poniedziałek, 28 marca 2011

Źródła polskości polskiego źródła

To miał być w zasadzie dobrotliwie ironiczny komentarz do któregoś z matematycznych wpisów AndSola - a to mianowicie ten artykuł, z moim komentarzem do pierwszego akapitu, że teraz czekałbym na przykład kogoś, kto zrobił międzynarodową karierę zaczynającą się od tego, że uciekł z zajęć chóru i trafił na lekcję matematyki.

Tyle, że wcale nie jestem pewien, czy chciałbym ten komentarz napisać - przede wszystkim dlatego, że teraz, w pokoleniu objętym obowiązkiem szkolnym, używa się takiego eufemizmu “mam zainteresowania humanistyczne” (rzadziej: artystyczne), który oznacza, że jestem słaby z matematyki (i innych przedmiotów ścisłych). W moich szkolnych czasach dotknięci taką przypadłością (w tym i ja) przynajmniej nie czynili sobie z niej cnoty.

Więc pomyślałem sobie, że nie, nie będę się wpisywać w tę narrację, nawet jeśli miałoby to tylko być pretekstem dla ładnej finty, którą odwinął byłby się AndSol. Ale skoro mamy już ten artykuł z Nowego Dziennika o Beczale, to może jednak go przetrawić na coś blogowego. Kariera chłopca z Czechowic w paraleli do kariery chłopca z Sosnowca? Banalne. Pochylić się nad refleksją śpiewaka nad “ objawami degeneracji opery” (Regietheater). Było i będzie: przy okazji każdej warszawskiej czy berlińskiej premiery forum operowe huczy tą dyskusją aż do porzygu i kompletnego wymięcia argumentów. Trochę mi zgrzyta w uszach “tąpnięcie w górę”, ale przecież chłopak ze Śląska (austriackiego) zna się lepiej na tąpnięciach niż ja.

To może zdjęcie? Już lepiej. Zabawna ta reprodukcja na ścianie - “ogrodniczka na plantacji konopii” - ale mnie przede wszystkim zastanawia, że ktoś, kto wypełnia naturalnym głosem scenę Metropolitan Opera i większą od niej (nie bójmy sie tego napisać: największą na świecie) scenę warszawskiego Teatru Wielkiego[*] wymaga nagłośnienia na spotkaniu w (wyobrażam sobie) niedużej salce redakcji “Nowego Dziennika”.

[*] Z tymi największościami to jest tak, że jak oceniać po liczbie miejsc siedzących na widowni, to Met bije TW-ON o kilka długości (3800 versus 1841). Ale jak liczyć powierzchnię sceny to nasi górą i to prawie trzykrotnie: 1150 m2 wobec 401 m2. Bardzo to... świebodzińskie.


Ale ja w zasadzie o czymś innych chciałem: butelki na stole. Absolutnie dominująca marka na Wschodnim Wybrzeżu. Poland Spring. W zasadzie nigdy sie nad tym wcześniej nie zastanawiałem, no może trochę było mi miło, że w takim normalnym, kuchennym życiu, przeciętny Amerykanin ma z Polską skojarzenia źródlane, a nie obozowe. Przyjąłem za aksjomat, że może niekoniecznie założyciele firmy byli emigrantami (potomkami[**] emigrantów), ale przynajmniej ci, którzy dali żródełku nazwę.

[**] W pierwszej wersji tekstu zrobiłem literówkę - napisałem “potomakami”, co wydało mi się (z uwagi na kontekst) zabawne i pomyślałem, że może warto to jakoś utrwalić.

No i trwałem w tym przeświadczeniu do dziś. Dziś pomyślałem sobie, że warto sobie sprawdzić tę historię, bo przecież ktoś już o tym musiał napisać (pod hasłem Pan Balcer w Ameryce albo Nasi dzielni pionierzy poją pasażerów Mayflower ewentualnie Matka Boska się pokazała i powiedziała: tu kopta, chłopy). Nic. To może jakoś w ujęciu popkulturowym, mimochodem (sprawdzić u WO) - też nic. No trudno, trzeba samemu pierwszą skibę odwalić.

Miasteczko Poland w stanie Maine nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski. Jest bardzo białe, ale US Census Bureau nie zbiera szczegółowych danych dotyczących pochodzenia mieszkańców. Nazwiska zasłużonych obywateli Polandu jakoś szczególnie polsko nie brzmią. Żaden z dwu kościołów (Grace Fellowship Church i Poland Community Church) nie wygląda z nazwy na katolicki. Skąd więc Poland, skoro nie z Polski rodem i dlaczego?

Dwie są teorie, żadna nie pozbawiona wad. Angielska wikipedia proponuje pochodzenie nazwy od... wodza indiańskiego imieniem Poland, który miał zostać zabity wraz ze swoimi dwoma wojownikami podczas rajdu na pobliską plantację w maju 1756 roku. Jest to o tyle ciekawe, że w źródle, do którego wiki odsyła, najwyraźniej w tej konkretnej sprawie informacje wyschły. Za to wódz Poland i dramatyczne okoliczności jego samotnej tym razem śmierci pojawiają się na kartach (cytowanej tutaj) gazety The Oracle z 11 kwietnia 1900 roku. Warto przytoczyć chociażby fragment relacji: “Manchester, well knowing the treacherous nature of Poland...

