To miał być w zasadzie dobrotliwie ironiczny komentarz do któregoś z matematycznych wpisów AndSola - a to mianowicie ten artykuł, z moim komentarzem do pierwszego akapitu, że teraz czekałbym na przykład kogoś, kto zrobił międzynarodową karierę zaczynającą się od tego, że uciekł z zajęć chóru i trafił na lekcję matematyki.
Tyle, że wcale nie jestem pewien, czy chciałbym ten komentarz napisać - przede wszystkim dlatego, że teraz, w pokoleniu objętym obowiązkiem szkolnym, używa się takiego eufemizmu “mam zainteresowania humanistyczne” (rzadziej: artystyczne), który oznacza, że jestem słaby z matematyki (i innych przedmiotów ścisłych). W moich szkolnych czasach dotknięci taką przypadłością (w tym i ja) przynajmniej nie czynili sobie z niej cnoty.
Więc pomyślałem sobie, że nie, nie będę się wpisywać w tę narrację, nawet jeśli miałoby to tylko być pretekstem dla ładnej finty, którą odwinął byłby się AndSol. Ale skoro mamy już ten artykuł z Nowego Dziennika o Beczale, to może jednak go przetrawić na coś blogowego. Kariera chłopca z Czechowic w paraleli do kariery chłopca z Sosnowca? Banalne. Pochylić się nad refleksją śpiewaka nad “ objawami degeneracji opery” (Regietheater). Było i będzie: przy okazji każdej warszawskiej czy berlińskiej premiery forum operowe huczy tą dyskusją aż do porzygu i kompletnego wymięcia argumentów. Trochę mi zgrzyta w uszach “tąpnięcie w górę”, ale przecież chłopak ze Śląska (austriackiego) zna się lepiej na tąpnięciach niż ja.
To może zdjęcie? Już lepiej. Zabawna ta reprodukcja na ścianie - “ogrodniczka na plantacji konopii” - ale mnie przede wszystkim zastanawia, że ktoś, kto wypełnia naturalnym głosem scenę Metropolitan Opera i większą od niej (nie bójmy sie tego napisać: największą na świecie) scenę warszawskiego Teatru Wielkiego[*] wymaga nagłośnienia na spotkaniu w (wyobrażam sobie) niedużej salce redakcji “Nowego Dziennika”.
[*] Z tymi największościami to jest tak, że jak oceniać po liczbie miejsc siedzących na widowni, to Met bije TW-ON o kilka długości (3800 versus 1841). Ale jak liczyć powierzchnię sceny to nasi górą i to prawie trzykrotnie: 1150 m2 wobec 401 m2. Bardzo to... świebodzińskie.
Ale ja w zasadzie o czymś innych chciałem: butelki na stole. Absolutnie dominująca marka na Wschodnim Wybrzeżu. Poland Spring. W zasadzie nigdy sie nad tym wcześniej nie zastanawiałem, no może trochę było mi miło, że w takim normalnym, kuchennym życiu, przeciętny Amerykanin ma z Polską skojarzenia źródlane, a nie obozowe. Przyjąłem za aksjomat, że może niekoniecznie założyciele firmy byli emigrantami (potomkami[**] emigrantów), ale przynajmniej ci, którzy dali żródełku nazwę.
[**] W pierwszej wersji tekstu zrobiłem literówkę - napisałem “potomakami”, co wydało mi się (z uwagi na kontekst) zabawne i pomyślałem, że może warto to jakoś utrwalić.
No i trwałem w tym przeświadczeniu do dziś. Dziś pomyślałem sobie, że warto sobie sprawdzić tę historię, bo przecież ktoś już o tym musiał napisać (pod hasłem Pan Balcer w Ameryce albo Nasi dzielni pionierzy poją pasażerów Mayflower ewentualnie Matka Boska się pokazała i powiedziała: tu kopta, chłopy). Nic. To może jakoś w ujęciu popkulturowym, mimochodem (sprawdzić u WO) - też nic. No trudno, trzeba samemu pierwszą skibę odwalić.
Miasteczko Poland w stanie Maine nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski. Jest bardzo białe, ale US Census Bureau nie zbiera szczegółowych danych dotyczących pochodzenia mieszkańców. Nazwiska zasłużonych obywateli Polandu jakoś szczególnie polsko nie brzmią. Żaden z dwu kościołów (Grace Fellowship Church i Poland Community Church) nie wygląda z nazwy na katolicki. Skąd więc Poland, skoro nie z Polski rodem i dlaczego?
Tyle, że wcale nie jestem pewien, czy chciałbym ten komentarz napisać - przede wszystkim dlatego, że teraz, w pokoleniu objętym obowiązkiem szkolnym, używa się takiego eufemizmu “mam zainteresowania humanistyczne” (rzadziej: artystyczne), który oznacza, że jestem słaby z matematyki (i innych przedmiotów ścisłych). W moich szkolnych czasach dotknięci taką przypadłością (w tym i ja) przynajmniej nie czynili sobie z niej cnoty.
Więc pomyślałem sobie, że nie, nie będę się wpisywać w tę narrację, nawet jeśli miałoby to tylko być pretekstem dla ładnej finty, którą odwinął byłby się AndSol. Ale skoro mamy już ten artykuł z Nowego Dziennika o Beczale, to może jednak go przetrawić na coś blogowego. Kariera chłopca z Czechowic w paraleli do kariery chłopca z Sosnowca? Banalne. Pochylić się nad refleksją śpiewaka nad “ objawami degeneracji opery” (Regietheater). Było i będzie: przy okazji każdej warszawskiej czy berlińskiej premiery forum operowe huczy tą dyskusją aż do porzygu i kompletnego wymięcia argumentów. Trochę mi zgrzyta w uszach “tąpnięcie w górę”, ale przecież chłopak ze Śląska (austriackiego) zna się lepiej na tąpnięciach niż ja.
