Gdybym miała wskazać, którą z oper widziałam w największej ilości wersji, z pewnością byłby to „Don Giovanni” Mozarta. Dzieło to wygrywa u mnie również w kategorii „najgenialniejsza opera wszech czasów”, choć niekoniecznie najpierwsza z ulubionych (to miejsce od lat należy do „Fausta”, który nota bene ma z Don Juanem bardzo wiele wspólnego). Widzieliśmy kilka inscenizacji arcydzieła Mozarta na żywo: urocze i klasyczne w warszawskim WOKu i praskim Stavovskim Divadle, nowoczesne - inną warszawską w reżyserii Trelińskiego i budapeszteńską – jedną genialniejszą od drugiej. Plus chyba kilkanaście najróżniejszych nagrań, w tym fenomenalną wersję filmową z wampirycznym Raimondim. Dlatego z tym większą przyjemnością wybierałam się na premierę do berlińskiej Deutsche Oper. Spodziewałam się oczywiście, że będzie nowocześnie i rewizjonistycznie. Większość dzieł, które mieliśmy okazję widzieć na tej scenie była tak „po niemiecku” nowoczesna; zdarzały się przypadki wybitne („Semiramida”, „Rycerskość wieśniacza”/”Pajace”), kontrowersyjne lecz dobre („Rigoletto”, „Holender Tułacz”) lub takie, które przynajmniej pobudzały do dyskusji („Aida”, „Turandot”). Inscenizacja słaba zdarzyła się raz, z „Purytanami” Belliniego, dosmuconymi nagłym a niespodziewanym trupem Artura w finale.
Wczorajszy „Don Giovanni” sytuuje się gdzieś obok kompletnie niezrozumiałej „Aidy” rozgrywającej się w jakiejś amerykańskiej sekcie. Przede wszystkim takiego nagromadzenia obsceny i przemocy jeszcze chyba nie widziałam w teatrze operowym. Tuż za nami siedziały dwie bardzo wytworne rodziny (prawdopodobnie dyplomatów) z córeczkami na oko dziesięcioletnimi. Teraz rodzice – którzy zapewne mieli zamiar dostarczenia sobie i dzieciom rozrywki na najwyższym światowym poziomie – stają przed niełatwym zadaniem wytłumaczenia w nierujnujący młodej psychiki sposób co to jest na przykład flagellacja, masturbacja i gwałt analny, pomijając już takie drobnostki jak Chrystus jeżdżący na rowerku treningowym w piekle (opatrzonym stosowną inskrypcją z Dantego nad wejściem). Do gołych pań na scenie dziewczynki być może też nie były przyzwyczajone.
Reżyser Roland Schwab szokuje od pierwszej chwili. Przy dźwiękach uwertury na pustą scenę wchodzi tłum „krawaciarzy” z kijami golfowymi w ręku i symuluje grę. Wśród tłumu identycznie ubranych mężczyzn ukrywają się Don Giovanni i Leporello. Moje pierwsze skojarzenie było takie, że ktoś nam tu chce zafundować dramma giocoso o erotycznych przygodach Tigera Woodsa, ale nastrój giocoso ulotnił się jak kamfora, kiedy tłumek sługusów zatłukł kijami Komandora. Don Giovanni wychodzi więc na mafiosa lub herszta bandytów, otoczonego przez cały czas przedstawienia gromadą osiłków. W sumie ten pomysł byłby jeszcze ewentualnie do kupienia – skoro to taki wielki pan, czemu miałby mieć tylko jednego służącego? Wszechobecni „goryle” też zdecydowanie wzmagają atmosferę zagrożenia.
Pomniejsze postaci traktowane są ze wzrastającą brutalnością. Zarówno Zerlina jak i Masetto padają raz po raz ofiarami seksualnych napaści ze strony zarówno Giovanniego jak i Leporella. Odbywają się naturalistyczne sceny gwałtów zbiorowych (Zerlina jest zgwałcona kijem golfowym, na co Leporello reaguje onanizując się w wielkim, czarnym, foliowym worku na śmieci). Generalnie śmieci i worki na odpady walają się wszędzie, kulminację osiągając w scenie balu na finał pierwszego aktu. Widzieliśmy to już grane jako maskarada, nawet jako orgia, ale propozycja pana Schwaba wykracza nawet poza granice zwykłej orgii. Impreza odbywa się najwyraźniej w piekle sadomasochistów, Don Giovanni wraz z Leporellem okładają biczami gości (w tym gwałconych po raz kolejny nowożeńców), mordują przypadkowe postacie, pojawiające się całymi tabunami nie wiadomo w jakim celu, a wszystko odbywa się wśród stosów śmieci i migających świetlówek. Z boku pojawia się – po co, to wie chyba tylko reżyser – wspomniany Chrystus na rowerku, po proscenium kuśtykają półnagie modelki opakowane w metalowe pręty, ze stojących tu i ówdzie zardzewiałych beczek wyskakują „goryle” jak diabły z pudełka. Chaos, zgroza, bezsens – słowo daję, spodziewałam się konkluzji, że Don Giovanni, jako miłośnik sado-maso, będzie najszczęśliwszy gdy wreszcie trafi do prawdziwego piekła. Ale nawet to nie – natłok histerycznych pomysłów reżysera utonął w odmętach śmieci.