Druga teoria, wspierana przez władze miasta Poland, wywodzi nazwę od Mojżesza. A to mianowicie: “Moses Emery one of the area's earliest settlers and representative to the general court, procured the incorporation in 1795 and for that was given the privilege of naming the town. He had always had a peculiarity for an ancient melody called "Poland" found in most of the collections of ancient psalmody. The melody must have been running through his mind the day he considered names for the town, for it was Poland he chose.”

Wszystko fajnie, istnieje też na to dowód ikonograficzny, tyle, że pieśń zaczynająca się od słów O Happy Home Where Thou art Loved Most Dearly (a w zasadzie O selig Haus, wo man dich aufgenommen) jest luterańskim hymnem, skomponowanym przez Eduarda Niemeyera do słów hanowerskiego pastora Karla Johanna Philippa Spitty, ponad pół wieku po założeniu miasteczka Poland. A i w melodii trudno się jakichś polsko brzmiących akordów doszukać.

Skoro nie wódz i nie lutry, to kto?

piątek, 25 marca 2011

Losy świata rozstrzygają sie w Choroszczy








W zasięgu krótkiej podróży białostockim autobusem nieco podmiejskim znajduje się miasteczko Choroszcz, znane głównie z letniej rezydencji Branickich. “W pewnej odległości od Białegostoku (...) znajduje się domek wiejski w Choroszczy“ - pisał w XVIII wieku francuski dyplomata Pierre Henin, ustawiając rzeczy we właściwych proporcjach: dziś ów domek wiejski zwany jest pałacem. Pałac spalili nam Ruskie, ale te poprzednie, Białe, w 1915. Można poniekąd powiedzieć, że gdyby nie druga wojna, pałac zostałby rozebrany (stosowną decyzję podjęto w 1933, ale nie zdążono zrealizować). W pałacu mieści się obecnie muzeum wnętrz.
Inną instytucją, z której słynie Choroszcz jest szpital psychiatryczny, funkcjonujący w budynkach dawnej fabryki włókienniczej Moesa. Fabryka powstała w 1840, gdy wprowadzono granicę celną pomiędzy Królestwem Polskim a resztą Imperium. Skłoniło to Moesa do przeniesienia swoich interesów ze Zgierza pod Białystok. Działał z rozmachem, kupił pałac, a na terenie przylegającego parku wybudował fabrykę. Szpital obecnie sposobi się do leczenia skazanych za przestępstwa seksualne - co miejscowa prasa komentuje nośnymi tytułami (“Gwałciciele i pedofile przyjadą do Choroszczy”). Rzecz jest jednak, jak wyjaśnia dyrektor szpitala, bardzo korzystna, albowiem Narodowy Fundusz Zdrowia przewiduje wyższe stawki za zajmowanie się skazanymi niż nieskazanymi pacjentami i szpital już tych pedofili doczekać się nie może.
Jan Klemens Branicki zapraszał do Choroszczy polityków, dyplomatów i artystów, a nawet koronowane głowy, między innymi swojego szwagra, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jeden z gości hetmana przybył do miasteczka wprost z rzymskich katakumb i został w Choroszczy do dziś. Chodzi o Kandyda, bynajmniej nie wolteriańskiego, tylko świętego. Zresztą tożsamość gościa została ustalona ponad wszelką wątpliwość dopiero niedawno. Przez “tak liczne wieki” uważano, że w kościele parafialnym w Choroszczy szklaną trumnę zamieszkuje święty Kandyd tebański. Dziś wiadomo, że chodzi o świętego Kandyda rzymskiego. Świadczy o tym notatka znaleziona w trumnie, wskazująca na datę (10 marca 1756) i źródło pochodzenia (rzymskie katakumby Santa Agnese).
Święty Kandyd, a w zasadzie to, co z niego zostało, umieszczone jest w woskowej rzeźbie, ubranej w bawełniano - papierowe szaty. Uważano wcześniej, że figura zawiera relikwiarz cząstkowy, jakąś kostkę lub kostek kilka jedynie. Zdjęcie rentgenowskie ujawniło jednak, że w środku jest niemal cały święty. Zauważono też (a obserwacja ta nasiliła się po 2003 roku, kiedy to figurę poddano renowacji, usuwając agresywny makijaż a’la Adam Bielan, uszyto świętemu nowe rękawiczki i ogólnie odkurzono), że święty doznaje erekcji palca, który co roku zbliża się bardziej do wieka trumny.
Wtedy w świętego Kandyda uwierzył i miejscowy proboszcz, który dopotąd uważał że Kandyd jest obciachowy i nienowoczesny. Święty znalazł więc eksponowane miejsce w kosciele, szklana trumna z figurą - relikwiarzem jest na widoku wiernych, którzy na bieżaco mogą śledzić postępy świetego palca - gdy palec dotknie do wieka trumny spowoduje koniec świata. Tak, Koniec Świata. Naszego świata. Ani Majowie, ani Fukushima, ani nawet prace komisji d/s obalania raportu MAK, tylko święty Kandyd samojeden to sprawi. Jednym palcem.
Lokalny kler chwilowo wykazuje pewien sceptycyzm w ocenie właściwości świętego. Leszek Struk, proboszcz miejscowej parafii, oświadczył w wywiadzie dla dziennika Fakt, że "prawdziwości legendy nie sposób na razie sprawdzić" (podkreślenie moje - MB). Wydaje się, że bliskość szpitala psychiatrycznego jest bardzo fortunna.
Pozostaje kwestia przydziału świętego Kandyda. W sytuacji, gdy inni święci borykają się z nadmiarem weneracji, orędować muszą w wielu, często wzajemnie się wykluczających sprawach i patronować (zbyt) licznym grupom społecznym i zawodowym, obecność niezagospodarowanych świętych woła o pomstę do nieba, a przynajmniej o szybkie zmiany. Proponuję więc przydzielić świętego Kandyda jako patrona mężczyzn po pięćdziesiątce oraz ustanowić go inhouse-saint korporacji Pfizer. 

