądź sposób wyrazić młodej parze chęć widzenia jej u siebie, osoby młodsze zaś można odwiedzić bez oczekiwania na zachętę. Oczywiście każdy subtelniejszy człowiek wyczuje z rozmowy i zachowania, czy będzie jego wizyta mile widziana, czy też nie (...). 
Po złożeniu wizyty powinna młoda para wyrazić przy pożegnaniu chęć widzenia gospodarzy u siebie. (...) Znajomych, którzy zamiast rewizyty złożą do trzech dni tylko bilety, bez okazania szczególnej ochoty do podtrzymywania stosunków towarzyskich, należy wykreślić z pamięci i, nawet spotkawszy ich w obcym towarzystwie i w obcym domu, dyskretnie ich unikać, ale nie robić min obrażonych. 
Zdarza się, że otrzymujemy zaproszenia na przyjęcie czy bal, zanim złożyliśmy pierwszą wizytę. W tym wypadku powinno się mniej więcej do tygodnia po dacie bytności złożyć wizytę w tym domu. 



Na każde zaproszenie odpowiadamy twierdząco czy odmownie – telefonicznie, przez posłańca lub listownie. To pierwszy paragraf stosunków towarzyskich, nie do pominięcia (...). Odpowiedzi listowne, odmowne czy twierdzące, mają całą skalę odcieni. Inaczej się pisze do dobrych znajomych, inaczej do ludzi oficjalnych. 
- Wielce Szanowni Państwo! ogromnie nam obojgu przykro, ale z powodu grypy naszych dzieci nie będziemy mogli skorzystać z uprzejmego zaproszenia. Dziękując za pamięć łączymy wyrazy prawdziwego poważania i szacunku... 
- Droga Pani! niezmiernie się cieszę, że spędzę u Niej wieczór niedzielny. Zapytuję, czy mogę przyjść z siostrą moją, która od paru dni u mnie bawi? Dziękuję za pamięć i łączę najpiękniejsze ukłony.

„Nieznajomym przedstawia mężczyzn gospodarz lub wspólny znajomy, kiedy go jednak nie ma, trzeba dokonać tego na własną rękę i wymienić swe nazwisko. Jeśli spostrzeżesz swój błąd, żeś nie zaznajomił ludzi sobie nieznanych, powinieneś wyrazić swój żal: - O, przepraszam! nie wiedziałem, że się państwo nie znają! 
Kiedy osoby, które ze sobą zaznajamiamy, są równe rangą i wiekiem – rzecz jest prosta, tzn. obojętne jest, które nazwisko wymienimy naprzód, chyba, że jedna z nich weszła do salonu dopiero przed chwila, a druga bawi już dłużej, wtedy przedstawiamy tę pierwszą tej drugiej. Ale jeśli w wieku i stanowisku danych osób zachodzą wybitne różnice, trzeba uchwycić odcienie. Dajmy na to, że jest między nami Marszałkowa Piłsudska, więc oczywiście, przedstawiając jej jakąś panią, nie wymieniamy nazwiska pani Marszałkowej – tylko, aby zorientować daną osobę, komu ją przedstawiamy, mówimy głośno: - Pani Marszałkowa pozwoli, że jej przedstawię panią X... 
Tak samo, gdy młodą osobę przedstawiamy znacznie starszej pani. (...) W obecnych jednak czasach „powszechnej” młodości trzeba zważać, aby kogoś przy okazji takich wyróżnień nie obrazić. (...) Po wyglądzie, po toalecie, po makijażu i zachowaniu jakiejś osoby możemy dokładnie poznać, czy dba ona chorobliwie o pozory młodości, czy też zrezygnowała z wiosny życia i spokojnym krokiem weszła w okres jesieni czy zimy.