To może zdjęcie? Już lepiej. Zabawna ta reprodukcja na ścianie - “ogrodniczka na plantacji konopii” - ale mnie przede wszystkim zastanawia, że ktoś, kto wypełnia naturalnym głosem scenę Metropolitan Opera i większą od niej (nie bójmy sie tego napisać: największą na świecie) scenę warszawskiego Teatru Wielkiego[*] wymaga nagłośnienia na spotkaniu w (wyobrażam sobie) niedużej salce redakcji “Nowego Dziennika”.
[*] Z tymi największościami to jest tak, że jak oceniać po liczbie miejsc siedzących na widowni, to Met bije TW-ON o kilka długości (3800 versus 1841). Ale jak liczyć powierzchnię sceny to nasi górą i to prawie trzykrotnie: 1150 m2 wobec 401 m2. Bardzo to... świebodzińskie.
Ale ja w zasadzie o czymś innych chciałem: butelki na stole. Absolutnie dominująca marka na Wschodnim Wybrzeżu. Poland Spring. W zasadzie nigdy sie nad tym wcześniej nie zastanawiałem, no może trochę było mi miło, że w takim normalnym, kuchennym życiu, przeciętny Amerykanin ma z Polską skojarzenia źródlane, a nie obozowe. Przyjąłem za aksjomat, że może niekoniecznie założyciele firmy byli emigrantami (potomkami[**] emigrantów), ale przynajmniej ci, którzy dali żródełku nazwę.
[**] W pierwszej wersji tekstu zrobiłem literówkę - napisałem “potomakami”, co wydało mi się (z uwagi na kontekst) zabawne i pomyślałem, że może warto to jakoś utrwalić.
No i trwałem w tym przeświadczeniu do dziś. Dziś pomyślałem sobie, że warto sobie sprawdzić tę historię, bo przecież ktoś już o tym musiał napisać (pod hasłem Pan Balcer w Ameryce albo Nasi dzielni pionierzy poją pasażerów Mayflower ewentualnie Matka Boska się pokazała i powiedziała: tu kopta, chłopy). Nic. To może jakoś w ujęciu popkulturowym, mimochodem (sprawdzić u WO) - też nic. No trudno, trzeba samemu pierwszą skibę odwalić.
Miasteczko Poland w stanie Maine nie ma nic wspólnego z osadnikami z Polski. Jest bardzo białe, ale US Census Bureau nie zbiera szczegółowych danych dotyczących pochodzenia mieszkańców. Nazwiska zasłużonych obywateli Polandu jakoś szczególnie polsko nie brzmią. Żaden z dwu kościołów (Grace Fellowship Church i Poland Community Church) nie wygląda z nazwy na katolicki. Skąd więc Poland, skoro nie z Polski rodem i dlaczego?
Dwie są teorie, żadna nie pozbawiona wad. Angielska wikipedia proponuje pochodzenie nazwy od... wodza indiańskiego imieniem Poland, który miał zostać zabity wraz ze swoimi dwoma wojownikami podczas rajdu na pobliską plantację w maju 1756 roku. Jest to o tyle ciekawe, że w źródle, do którego wiki odsyła, najwyraźniej w tej konkretnej sprawie informacje wyschły. Za to wódz Poland i dramatyczne okoliczności jego samotnej tym razem śmierci pojawiają się na kartach (cytowanej tutaj) gazety The Oracle z 11 kwietnia 1900 roku. Warto przytoczyć chociażby fragment relacji: “Manchester, well knowing the treacherous nature of Poland...”
Druga teoria, wspierana przez władze miasta Poland, wywodzi nazwę od Mojżesza. A to mianowicie: “Moses Emery one of the area's earliest settlers and representative to the general court, procured the incorporation in 1795 and for that was given the privilege of naming the town. He had always had a peculiarity for an ancient melody called "Poland" found in most of the collections of ancient psalmody. The melody must have been running through his mind the day he considered names for the town, for it was Poland he chose.”
Wszystko fajnie, istnieje też na to dowód ikonograficzny, tyle, że pieśń zaczynająca się od słów O Happy Home Where Thou art Loved Most Dearly (a w zasadzie O selig Haus, wo man dich aufgenommen) jest luterańskim hymnem, skomponowanym przez Eduarda Niemeyera do słów hanowerskiego pastora Karla Johanna Philippa Spitty, ponad pół wieku po założeniu miasteczka Poland. A i w melodii trudno się jakichś polsko brzmiących akordów doszukać.
Skoro nie wódz i nie lutry, to kto?
Druga teoria, wspierana przez władze miasta Poland, wywodzi nazwę od Mojżesza. A to mianowicie: “Moses Emery one of the area's earliest settlers and representative to the general court, procured the incorporation in 1795 and for that was given the privilege of naming the town. He had always had a peculiarity for an ancient melody called "Poland" found in most of the collections of ancient psalmody. The melody must have been running through his mind the day he considered names for the town, for it was Poland he chose.”
Wszystko fajnie, istnieje też na to dowód ikonograficzny, tyle, że pieśń zaczynająca się od słów O Happy Home Where Thou art Loved Most Dearly (a w zasadzie O selig Haus, wo man dich aufgenommen) jest luterańskim hymnem, skomponowanym przez Eduarda Niemeyera do słów hanowerskiego pastora Karla Johanna Philippa Spitty, ponad pół wieku po założeniu miasteczka Poland. A i w melodii trudno się jakichś polsko brzmiących akordów doszukać.
Skoro nie wódz i nie lutry, to kto?