środa, 23 marca 2011

Apulia - Postcriptum


Włoskie rozliczenia z historią.

poniedziałek, 7 marca 2011

Aleksander Wat - Spotkanie z padre Pio


Jak często spotykałem właśnie śród pobożnych dusze naturaliter chrześcijańskie! I odwrotnie, rzadko widziałem dusze tak antychrystusowe, jak osławiony padre Pio.

Wybraliśmy się do niego, wbrew jakimś głuchym oporom mojej żony, na wiosnę 1957 roku. Nie wytrzymywałem już wtedy swoich nieustających bólów, był to już piąty rok, jeden z najgorszych, z biegiem lat bóle zamiast stępić się w przyzwyczajeniu, na odwrót, kumulowały się. Bezsprzecznie, poszedłem na tę pielgrzymkę z rozterką w sercu, z niepełną wiarą. Przed samym wyjazdem z Warszawy odwiedził nas głośny ojciec Daniel, bohater najbardziej fantastycznej przygody za okupacji. Opowiedziawszy o sobie na pożegnanie, na wiatyk zalecał mi "ofiarować swoje bóle Panu Jezusowi". A był to czas, kiedy w bezsennych nocach każdej nocy zaciskałem w garści dużą fiolkę z nembutalem. Oboje z żoną byliśmy oburzeni i w zaleceniu poczciwego zakonnika widzieliśmy, zapewne niesłusznie, egzaltowane samozakłamanie.

Na decyzję pielgrzymki zbiegło się wiele pobudek. Nawet Ignazio Silone doradzał ją, znał wypadek cudownego uzdrowienia. Przygodnie poznany w robotniczej tratorii na Piazza Esedra nauczyciel gimnazjalny opowiedział: "Widzi pan mnie, nie jestem praktykujący, ale niedawno w krótkim odstępie czasu umarli moi kochani rodzice. Wpadłem w taką depresję, że i psychiatra nie mógł pomóc, zaniedbywałem się coraz bardziej, w końcu przyjaciel nieomal siłą zabrał mnie do San Giovanni di Rotonda i oto na sam widok padre Pio poczułem w sobie boski spokój wewnętrzny i niech pan na mnie popatrzy: spokój, spokój!" Bóle bólami, ale bodajbym i ja dostąpił spokoju wewnętrznego!

W Taorminie poznaliśmy kilka osób z kółka wiernych ojca Pio: był między nimi baron, potomek Marii Wodzińskiej, który obwoził nas po swoich ogromnych plantacjach pomarańczy i cytryn, była i współwłaścicielka jednego z największych hoteli, stara panna abnegatka, najczystsze uosobienie innocentich, która dwa razy rocznie na wielkie święta woziła do padre Pio chorych i ułomnych. Dała mi rękawicę cudotwórczą, abym przyłożył ją do bolącej twarzy. Była z uciętymi do połowy palcami, z twardej i grubej, kolącej, ciemnobrunatnej włosienicy, cała przepojona odorem starej jodyny i zakrzepłej krwi. W istocie całą noc trzymałem ją na twarzy, ale Ola nie mogła zmrużyć oka, mdlił ją ten odór, w ogóle czuła do tego wszystkiego instynktowną awersję, ona, tak otwarta na łaskę wiary. Zdawało mi się też, że słyszę w sobie głos starej drogiej przyjaciółki i w tych czasach opiekunki, siostry Katarzyny z Lasek, nakazujący mi iść tam. Był jeszcze jeden, jak mi się zdawało, znak. San Giovanni był w górach Gargan. Czy brzmienie tego słowa, czy historia o nich, którą we wczesnej młodości przeczytałem w Złotej legendzie, sprawiła, że w jakimś dalekim echu odezwała się nostalgia za nimi. Wspomniałem górę Gargan w prozie poetyckiej Piecyka. Teraz ta nostalgia, to zawołanie zabłąkane z młodości mogło się spełnić.