Wydaje się wielu z nas, że jest wyrzutkiem społeczeństwa, że jest nieprzyzwoitym człowiekiem, o ile nie ma przypiętego jakiegoś tytułu do nazwiska. (...) Wśród ludzi dobrze wychowanych tymczasem, tytuł jest rzadkim, a w każdym razie oszczędnie i ostrożnie szafowanym epitetem. Jeśli chodzi o kobiety, mówi się np.: pani Marszałkowo, pani generałowo – a nie mówi się : pani porucznikowo, pani radczyni. Młodej osobie utytułowanej nie mówi się: pani hrabino czy księżno; starej damie można w rozmowie wetknąć: pani hrabina pozwoli, lub: księżna ma rację, ale sypanie ustawicznie tytułami jest niedopuszczalne. (...) 
Ceremonialność zbytnia jest tak samo nie wskazana jak zbytnie poufalenie się. Do pań i panienek mówić po imieniu, tzn.: pani Marysiu – panno Anulko – można jedynie w przypadkach większej zażyłości. (...). Powinno się też być wstrzemięźliwym w proponowaniu tzw. Bruderschaftu. Należy człowieka dobrze wprzód poznać, zanim mu się zaproponuje tykanie. (...) 
Lata niewidzenia znoszą wiele odcieni niegdyś poufalszych w stosunkach ludzkich. Człowiek, któregośmy widzieli i tykali dzieckiem, jest dziś, powiedzmy, dygnitarzem – kobieta, towarzyszka zabaw dziecinnych, jest dziś żoną ministra – jak przemówić do nich? O ile jesteśmy młodsi rangą i wiekiem – odzywamy się per pan czy pani, a jej czy jego rzeczą będzie nakierować nas na drogę zażyłej formy obcowania – albo też na zawsze o niej zapomnieć.

W każdej fazie bytowania w obcym domu staramy się jak najmniej zwracać na siebie uwagi. Więc (...) wychodząc, kiedy czujemy się w obowiązku pożegnać wszystkich obecnych, albo kiedy wychodzimy dyskretnie, po angielsku, najwyżej gospodarzom się pokłoniwszy. (...). Na przyjęciach monstre, gdzie przewijają się setki ludzi, nawet pożegnanie z gospodarzem nie obowiązuje pod rygorem (...). Bez zwracania więc uwagi na siebie wycofaj się do hallu i tu, złożywszy służbie napiwek, idź, gdzie cię wzywa obowiązek czy dobra wola”.

niedziela, 21 marca 2010

Przejście Żydów przez basen

Tekst - ewakuowany z s24 - pochodzi sprzed prawie trzech lat (26 lipca 2007). W międzyczasie sprawa pływającej synagogi kotłowała się trochę, ale nadal nie znalazła swojego finału. Niedawno AndSol poświęcił jej trochę swojej uwagi. Tekst bez zmian, tylko sprawdziłem (i w razie potrzeby zaktualizowałem) linki. Parę zdań współczesnego komentarza na spodzie.

-------------------------

Jest w samym środku Poznania dziwny budynek. Napis na frontonie głosi „Pływalnia miejska”. Ten sam budynek przez pierwsze trzydzieści trzy lata swojego istnienia wyglądał trochę inaczej. Tak, to była synagoga.

Synagogę wzniesiono w 1907 według projektu berlińskich architektów Cremera i Wolffensteina na planie krzyża greckiego, w stylu, który określić chyba można jako neobizantyjski. Mogła pomieścić 1300 wiernych. Przed zaborami oceniano, że ludność pochodzenia żydowskiego stanowiła ponad jedną trzecią mieszkańców Poznania. W trakcie zaborów poznańscy Żydzi germanizowali się łatwo i szybko. Po 1918 znaczna ich część wyemigrowała do Niemiec. Tuż przed wybuchem wojny mieszkało w Poznaniu około 2 tysięcy Żydów.

W czasie okupacji Niemcy przebudowują synagogę na pływalnię dla Wehrmachtu (1940), niszcząc wnętrze, likwidując kopułę i upraszczając bryłę. Po wyzwoleniu obiekt kontynuuje karierę pływalni.

W 2002 władze Poznania przekazały budynek gminie żydowskiej. Z reporterskiego obowiązku należy dodać, że w Poznaniu istnieją obecnie dwie konkurencyjne wobec siebie gminy żydowskie a każda bardziej prawdziwsza. Oprócz tego pojawił się w mieście tzw. „Amerykanin w Poznaniu” względnie „Andrew Samozwaniec”, obywatel amerykański, który walczy zawzięcie, dokładnie nie wiadomo o co, ale w związku z synagogą. Miło skonstatować, że tradycja naparzania się wszystkich ze wszystkimi o wszystko nie jest wyłącznie polską specjalnością. Nota bene, jak gminy żydowskie mają się ku zwarciu to następuje proceder kwestionowania sobie nawzajem członków – następują oskarżenia, że ten czy ów to nie jest prawdziwy Żyd (znaczy Polak, podszywa się). Ech, łza się w oku kręci, symetria jednak cudowna. Może by się tak „wymienić zakładnikami”?

