wtorek, 26 lipca 2011
poniedziałek, 25 lipca 2011
niedziela, 24 lipca 2011
Norweski dla początkujących
Konkurs po norwesku znaczy upadłość (gdy chcemy powiedzieć o polskim konkursie, mówimy konkurranse). Norweskie słowo aktor oznacza polskiego prokuratora (polski aktor to norweski skuespiller). Norweskie moreller to polskie wiśnie - polskie morele to po norwesku aprikoser.
Gdy zaś wyświadczymy tubylcowi jakąś przysługę, skwituje ją słowem takk, co zapewne stało u źródła opinii o oziębłości i braku emotywności Skandynawów (szwedzkie tack, duńskie tak).
Wracając jeszcze do owoców - dojrzewają tu właśnie czerwone porzeczki: kto powiedział, że podróże w czasie są niemożliwe?
Gdy zaś wyświadczymy tubylcowi jakąś przysługę, skwituje ją słowem takk, co zapewne stało u źródła opinii o oziębłości i braku emotywności Skandynawów (szwedzkie tack, duńskie tak).
Wracając jeszcze do owoców - dojrzewają tu właśnie czerwone porzeczki: kto powiedział, że podróże w czasie są niemożliwe?
Dziewczyna wikinga (Norsk Folkemuseum) |
sobota, 23 lipca 2011
piątek, 22 lipca 2011
sobota, 9 lipca 2011
James i Jan
A wszystko zaczęło się zwyczajnie, wręcz nudnawo – ot, kolejny dzień pracy nad czymś, co w pobożnych życzeniach agnostyka będzie książką o królowej Wiktorii (brzydkie słowo na „ha”…) Oglądając bardzo ciekawy film dokumentalny pt Queen Victoria’s Empire zwróciłam uwagę na występującą pomiędzy ekspertami panią Jan Morris – uroczą i błyskotliwą angielską babunię w białych loczkach i perełkach. Przebiegło mi przez myśl, że „sweet old lady” wygląda tak jakby odrobinę androginicznie, ale w GB nie jest to aż taki ewenement, zwłaszcza w późniejszym wieku. Sam Lord Tennyson w poemacie „The Princess” utrzymywał, że:
[Streszczenie dla nielęgłydżowych: Pitu-pitu, wiktoriański podział ról płciowych. Na deser po całym życiu harówy w zaprogramowanym posiadanymi genitaliami kieracie – odpowiednio: on kasa, ona dzieci – można liczyć na odrobinę równości w późnej starości.]
Zupełnie osobno, przeczytałam też świetną książkę o historii Imperium, autorstwa niejakiego Jamesa Morrisa pt Heaven’s Command. Mądre, błyskotliwe, od wydania w 1971 uleżałe jako klasyk tematu.
I nagle małe światełko w mózgownicy – ejże, czy to nie jacyś krewni? Wujaszek Google z uśmiechem podał, że i owszem, nawet bardziej niż krewni, konkretnie ta sama osoba. W dodatku dorzucił kilka sensacyjnych przypisów, że 23letni James poślubił był w 1949 roku pewną Elizabeth, córkę plantatora herbaty i (zanim jednak doszedł do wniosku, że jest Jan) spłodził z nią piątkę potomstwa. Oczywiście, Elizabeth nie pozostała żoną Jan, bo jak, i dwie (teraz już) panie rozwiodły się po 15 latach małżeństwa. Zgroza – panie – ruja, porubstwo, Sodoma i Gomora oraz cierpiące ponad ludzką miarę żona-i-dziatki bezdusznego zboczeńca…
Zaraz, zaraz…
Otóż, ehem, panie nigdy się nie rozstały. Dały się administracyjnie zmusić do rozwodu, ale rozpadu związku i oczekiwanej przez Zacnych Mieszczan zamiany miłości na nienawiść nie dały sobie wbić do głowy. Życie toczyło się jak dawniej, tyle, że zamiast Jamesa pojawiła się Jan. A w 2008 roku, kiedy tylko stało się to możliwe, panie ponownie wzięły ślub. Nie wierzycie? Poczytajcie...
Mała, ludzka historyjka, która sprawia, że zaczyna się wierzyć w ludzi. I cieszyć się, że „wartości wiktoriańskie” odeszły z królową Wiktorią (to, że ona sama niewiele miała z nimi wspólnego, to już temat na inną opowieść).
[…] Yet in the long years liker must they grow;
The man be more of woman, she of man;
He gain in sweetness and in moral height,
Nor lose the wrestling thews that throw the world;
She mental breadth, nor fail in childward care,
Nor lose the childlike in the larger mind;
Till at the last she set herself to man,
Like perfect music unto noble words;
And so these twain, upon the skirts of Time,
Sit side by side, full-summed in all their powers,
Dispensing harvest, sowing the To-be,
Self-reverent each and reverencing each,
Distinct in individualities.
[Streszczenie dla nielęgłydżowych: Pitu-pitu, wiktoriański podział ról płciowych. Na deser po całym życiu harówy w zaprogramowanym posiadanymi genitaliami kieracie – odpowiednio: on kasa, ona dzieci – można liczyć na odrobinę równości w późnej starości.]