Padre Pio to na pewno święty, jeden z tych, których znało każde stulecie i w każdej prowincji średniowiecze. Świątek chłopski. Jego stygmaty na pewno były wywołane przez upodobnienie się do Chrystusa w Wielki Piątek, kiedy to nagle krew zaczęła broczyć na jego rękach i nogach, chociaż potem konserwował je smarując starą jodyną. Jak strasznie cierpiał, wystarczyło zobaczyć, gdy odprawiał, po piątej rano, długą, cichą mszę w zatłoczonym kościółku, śród wrzawy i swarów dewotek, płaczu niemowląt - widać było tylko czubek głowy nad spiczasto zakończonym ornatem i tylko te ręce, w półrękawiczkach z ciemnobrązowej, grubej, szorstkiej wełny, jak dziwne ptaki opędzały się co kilka chwil chmarze much.

Ale - poza mszą - jaka pycha, jaka pycha syna ubogiego wieśniaka, który poszedł w pany, w kondotiery Pana Jezusa! Sam widziałem, w czasie trzydniowego tam pobytu, jak brutalnie wypchnął z rzędu klęczących do komunii młodego beatnika amerykańskiego. Było to pacholę nadzwyczaj ujmujące, przebiegał przez miasteczko w pstrokatej koszuli, ze złotym na niej krzyżykiem, w blue jeansach, śpiewając ni to kantyczki, ni to negro spirituals własnej zapewne kompozycji. I ten dwór skłóconych i zazdrosnych, rodzina najdalsza, dumna i zbogacona, i nade wszystko to straszne miasteczko, które powstało na odludziu dokoła klasztoru niedawno jeszcze ubogiego, te fortuny, ogromne ponure hotele, które powstały przez noc, te sklepy z dewocjonaliami, sklepy fotografów, gdzie obraz padre Pio mnożył się, reprodukował się w każdym materiale, w każdej sytuacji jego kapłaństwa, ten ogromny, cały z marmuru szpital, wystawiony sumptem amerykańskich wielbicielek, w którym nie znaleźliśmy, oprowadzani przez siostrę, ani jednego kwiatka i gdzie padre Pio nie zajrzał ani razu od pół roku, odkąd posprzeczał się z naczelnym lekarzem, chociaż zjechali się tu z całego świata ciężko chorzy, aby ich uzdrowił.



Szpital w San Giovanni Rotondo

Miałem od barona taormińskiego list polecający do padre Agostino, który mówił biegle po francusku. Ten miły, rozumny zakonnik ofiarował się być tłumaczem, padre Pio bowiem mówił wyłącznie narzeczem neapolitańskim i nie rozumiał innego języka. Padre Pio przyjął mnie na korytarzu, przed swoją celą. Przywitał mnie ślicznym czułym uśmiechem (który przypominał mi uderzająco mojego nieodżałowanego przyjaciela Mariana Kistera), dotknął mojego czoła i policzka (wiedział już widocznie od padre Agostino o moich bólach) i zapytał (po neapolitańsku) "
Jakżeście się tam pozbyli Rosjan?" Było to wiosną roku 1957. Zaskoczony, zrobiłem znak głową i ramionami, że niestety nie pozbyliśmy się, chciałem to wypowiedzieć dokładniej, z niuansami, bo w jakimś stopniu była to prawda i nawet sprzedawcy błyskotek na Rialto weneckim proponowali nam swoje skarby z dużym opustem "dla uczczenia Gomułki", ale pobłogosławiwszy mnie, padre Pio znikł za drzwiami.


Cela ojca Pio

Nazajutrz odepchnął mnie od konfesjonału z krzykiem, kiedy dowiedział się, że ani razu się nie spowiadałem. I ta jakaś przytłoczona góra Gargan, okryta ubogą runią, to kramarskie miasteczko, wysuszeni, spaleni od słońca proletariusze wiejscy, ciężko ubijający szosę, moja nieuleczalna choroba psychosomatyczna, nieznośna woń jodyny i zakrzepłej krwi, cierpienia padre Pio podczas godzinnej mszy w kościółku, gdzie i muchy, i rozkrzyczani wierni byli diaboliczni, i bóle, bóle i - nie będzie cudu! - czułem się odtrącony przez Boga, skazany na mękę wiekuistą. 



Konfesjonał

Zrozpaczona Ola sprowadziła padre Agostino. "
Jest nie tylko padre Pio - powiedział i zajrzał mi głęboko w oczy - jest ktoś wyższy od padre Pio: Jezus Chrystus".

W autobusie, który nas odwoził, było bardzo tłoczno i krzykliwie. Kupiłem książkę o padre Pio rodaczki naszej Marii Winowskiej. Czytałem o tym, jak otacza świętego w dużym promieniu aura róż, fiołków, lilii. I w rzeczy samej, na czwartym kilometrze nasi sąsiedzi zaczęli sobie opowiadać o woni róż, fiołków i lilii, która otacza padre Pio.


(Aleksander Wat - "Mój wiek", tom 2, str. 321-322)

Tekst w wersji elektronicznej skopiowałem z repozytorium Andrzeja Krzemińskiego, które - nota bene - wszystkim polecam.

sobota, 5 marca 2011

Królowa Bona umarła


Bazylika św. Mikołaja w Bari wita potomków poddanych królowej Bony w szczególny sposób.