Gmina żydowska (dla uproszczenia, terminem tym będę określał tę gminę żydowską, która otrzymała pływalnie, a nie tę drugą), co to przez te lata wszystkie się trzęsła z oburzenia nad profanacją budynku, w pierwszym słowie wymówiła pływalnikom dzierżawę, po to tylko, żeby w drugim słowie zaproponować nową umowę, za zwielokrotnioną stawkę. Więc nadal pływa się tam, gdzie się bar micwy dawniej odbywały. Nie ma kasy.

Gmina żydowska nie zwróciła się do władz z wnioskiem o uznanie budynku za zabytek, to dość skutecznie utrudniało uruchamianie jakichkolwiek pieniędzy publicznych. Gmina argumentowała, że w obecnym kształcie budynek nie jest przecież zabytkowy, po odbudowie, owszem mógłby zabytkiem być. Taka kwadratura koła. Zaczem ta druga gmina i dzielny Andrew przejrzeli chytrość gminy pierwszej: gdyby budynek uznano za zabytek, nie można byłoby go rozebrać a działki sprzedać. Nie wnioskują o uzabytkowienie, znaczy coś knują. Artykuł Piotra Pytlakowskiego z Polityki sprzed kilku lat oddaje trochę klimatu i stanu umysłu panującego wokół restytucji mienia żydowskiego w ogólności.

Po trzech latach, w 2005, gmina żydowska zaproponowała, żeby miasto odkupiło synagogę i za swoje pieniądze przebudowało pływalnię na coś ekumenicznego. W odpowiedzi, jak można się było spodziewać, usłyszano „non possumus”. Władze miasta zgodziły się natomiast na wsparcie wniosków o finansowanie unijne przebudowy budynku.

W zeszłym roku europoseł Libicki z PiS, postać dość malownicza, zaproponował wykupienie działki z rąk żydowskich i zburzenie budynku. Próbka myśli prawicowej tutaj: "Wzniesienie potężnego gmachu, którego kopuła miała w założeniu górować nad wszystkimi pobliskimi, katolickimi świątyniami (wybudowanymi w okresie przedrozbiorowym) był zgodny z planem kulturkampfu, który zakładał kulturowe umniejszenie przejawów (także architektonicznych) wpływów polskich i katolickich w mieście. Tak więc Niemcy sami do tej budowy bardzo zachęcali.” Dalej Marcin Libicki podnosi kwestię lojalności poznańskich Żydów wobec zaborcy. - „Zamożna społeczność żydowska w Poznaniu ufundowała wtedy właśnie jako wyraz wierności wobec władz niemieckich pomnik kanclerza Bismarcka. A pomnik to gest jawnie antypolski” – dodaje polityk PiS. I roztacza wizję: „po ewentualnym wyburzeniu tego niemającego dziś żadnych estetycznych walorów budynku można by zagospodarować stosownie do projektu odbudowy murów miejskich i innych planów rewitalizacji tej części starego miasta". Artykuł Jerzego Morawskiego z Rzeczpospolitej opisuje dość szczegółowo „aferę Libickiego”.

W wywiadzie udzielonym Tygodnikowi Poznańskiemu lider poznańskiego PiS powołał się zresztą na pewien ciekawy precedens – rozbiórkę soboru na warszawskim placu Saskim (dziś Piłsudskiego) w latach 20 ubiegłego wieku. Potem Libicki zaczął się wycofywać rakiem, że mu z kontekstu wyjęli wypowiedź, że on przecież z czystej sympatii do Żydów chciał im zburzyć, żeby ci pływający już tak nie profanowali wciąż i wciąż. A ci, co go krytykują, to lewacy, pedały i Zieloni. I jeszcze, nie wiedzieć czemu, poznańska ASP, na której on, Libicki, się zawiódł. (Ale wszystko można wyjaśnić: tutaj kolejny tytan myśli prawicowej wyklarował, że ASP jest okropnie zaniedbana i obskurna. Tylko chyba przez zaniedbanie nie dodał jeszcze, że profesurze brzydko z ust pachnie.)

Poza tym, w ramach polityki Kulturkampfu w Poznaniu zbudowano wiele, nie tylko synagogę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Libicki nie postuluje zburzenie zamku cesarskiego, budynku opery, Collegium Maius poznańskiej akademii medycznej, auli uniwersyteckiej i kilkunastu co najmniej innych budynków. a uparł się tylko na synagogę.