Zupełnie osobno, przeczytałam też świetną książkę o historii Imperium, autorstwa niejakiego Jamesa Morrisa pt Heaven’s Command. Mądre, błyskotliwe, od wydania w 1971 uleżałe jako klasyk tematu.
I nagle małe światełko w mózgownicy – ejże, czy to nie jacyś krewni? Wujaszek Google z uśmiechem podał, że i owszem, nawet bardziej niż krewni, konkretnie ta sama osoba. W dodatku dorzucił kilka sensacyjnych przypisów, że 23letni James poślubił był w 1949 roku pewną Elizabeth, córkę plantatora herbaty i (zanim jednak doszedł do wniosku, że jest Jan) spłodził z nią piątkę potomstwa. Oczywiście, Elizabeth nie pozostała żoną Jan, bo jak, i dwie (teraz już) panie rozwiodły się po 15 latach małżeństwa. Zgroza – panie – ruja, porubstwo, Sodoma i Gomora oraz cierpiące ponad ludzką miarę żona-i-dziatki bezdusznego zboczeńca…
Zaraz, zaraz…
Otóż, ehem, panie nigdy się nie rozstały. Dały się administracyjnie zmusić do rozwodu, ale rozpadu związku i oczekiwanej przez Zacnych Mieszczan zamiany miłości na nienawiść nie dały sobie wbić do głowy. Życie toczyło się jak dawniej, tyle, że zamiast Jamesa pojawiła się Jan. A w 2008 roku, kiedy tylko stało się to możliwe, panie ponownie wzięły ślub. Nie wierzycie? Poczytajcie...
Mała, ludzka historyjka, która sprawia, że zaczyna się wierzyć w ludzi. I cieszyć się, że „wartości wiktoriańskie” odeszły z królową Wiktorią (to, że ona sama niewiele miała z nimi wspólnego, to już temat na inną opowieść).
sobota, 2 lipca 2011
Łał!
Gazeta Wyborcza zamieściła dziś informację o kolejnej – której to już? – wybitnie utalentowanej gospodyni domowej, która wyskoczyła znikąd i zaśpiewała „O Mio Babbino Caro” tak, że publiczność porwała się z miejsc, a ekipa programu wydawała zgodne „Łał!”
Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.
Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.
Pani Cindy Chang (której media natychmiast musiały wypomnieć wiek - dobrze, że nie wzrost i wagę) zaśpiewała ładnie - jak na amatora, czy też z włoska mówiąc il dilettante, to znaczy kogoś, komu uprawianie działalności artystycznej sprawia wielką przyjemność, ale źródłem zarobku nie jest. Oczywiście, „Babbino” leciało całe trzy centymetry od ust jej korali w siateczkę mikrofonu, oddechy brała jak zgoniony chart, a od vibrato mało nie wyskoczyły jej z gardła migdałki. Ale było wspaniale, zachwycająco, i w ogóle łał – a dyrekcja Metropolitan Opera niech czeka z kontraktem dla diwy. To cudownie, że ludziom (nawet w tak, o zgrozo, „zaawansowanym” wieku jak pani Chang czy równie słynna dilettante Susan Boyle) chce się śpiewać i uczyć śpiewu. Niech sprawia to wiele radości im samym oraz ich przyjaciołom. Nie tak dawno to samo „Babbino” maltretowała (ku zachwytowi publisi) niejaka Jackie Evancho, lat 9, w tym samym programie „Mam Talent”.
Wszystko fajnie – jak mawiał wierszokleta: „Gdzie słyszysz śpiew tam wchodź, tam dobre serca mają/ bo ludzie źli, o wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – ale… Abstrahując już od tego, że jedynymi gwiazdami wszelkich programów tego typu są członkowie jury – wbijanie amatorów w gwiazdorstwo, wmawianie im, a przede wszystkim publiczności, że to jest opera i tak powinna ona brzmieć, to jakieś nieporozumienie. Jedyny wniosek, który nasuwa mi się z x-nastej przemijającej jak meteor kariery niebywale utalentowanego amatora jest taki, że szeroka publiczność nigdy w życiu nie słyszała śpiewaka operowego z odpowiednim warsztatem, wolumenem itp. Najwyraźniej nikt z tych co piali „łał” nigdy nie był na przedstawieniu operowym – no bo przecież są one nudne, ciągną się w nieskończoność i polegają na tym, że osoby ze znaczną nadwagą groteskowo drą paszcze. A potem nagle jakiś skraweczek opery (w przebraniu piosenczyny dla mas) albo inna „aria chóru” przedostaną się na moment do popularnego obiegu i okazuje się, że (łał) jakie to piękne. Nie wykonania – te są co najwyżej średnie (chociaż gdybym usłyszała coś takiego w wykonaniu cioci na imieninach, sama robiłabym łał), muzyka jest piękna. I jedyne, na co można mieć nieśmiałą nadzieję, to to, że może ktoś z wielbicieli operowych gospodyń domowych, sprzedawców telefonów komórkowych i dziewczątek przed wiekiem pokwitania chociaż raz, na próbę, wybierze się do opery. Na przykład „Gianni Schicchi” Pucciniego może być – krótkie to, wesołe, i ktoś tak, jak należy, zaśpiewa „O Mio Babbino Caro”.
Subskrybuj:
Posty (Atom)