Sama zaś królowa (obecna, w formie nagrobka, za ołtarzem) czeka wciąż na zainteresowanie pionu śledczego IPN. Jest śmierć gwałtowna od trucizny, podejrzenia w stronę mocarstwa ościennego, jest potencjał ekshumacyjny, są wreszcie pieniądze do odzyskania, niechby i bez odsetek. Swoją drogą, przy okazji przypomnieliśmy sobie serial "Królowa Bona". Niesamowite, że Aleksandra Śląska przekonywująco grała młodą (w pierwszych odcinkach dwudziestokilkuletnią) Bonę mając lat... 55. 

Bona więc mieszka na parterze, natomiast patron wprowadził się do piwnicy. Święty Mikołaj trafił do Bari trochę przypadkiem, zajumany w XI wieku (w formie kostek) z Azji Mniejszej przez jakichś przypadkiem przepływających żeglarzy. Różnie o tym piszą, w Bari obowiązuje wersja, że uratowali świętego przed profanacją ze strony Turków. Sarkofag świętego wydziela... coś, co zbierane jest ceremonialnie do ampułki co roku w rocznicę przywiezienia świętego do Bari (nie, nie szóstego grudnia - dziewiątego maja). To coś, co podobno jest mirrą, nawet można w symbolicznych ilościach kupić za całkiem niesymboliczne pieniądze w przykościelnym negozio. Poza tym święty ma w różnych miejscach kościoła poustawiane skarbonki i różne szczeliny do wrzucania monet oraz banknotów (nam się wydawało, że to powinno iść w drugą stronę w tym szczególnym przypadku). Nic dziwnego, że ostatnio rząd turecki zgłosił się, żeby mu oddać trumnę do robienia pieniędzy, bo Włosi nieprawnie zawłaszczają spuściznę.

W wyścigu po kości Bari wygrało z Wenecją. Gdy wenecjanie wraz z Pierwszą Krucjatą dotarli do grobu świętego (nie mylić z Grobem Świętym), okazało się, że jest już pusty. No, prawie pusty. Zabrali zmiotki, ale i trzy inne pudełka (najprawdopodobniej resztki innych biskupów) i umieścili w kosciele San Nicolò al Lido.  Mikołaj jest patronem tak wielu zawodów, że chyba łatwiej byłoby wymienić, czyim nie jest. Jest jednak przede wszystkim patronem żeglarzy i złodziei (nie dziwota, biorąc pod uwagę sposób, w jaki trafił do Bari), ale także bankierów, dziewic, szpiegów, szewców, balsamistów, nauczcieli, studentów i bezpłodnych. I wielu, wielu innych. Każdy się załapie.

Pierwszy znany przypadek próby cybersquattingu miał miejsce pod koniec XI wieku. Gdy mieszkańcy niedalekiego Trani zobaczyli jakiej sławy i powodzenia doznaje za sprawą świętego Mikołaja Bari, pozazdrościli i sławy i świętego. Znaleźli szybko innego Mikołaja (Nicola Pellegrino - przewodniki piszą o nim mało znany cudotwórca, co tylko dowodzi jak rozpasane i zepsute było średniowiecze, bo nawet cuda nie wystarczały), po śmierci załatwili mu u papieża kanonizację w dwa lata (a z tym naszym subito to guzdrali się pięć lat) i w trybie cito wybudowali katedrę nad brzegiem morza. W końcu wygrał ten z Bari - ale na początku szli aureola w aureolę.

PS. Tytuł wpisu z Glogera.