Drobna dygresja. Marcin Libicki (kawaler Łaski i Dewocji zakonu Joannitów) lubi podkreślać, że „Poznań zresztą zawsze słynął jako miasto tolerancji. Tu nie było żadnych pogromów”. Na tej stronie opisano poznańską wersję krążącej po całej Europie (zilustrowanej też przez Ucella) historii. Nie bez pewnej satysfakcji, zauważam, że Wikipedia zawiera błąd merytoryczny („przerażeni świętokradcy uciekli”). Kroniki przekazują, że dwunastu świętokradców spalono żywcem na stosie, przywiązanych do psów. A polichromie powstałe na pamiątkę tamtych wydarzeń w poznańskich kościołach pw. Bożego Ciała (ul. Krakowska) i Najświętszej Krwi Pana Jezusa (ul. Żydowska) aż tchną miłością bliźniego, ekumenią i sympatią do starozakonnych. Kolejny pogrom w Poznaniu miał miejsce w 1468 – ale to już na tle rabunkowym, bez dokładania ideologii.

Aha, pojawił się wreszcie projekt odbudowy synagogi. Czy pojawią się pieniądze, to już zupełnie inna sprawa. „Andrew Samozwaniec” na swojej stronie internetowej dość przytomnie podnosi, że synagoga była bardziej niemiecko – żydowska niż polsko – żydowska i wsparcia, w tym i finansowego, szukać można za Odrą.

„Pływająca synagoga” przyciąga obecnie twórców - Noam Braslavsky nakręcił w niej swój film, artyści odtwarzali wirtualnie wnętrza dawnej świątyni, nad taflą basenu chór synagogalny z Lipska śpiewał żydowskie pieśni, a teatr Strefa Ciszy podczas festiwalu Malta 2005 wystawił w synagodze spektakl "DNA", Rafał Jakubowicz wyświetla wideo - instalacje, profesor Marciniak z poznańskiej ASP realizował tam swoje performances. Co dalej?

-------------------

Co dalej? Ano nie wiadomo. Poseł Libicki stał się mężczyzną po przejściach, a w synagodze nadal pływają. Powracającym jak bumerang pomysłem jest przebudowa budynku na hotel. Poznańska dziennikarka Grażyna Banaszkiewicz podjęła iście talmudyczne działania zmierzające do ustalenia "ile synagogi jest w synagodze". Zaczem nieocenieni komentatorzy forum Gazety Wyborczej (o wiele ciekawsze niż psychiatryk24, bo zakres paranoi szerszy) ogłosili Grażynę Banaszkiewicz Żydówką oraz zdemaskowali fałszywą żydowskość innej pani z tej historii ("w Murowanej Goślinie uczęszcza do kościoła, co właściwie wyklucza ją jako Żydówkę"). Wygląda na to, że naparzanka trwać będzie dopóki rzecz cała się nie zawali.

środa, 17 marca 2010

Norma jako Artemida

Niedawno po raz n-ty wybraliśmy się na poznańską „Normę” Belliniego, a ja dodatkowo na koncertowe wykonanie tej opery w warszawskiej Filharmonii. W kategorii bel canto jest to moja ulubiona opera, nawet wobec „Semiramidy” czy „Podróży do Reims” Rossiniego. W „Normie” najbardziej lubię Normę (podobne wrażenia wywołuje we mnie Turandot). Zdarzało mi się już bronić tej Normy przez rozmaitymi zarzutami, od zdrady narodowej do wyrachowania i mściwości. A ja ją lubię, bo jest Artemidą i nawet pseudo-celtycki sztafaż nie jest w stanie przysłonić jej antycznych korzeni.

Najsłynniejsza aria z tej opery, „Casta Diva”, to jednocześnie hymn ku czci Artemis, jakiego nie powstydziłoby się zapewne nawet jej sanktuarium w Efezie. Najczystsza bogini księżyca, obracająca swoją srebrzystą twarz ku ziemi żeby napełnić ją niebiańskim pokojem, opiekunka lasów czczona w świętych gajach – to przecież Artemida w swoim najbardziej królewskim wydaniu. Norma, będąc kapłanką bogini, staje się jej uosobieniem na ziemi i przejawia wiele jej cech. Jak Artemida, Norma dla swego plemienia (niemal do końca opery) uchodzi za dziewicę. To fundamentalne dziewictwo nie jest właściwie związane z życiem miłosnym; można przypuszczać, że Norma pozostałaby dziewicą nawet gdyby puściła się z całym legionem Rzymian.