Po przerwie realizatorzy – zreflektowawszy się popatrując ukradkiem na wkurzoną do imentu publiczność? – postanowili dodać nieco humoru. Parę razy, przyznaję, udało im się mnie rozśmieszyć, przez co ten „Don Giovanni” awansował w moim prywatnym rankingu z kategorii „beznadziejny” na zaledwie „zły”. Zabawne były interakcje z widownią w scenie cmentarnej – ale dlaczego zza kurtyny musiały wychynąć (chyba to były one?) tańczące trupy Myszki Mickey? Był już taki jeden – Polak zresztą, Warlikowski – który się na Myszkach Mickey solidnie przejechał (w paryskim „Królu Rogerze”), może by się tak czegoś nauczyć na błędach kolegi? Humor zresztą jest typowo piwny – dominują rubaszne żarty z klepaniem się po tyłkach, ale po tej dawce ohydy nawet one koją. Jednym z najlepszych pomysłów reżysera są nawiązania do klasyki kina i malarstwa. Oprócz, chyba nieuniknionej w tym kontekście, „Mechanicznej pomarańczy”, pojawiają się na przykład całkiem śmieszne aluzje do kultowego w krajach niemieckojęzycznych starego angielskiego filmu krótkometrażowego „Dinner for One”. Wyłącznie dzięki naszemu przyjacielowi wiemy, że telewizje w Niemczech i w Austrii puszczają ten skecz pasjami w Sylwestra (prawie jak nasze „Kevina samego w domu”). Reakcje publiczności rozpoznającej gagi w scenie gdy Leporello obsługuje słynną ostatnią kolację Don Giovanniego sugerowały, że w Berlinie film ten jest powszechnie znany. I że prawie każdego widza można udobruchać, jeśli zapewni mu się odrobinę satysfakcji ze zgadnięcia podstawionych zagadek. Zresztą zaraz potem „Dinner for One” zmienia się w „Ultima Cena for 13”, bo do kolacji przyłączają się „goryle” tworząc malowniczą scenkę z Leonarda (znów ku wyraźniej uciesze, pokusie której i my się nie oparliśmy).
Niestety, brak jest puenty. Komandor nie pojawia się wcale – słychać tylko jego głos z offu. Dopiekławzięcie Don Giovanniego też wyszło chyba najbardziej rozczarowująco jak zdarzyło nam się widzieć. Ot, puścił ktoś dymy i poruszał trochę zapadniami, a Don-sadysta padł na deski. I koniec. Ciemność. Kurtyna. Sekstet też wycięto, bo reżyser chyba nie miał całkiem pomysłu co by z nim jeszcze robić.
No i oczywiście nastąpiły wielkie brawa dla naprawdę wspaniałych wykonawców. Ildebrando D’Arcangelo był zjawiskowy – moim zdaniem to jest wymarzony Don Giovanni, który powinien jeździć po świecie i śpiewać to gdzie się da, a z czwartego rzędu można było docenić jego atrakcyjną muskulaturę (ech, dodać by mu 20 cm i byłoby ciacho że hej). Donna Anna czyli Marina Rebeka po prostu „pozamiatała”, była fenomenalna wokalnie. Leporello czyli Alex Esposito spisał się bardzo dobrze, tym bardziej, że zmuszony był wykonywać różne dziwne wygibasy śpiewając (np. w arii katalogowej reżyser umyślił sobie, żeby skakał piruety). W ogóle nikt ze śpiewaków sobie wstydu nie przyniósł i wina całkowicie nie leży po ich stronie. Gdy po długim oczekiwaniu realizatorzy ośmielili się wystawić nosy na scenę, powitała ich nawałnica tupania i buczenia, w którą jak raz i my się włączyliśmy. Tylko jeden pan, parę rzędów za nami, wrzeszczał brawo! Mąż? Przyjaciel? Krewny? Czy jedyny, który zrozumiał, o co chodziło?