czwartek, 3 marca 2011

Powracającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę


Fryderyk II urodził się na placu w miasteczku Jesi (które wiele lat później było świadkiem przyjścia na świat Pergolesiego). Publiczne porody były dobrą tradycją wśród panujących (chodziło o to, aby byli świadkowie, że nikt nie podmienił noworodka), w tym przypadku podejrzany był również wiek położnicy (równo 40), tak więc dla uniknięcia wszelkich wątpliwości oraz oskarżeń o czary i machlojki zdecydowano się poród bardzo publiczny. 
Fryderyk był ośmiokrotnie obkładany ekskomuniką przez kolejnych papieży. I ośmiokrotnie ekskomunikę z niego zdejmowano, co tylko dowodzi, że nawet najgorsze przekleństwo jest odwracalne. Zresztą ekskomuniki zdarzały się wtedy nawet w najlepszych rodzinach, na przykład takiemu Robertowi II nie pomogło nawet to, że był tak pobożny, że aż nazwano go Pobożnym.
Fryderykowi przydarzyło się nawet w stanie ekskomuniki prowadzić wyprawę krzyżową. Co więcej, mimo, że wyprawa zakończyła się pozornym sukcesem (Jerozolima po raz drugi wyzwolona - i to na skutek negocjacji dyplomatycznych, a nie czynu zbrojnego), to jednak papież skłaniał się ku alternatywnej narracji, w myśl której sukces mierzy się wyłącznie ilością przelanej krwi, najchętniej pogańskiej.
Fryderyk miał również zainteresowania naukowe. I na nieszczęście dostatecznie mocną pozycję, aby je realizować. Znany jest głównie z tzw. “eksperymentu deprywacyjnego” polegającego na wychowaniu niemowląt bez kontaktu z językiem - w oczekiwaniu, że (podobnie jak Adam i Ewa) zaczną mówić w “języku naturalnym”. Inne doświadczenia dotyczyły szybkości i jakości trawienia u ludzi, niestety musiały być prowadzone na skazańcach, bo metodologia była mało przyżyciowa.
Teraźniejsi historycy zarzucają Fryderykowi małe zainteresowanie sprawami niemieckimi, co zresztą samo w sobie jest zupełnie zrozumiałe: klimat śródziemnomorski, jest znacznie bardziej przyjazny niż ten na północ od Alp (nie mówiąc już o kuchni i winach), wybór ten potwierdzają kolejne generacje niemieckich emerytów. Fryderyk większość czasu spędzał na południu Włoch, a problemy w Niemczech rozwiązywał kolejnymi ustępstwami i koncesjami wobec swoich lenników. Uważa się, że polityka Fryderyka była praprzyczyną petryfikacji rozbicia dzielnicowego na terenie Niemiec.
A w Apulii Fryderyk zajmował się głównie developerką i branżą budowlaną. Zbudował co najmniej kilka zamków od podstaw (Castello del Monte, Brindisi, Trani, Barletta), a szereg innych, ponormańskich, przebudował (Spinazolla, Canosa di Puglia, Minervino Murge). Najsłynniejszy z zamków, Castello del Monte, owiany jest atmosferą tajemnicy i różnych, często bardzo ezoterycznych, interpretacji. Z uwagi na lokalizację trudno przypisywać mu znaczenie obronne (brak mu zresztą fosy, zwodzonego mostu, podziemnych przejść), podejrzewa się, że był takim przerośniętym pałacykiem myśliwskim (Fryderyk był zapalonym sokolnikiem) albo po prostu budowlą symboliczną - idealny oktogon z ośmioma oktagonalnymi wieżami, osiem sal na pierwszym piętrze, osiem sal na drugim. Zwolennicy spiskowych teorii dziejów podnoszą fakt, że Fibonacci był osobistym przyjacielem monarchy, zauważają też, że zamek pozbawiony jest pomieszczeń gospodarczych i dla służby i z tego względu był praktycznie “niemieszkalny”.
Symboliczne znaczenia ośmioboku są liczne. Oznaczać on może odrodzenie, odnowienie, regenerację (stąd wszelkie baptysteria mają najczęściej taki kształt), kompromis pomiędzy kwadratem a kołem (czyli ziemią a niebem), żeby ograniczyć się do naszego kręgu cywilizacyjnego. Aedificium czyli najbardziej tajna część biblioteki w “Imieniu róży” Umberto Eco mieści się właśnie w ośmiobocznej wieży.
Dziś dla współczesnego Włocha Castel del Monte ma jednak znaczenie równe jednemu eurocentowi. Też dość symboliczne.

A Fryderykowi przepowiedziano, że umrze we Florencji. Dlatego ostatnich kilkanaście lat swojego życia spędził na południu Włoch, unikając podróży do Niemiec, aby nawet nie przejeżdżać przez Toskanię. Zmarł na dyzenterię w miejscowości Torremagiore w zamku Castel Florentino. Ta karczma Rzym się nazywa...

wtorek, 1 marca 2011

Tomb Raiding, czyli spotkanie z księciem

Myślę, że mało jest humanistów, których choć na chwilę nie zauroczyło średniowiecze - zamki i katedry, rycerze walczący ze smokami, damy i ich jednorożce, trubadurowie i mistycy, iluminowane księgi, witraże i piękne Madonny. Ja swój okres fascynacji średniowieczem przeżyłam wcześnie, bo w wieku nastoletnim, po przeczytaniu „Krystyny córki Lawransa” Sigrid Undset (którą wciąż uważam za jedną z niewielu noblowskich książek wartych Nobla). Na fali tego zainteresowania sięgnęłam do babcinej biblioteczki, gdzie stała sobie spokojnie powieść Zofii Kossak-Szczuckiej „Krzyżowcy” i czekała, aż ją znajdę. I tak zaczęła się moja znajomość z najfajniejszym księciem średniowiecza, czyli Boemundem z Tarentu.

Urodzony w Kalabrii najstarszy syn Roberta Guiscarda, rycerza i awanturnika z normańskiego rodu de Hauteville - na chrzcie dano mu Marco, ale przez całe życie był znany pod imieniem legendarnego olbrzyma, przezwany tak przez ojca z powodu przejawiającej się od niemowlęctwa krzepy i okazałych wymiarów. Przezwany na tyle skutecznie, że Wikipedia podaje dziś siedmiu kolejnych Boemudów – a wszystkich książąt Antiochii, którą (o czym zaraz) wywalczył ten pierwszy. Za młodu Boemund wojował przy boku ojca z Bizantyjczykami, cesarz Aleksy I Komnen długo nie mógł mu darować marzeń Guiscarda, który już wyobrażał sobie blond dryblasa na tronie w Konstantynopolu. Ostatecznie z normańskich planów imperialnych nic nie wyszło, a po śmierci ojca (jak twierdzili niektórzy, otrutego przez drugą żonę) Boemund musiał się zadowolić tytułem księcia Tarentu, miasteczka w Apulii mieszczącego się wtedy zapewne w całości na małej wysepce, gdzie dziś znajduje się uroczo zapyziała starówka.