Podobnie, nawet wielokrotne porody nie uczynią z immanentnie dziewiczej Normy/Artemidy matki. Dzieci to jest coś, co jej się „przytrafia” – zapewne napełniając ją przy tym mieszaniną zdziwienia i strachu - a potem stanowi problem, poradzenie sobie z którym rozciąga się na większość opery. Norma – jako Potnia Theron, czyli Pani Zwierząt – lubi dzieci, mniej więcej tak samo, jak wszystkie małe zwierzątka. Tym niemniej nie ma w niej opiekuńczości ani skłonności do poświęceń właściwej Demeter. W kwestii dzieci, Norma/Artemida ma jeden problem: kto się nimi zajmie? Sama bowiem nie zamierza, ma zbyt wiele ważniejszych rzeczy do roboty w życiu (no i przecież oficjalnie jest dziewicą). Być może uda się te dzieci wcisnąć jakiejś znajomej kobiecie (Klotylda wyraźnie reprezentuje tutaj pokorną i pomocną Hestię), albo rywalce (Adalgisa to też Hestia, z tym że tutaj raczej Hestia jako dziewica niż pomocnica), albo ostatecznie trzeba je będzie zabić (żeby się nie męczyły, oczywiście)? W końcu, ku ogromnej uldze Normy, dziećmi zgadza się zaopiekować jej ojciec (Oroveso, czyli Zeus), tym samym zwalniając ją raz na zawsze z uciążliwych obowiązków. Norma jest tak szczęśliwa z odzyskanej wolności, że nawet rychła utrata śmiertelnej powłoki (na stosie za zdradę religii i plemienia) nie jest w stanie przyćmić jej radości.

Związek Normy z Pollionem przypomina jako żywo najgłówniejszą mitologiczną relację Artemidy, z jej bratem-bliźniakiem Apollem. Wrzeszczą na siebie, wygrażają sobie, ale jest pewne, że nie są w stanie bez siebie żyć. Na etapie, który opisuje opera Belliniego, relacja erotyczna pomiędzy nimi już dawno wygasła, a Pollione (jak to Apollo) zainteresował się kolejną zdobyczą (tym razem cichą i dziewiczą Adalgisą). Tym niemniej, w sytuacji ostatecznej, Norma potrafi zdobyć się na tak heroiczne gesty, które nawet Apolla wytrącą z jego przyrodzonego samozadowolenia. Nie mogąc go uratować przed rozfanatyzowanym tłumem, Norma zrobi ostatnią rzecz, która jej jeszcze pozostała i w imię dawnej miłości zdecyduje się z nim umrzeć. Przypomina w tym wagnerowską Brunhildę, która podobnie rzuca się na stos pogrzebowy dawnego – i zdradzającego ją – apollińskiego kochanka Zygfryda. To jest wielkość niezrozumiała dla ludzi potrafiących tylko mamrotać swoje prymitywne klątwy, które na szczęście na uszczęśliwionej pojednaniem z ojcem i ukochanym/bliźniakiem Normie nie robią najmniejszego wrażenia. Scena, kiedy mordowana przez barbarzyński tłum ludzka inkarnacja bogini śpiewa: „Nic więcej nie pragnę, jestem szczęśliwa” niezmiennie od lat (jak mało co w operze) jest w stanie doprowadzić mnie do łez ze wzruszenia. Śmierć – na jej własnych warunkach – jest dla bohaterki ostatecznym odzyskaniem wolności i uwolnieniem od ograniczeń ludzkiego ciała.