Następna okazja dla czynów rycerskich pojawiła się wraz z pierwszą krucjatą. Boemund szybko okazał się jednym z najskuteczniejszych, jeśli nie po prostu najskuteczniejszym, dowódcą krzyżowców. W kwietniu 1097 roku dzika banda zarośniętych i, zdaniem wyrafinowanych Bizantyjczyków, kompletnie pozbawionych ogłady zachodnich rycerzy pojawiła się w Konstantynopolu przez mało zachwyconym z tej wizyty Aleksym I. Traf chciał, że obecna przy tym była córka cesarza Anna, pierwsza znana z imienia historyczka świata. Ponieważ jednak nawet poważni naukowcy płci żeńskiej byli kiedyś nastoletnimi pannicami, zachował się podejrzanie entuzjastyczny opis przybysza pióra czternastoletniej księżniczki:

O Boemundzie można powiedzieć krótko. Nie było doń podobnego w całym cesarstwie rzymskim ani barbarzyńcy ani Hellena. Jego widok wzbudzał podziw, rozgłos o nim wprawiał w strach. By szczegółowo opisać wygląd barbarzyńcy: odznaczał się on tak wysokim wzrostem, że górował nad najwyższymi mężczyznami prawie o łokieć. W pasie był szczupły, w biodrach i barkach - szeroki. Pierś miał rozwiniętą, ramiona silne. Cała budowa ciała nie była ani za chuda, ani za otyła, odznaczała się doskonałymi proporcjami, została, by tak rzec, wyrzeźbiona według kanonów Polikleta [błysnęła erudycją księżniczka, żeby nie wypaść na zauroczoną kozę…]. Ręce miał mocne, silny chód, jędrną szyję i dobrze zbudowane plecy [...]. Skórę na całym ciele miał mlecznobiałą, jedynie biel twarzy zabarwiała się rumieńcami. Włosy zachowywały kolor jasny i nie spadały jak u innych barbarzyńców aż na barki. [...] Niebieskie oczy Boemunda wyrażały jednocześnie odwagę i dostojeństwo.


No cóż, jedna napisała, a druga – 840 lat później – przeczytała… Tacy niebieskoocy, nordyccy blondyni to mi się zawsze podobali…

Prezencja Boemunda nie wyczerpuje jego zalet. Współcześni wypominali mu, że posługuje się nie dość rycerskimi metodami – to znaczy przedkłada fortele i dyplomację ponad tradycyjne okładanie się żelazem. Tym sposobem wszedł zresztą w posiadanie Antiochii. Po dłuższym, a nieprzynoszącym pozytywnego wyniku oblężeniu zwołał zebranie krzyżowców i zaproponował, żeby ten, komu uda się wreszcie zdobyć miasto, mógł je sobie wziąć na własność. Dowódcy europejscy zapewne popukali się w czoła, ale (dla hecy) zgodzili się na ten pomysł. Tymczasem, nie chwaląc się tym nikomu, Boemund skaptował już wspólnika – ormiańskiego chrześcijanina imieniem Firuz, siłą nawróconego na islam, wyznaczonego na dowódcę straży jednej z licznych wież obronnych w murach Antiochii. Dalej poszło jak z koniem trojańskim. Pod osłoną nocy Boemund wraz z paroma krzepkimi Normanami weszli do miasta przez udostępnioną im wieżę, otwarli bramy i poprowadzili decydujący atak. A potem już „kobyłka u płota” i tytuł księcia Antiochii.

Oczywiście, wkrótce role się odwróciły i to Turcy zalegli pod miastem. Gdy sytuacja wydawała się beznadziejna, a morale krzyżowców niemal zupełnie oklapło, Boemund oznajmił, że w Antiochii wykopano właśnie cudowną włócznię Longinusa – tę włócznię, o którą potem dobijali się władcy aż do Adolfa Hitlera. Sceny z włócznią są zdecydowanie najfajniejszymi fragmentami powieści Zofii Kossak, a Boemund jest w nich po prostu rozczulający. Zgodnie z przewidywaniami, zdziałanie małego „cudu” zdziałało większe cuda już automatycznie i krzyżowcy nie dość, że pogonili Turków od Antiochii, to jeszcze wykosili wszystkich przeciwników aż do samej Jerozolimy. W pewnej chwili, w przypływie wyrzutów sumienia, Boemund przyznał się do podrzucenia pierwszej lepszej starej włóczni, ale nic to nie dało. Mało tego, zorganizowano „sąd Boży”, w którym ochotnik bez śladu oparzenia przeniósł włócznię pomiędzy dwoma rozpalonymi blisko siebie ogniskami, potwierdzając ostatecznie jej cudowność. Książę mógł tylko westchnąć i uznać, że wiara czyni cuda.

Dalsze lata życia Boemunda opromieniła sława największego rycerza zachodniej Europy, tournee po Francji (angielski król Henryk I nie zgodził się na jego wizytę w swoim kraju, ponieważ obawiał się jego popularności) i ślub z francuską księżniczką, siostrą Ludwika VI, z którą spłodził następnego Boemunda. Jednym problemem były nieustające wojny o Antiochię, wciąż z tym samym Aleksym I. Boemund zmarł w Apulii w 1111 roku – stosunkowo młodo, co dało asumpt do pogłosek o „klątwie świętej włóczni” – i został pochowany w katedrze w mieście Canosa di Puglia.

I tu zaczyna się opowieść o naszym spotkaniu.

Canosa di Puglia nie figuruje w przewodnikach turystycznych (chociaż poza katedrą jest tam na przykład jeszcze sporo nienajgorzej zachowanych starożytności). Wybadawszy przy pomocy gugla godziny otwarcia katedry (jak wszystko na południu, tuż po południu zamyka się na głucho), wyciągnęłam mocno sceptycznego męża na „wild goose chase”. Dojechaliśmy w porę – prosto z Castel del Monte, o którym w następnym odcinku – kątem oka zlokalizowałam umieszczone z boku katedry gustowne marmurowe mauzoleum, po czym ruszyliśmy do środka. Nasze zainteresowanie zamkniętymi drzwiami w transepcie zauważył (miły i pomocny) kościelny, który po chwili wrócił z kluczem. Można wejść na mały dziedzińczyk (przez wieki podniósł się poziom gruntu), obejrzeć z bliska mauzoleum wykonane na wzór jerozolimskiego kościoła Grobu Pańskiego (tak dla przypomnienia o zasługach), rzucić okiem na nieźle zachowane oryginalne drzwi z brązu i tyle. W (nowych i nie tak eleganckich) drzwiach znajduje się zamek firmy Yale, do którego pasuje już całkiem inny kluczyk. Pytam gdzież on, a kościelny z wielkim namaszczeniem odpowiada, że właśnie trwają prace archeologiczne. Ja na to: „Ach jaka szkoda, bo ja właśnie również jestem historykiem, dottoressa, universita di Varsavia, storia normana, bla bla bla…” Chyba zrobiło wrażenie, bowiem kościelny ruszył truchcikiem do zakrystii, skąd zaraz wychylił się władający (jakim takim) angielskim (jak sądzę) szef wykopów. Po wykonaniu tej samej przemowy tym razem w lepiej znanym mi języku, archeolog wydobył z kieszeni mały kluczyk i podreptał do mauzoleum. Myślałam, że zobaczymy parę kolumn, jakieś nie do końca pozacierane płaskorzeźby, płytę z inskrypcją. Owszem, to wszystko tam było, ale nie tylko. Otóż, na małym stoliku, tuż obok dziury w marmurowej podłodze i odsuniętej płyty z eleganckim napisem BOAMVNDVS, na czerwonym suknie leżały sobie KOŚCI… Koło słupka kości kupka… Książę we własnej osobie, oko w oko, czy też raczej – oko w kość. Jak na osobę niemal tysiącletnią, zastałam go w zdumiewającym zdrowiu i elegancji. Nawet wciąż widać, że wzrostu mu natura nie poskąpiła. Przez moment przeszło mi przez głowę uprosić kolegę dottore o relikwię, ale w końcu zrezygnowałam – nie posiadam odpowiedniego pojemnika na tak zacną osobę, jeszcze by mnie potem po nocach straszył. Tak więc skończyło się na niespodziewanej audiencji. Cieszyłam się bardziej niż Lara Croft, a moja reputacja w oczach męża wydatnie wzrosła. Zresztą, tak sobie myślę, polubiliby się, zwłaszcza po tym numerze z włócznią…

W następnym odcinku "Powacającemu z zagranicy zamek tanio wynajmę".

Krasnoludki i Jerozolima


W zasadzie nie wiadomo, skąd wzięły się trule. Wiadomo tylko, że wyglądają jak domki hobbitów i zbudowane są z piaskowca, bez użycia cementu i zaprawy. Uważa się, że w ten sposób mieszkańcy okolic Alberobello (światowa stolica truli, tak jak Lecce jest światową stolicą baroku) unikali płacenia podatków od domów, bo takiego trula łatwo było rozebrać i postawić na nowo w razie potrzeby.
Większość truli jest rozrzucona pojedyńczo, po winnicach, gajach oliwnych i polach, natomiast w Alberobello (nazwa pochodzi od łac. silva arboris bellis) trule występują w formie zwartej. Do miasteczka dotarł konsumeryzm: większość truli jest przerobiona na sklepiki, natomiast pozostałe sprzedano Niemcom i Anglikom na domki wakacyjne. Trule nie mają znaczenia symbolicznego ani kultowego (choć jest w Alberobello kościół zbudowany w stylu truloimitacyjnym), ot ciekawostka etnograficzna. Buduje się tam tak do dziś. Aha, i nie mają nic z trollami.
O ile Alberobello przenosi turystę w krainę bajek o krasnoludkach i hobbitach, to Matera jest podróżą do krainy bajek biblijnych - miasteczko ma tego pecha, że wygląda tak, jak współcześni wyobrażają sobie starożytną Jerozolimę. Stąd wszelkie ekipy filmowe kręcące cokolwiek biblijnego zjeżdżają do Matery niczym muchy do miodu. Miejscowi najbardziej wspominają Mela Gibsona.
Jedynie Scorsese wolał marokańskie Aït Benhaddou. Może dlatego, że nie trzeba tam było maskować anten satelitarnych, szklanych okien i kratek ściekowych.
Następny odcinek (“Tomb Raiding”) już niebawem.


PS. Poprawiłem linki do zdjęć.