Inną ciekawą – i bezsprzecznie Artemidzką – cechą Normy jest jej „dziewczyńskość”. W mitologii greckiej Artemis prowadziła w swoim lesie coś na kształt dziewczęcego klasztoru i schronienia dla wszelkich zbuntowanych księżniczek, zwykle uciekających do niej przed aranżowanymi małżeństwami. Dopóki pozostały dziewicami, mogły przebywać w świętym gaju i być towarzyszkami bogini. Podobną „instytucję” prowadzi Norma, będąca nie tylko naczelną kapłanką swojego plemienia, ale też powiernicą i nauczycielką młodych dziewcząt. Jej związek z Adalgisą oscyluje na pograniczu siostrzeństwa i safizmu, co najbardziej widać w duecie gdy obie panie, rozczarowane mężczyznami, przysięgają przyjaźń „na śmierć i życie” i zastanawiają się, czy mimo wszystko nie uciec z tego lasu i nie zacząć życia gdzieś indziej. Tego typu przyjaźń zdarzała się w dziełach operowych wyłącznie pomiędzy bohaterami męskimi, takimi jak Don Carlos i Poza albo Zurga i Nadir. Można się wręcz pokusić o interpretację, że Norma widzi w swej akolitce młodszą wersję siebie samej (i dlatego dokładnie wie, jak wyglądało jej uwiedzenie przez Polliona), a Adalgisa wiąże się z Rzymianinem głównie dlatego, że chciałaby zbliżyć się do Normy.

Wielu widzów oburza fakt, że Norma manipuluje swoimi ziomkami, dla własnych (miłosnych) celów odradzając im otwarty bunt przeciwko rzymskiej okupacji, a potem, pod wpływem nagłej złości, zmienia front i intonuje pieśń wojenną (swoją drogą, chyba najbardziej porywającą w dziejach opery). Dziecko natury, dziewicza i dziewczęca Artemida, powraca jako bezwzględna łowczyni szyjąca z łuku do wszystkiego co się rusza, bez przemyślenia i nie licząc ofiar. Mnie mimo wszystko kojarzy się to z furią małej dziewczynki (fakt, że bardzo niebezpiecznej małej dziewczynki), tym bardziej, że wielki wrzask i walenie w gong kończy się nie prawdziwą wojną, ale osobistą wojenką, w której to Norma jest główną ofiarą. Mnie to jakoś nie oburza – jest mi jej szkoda, a może nawet trochę ją rozumiem. W końcu i tak życie w galijskim lesie wróciło do – nomen omen – normy, a Zeus (czyli Oroveso) kontynuował swoją patriarchalną władzę. Domyślam się, że Adalgisa z czasem została przełożoną „klasztoru”, ale na wszelki wypadek nikt więcej nie czcił już Czystej Bogini innej niż patronka pokornych westalek.

wtorek, 16 marca 2010

Kreativ Blogger (Award)



Dziękujemy Drakainie za nominację. Rad starat'sja - jak mawiali chwaleni (nagradzani) żołnierze rosyjscy przed rewolucją. (O wiele to sensowniejsze niż te polskie o chwale ojczyzny).

Z nagrodą, o ile mogliśmy się zorientować, wiążą się dwie świeckie tradycje. Po pierwsze, na obraz i podobieństwo różnych łańcuszków św. Antoniego (ja pamiętam jeszcze takie przepisywane na maszynie przez kalkę na cienkim papierze i rozsyłane snail-mailem) należy czem prędzej sie jej pozbyć.

Tak więc naszymi nominatami (ex-aequo) są:
- kwik - za pisanie w sposób przystępny o sprawach skomplikowanych (i trochę też za pisanie w sposób skomplikowany o przystępnych);
- nameste - za otwieranie nam oczu na światy, które mimo, że bliskie (one click away) są tak odległe.

Drugą świecką tradycją jest to, że laureat zadaje pytanie, na które odpowiadają nowi nominaci oraz sprawca nagrody, ale i też cała reszta czytelników bloga, o ile ma na to ochotę. Nasze pytania więc brzmią:

Czy kojarzysz jakiś przykład dzieła (książka, film) którego kontynuacja (sequel) była lepsza niż oryginał?

Nasza odpowiedź: chyba nie, choć Dorocie bardziej podobał się Terminator 2 niż 1. Ale już wszystkie następne nie. Ja nie wiem, bo nie kojarzę, znaczy te Terminatory ponumerowane mi się zlały w jedno. Na przykład "Wesele Figara" jest lepsze (muzycznie) niż "Cyrulik sewilski". Ale de facto Cyrulik... jest prequelem Wesela... (znaczy został napisany / skomponowany później, ale jako prequel).

Współcześnie wszystkie fabuły (historie) daje się zredukować do recyclingu (przeróbki, trawestacji, pastiszu) fabuł dawniejszych (trochę na zasadzie "już starożytni Grecy"). Co było ostatnią oryginalną fabułą?

Tutaj przypomina nam się, że czas jakiś temu czytaliśmy o ośmiu podstawowych mitach - to pogląd Raymonda Frenshama, omówiony zgrabnie tutaj.