czwartek, 22 grudnia 2011

Thank Dog, it's Christmas

Bardzo lubię łazikować po galeriach malarstwa i szukać psów na obrazach. Ale nie takich psów po kossakowsku, gdzie wielogłowa i wielołapa psia masa gończa stanowi podszyt końskich nóg. Ani takich psów po landseerowsku, których sensem istnienia jest pozowanie. Szukam psów - mistrzów drugiego planu, psów które opowiedzą jakąś historię, psów które nie są tylko sztafażem.

Najbardziej znanym psem mitologii przedchrześcijańskich był Cerber. Wiąże się z nim zabawne nieporozumienie. Otóż przez bardzo długie lata przyjmowałem za pewnik, że Cerber pływał na łodzi razem z Charonem, no bo przecież Charonowi sympatyczniej byłoby z towarzystwem w obie strony. Uświadomienie sobie, że jednak nie wchodził w skład małej załogi promu na Styksie było jednym z większych rozczarowań mojej dorosłości. No i ten heraklesowy gwałt na ekosystemie, całe szczęście, że szybko naprawiony. Zdumiewające jest, że niemal brak jest przedstawień Cerbera w malarstwie europejskim. Są w antyku rzeźby, są figurki, są wazy - ale potem nic pierwszoligowego. Carraci w Palazzo Farnese, jakiś mini detal u Boscha i tyle. Być może malarze mieli kłopot z wielogłowym psem, żeby wyglądał jednocześnie realistycznie i groźnie.

Innym znanym mitologiczne psem jest Argos. Piękna scena z Odyseuszem, zupełnie nierozpoznana przez "malarstwo białego człowieka". Dlaczego? 

Piero di Cosmo, Śmierć Prokris
Za to wszystko wynagradza Laelaps i jego smutek nad martwą Prokris (to jest dość skomplikowana historia i już raz próbowaliśmy ją opowiadać). Drugi z żałobników jest satyrkiem: brakuje mimowolnego zabójcy, Cephalusa (który jednakowoż jest u Lorraina, wraz z Artemidą, która ofiarowała mu pieska). 

Z Anubisem to w końcu nie wiadomo, czy szakal czy pies, obraz Edwina Longa (Przygotowania do święta Anubisa) opowiada się za opcją ekumeniczną: są i psy, ale główną rolę wydaje się odgrywać szakal. Trudno w zasadzie odczytać kontekst (no bo przecież Long musiał sobie te rytuały na nowo wymyślić) - wygląda na to, że główny bohater ma w jakiś sposób wybrać kartę spośród rozłożonych po półokręgu i w ten sposób dokonać wróżby, ale najważniejsze, że idzie już miska z jedzeniem dla czworonogów.


W chrześcijaństwie też mamy trochę psów. Święty Krzysztof miał naturę gwałtowną. Był postawny, owłosiony i krótki w obejściu, ale psiej głowy, jak przedstawiają go niekiedy, nie miał. W zasadzie to sprawka kopisty (Cananeus, tj. Kananejczyk zmieniło się w canineus, znaczy psi). W późniejszych wersjach rezygnowano z psiej głowy na rzecz psich obyczajów: jadł surowe mięso i warczał zamiast mówić (dlatego zapewne wiele wieków później uczyniono go patronem kierowców). Cokolwiek miał psiego, odmieniło mu się to po spotkaniu z pustelnikiem (niektórzy identyfikują eremitę jako świętego Babylasa), który nie widząc potencjału na nic innego wdrożył Krzysztofa do roboty w dziale transportu. Po spotkaniu z Najważniejszym Pasażerem kariera mu się jednakowoż całkiem załamała: więzienie i szybka palma męczeństwa (między jednym a drugim jakieś kurwie mu podtykano na pokuszenie). Należy wszelako zaznaczyć, że jako święty broniący przed dżumą, święty Krzysztof jest obecnie całkowicie skuteczny. 

Kilku świętych przedstawianych jest w psim towarzystwie. Najczęściej po psie poznać można świętego Rocha. Pies, symbol wierności przecież, kradł chleb swojemu właściwemu panu i zanosił go świętemu. Poza tym lizał mu rany, które się zaraz goiły. Tę właściwość psiej śliny święty wykorzystywał w dalszej działalności na niwie felczerstwa. Gdy nie ma psa, to Rocha można zawsze rozpoznać po fantazyjnie obnażonej nodze. O innym psie, psie św. Tobiasza, wiemy tylko, że był wesołego usposobienia i towarzyszył w charakterze przyzwoitki długim spacerom jakie święty odbywał w towarzystwie archanioła Rafaela (co ważne w świetle ostatnich skandali pedofilskich w kościele). Pies z pochodnią w pysku służy natomiast do rozpoznawania przedstawień ikonograficznych św. Dominika. Pies jest alegoryczny (domini canes), takoż i pochodnia, do rozświetlania mroków średniowiecza służąca. 

Jest też święty, który sam w sobie jest psem - św. Guinefort. Historia jest dość banalna (motyw B524 w ujęciu Aarne-Thompsona) - ojciec przez pomyłkę (mylną interpretację pozorów) zabija psa, który “dziecku w kolebce łeb urwał chytrze” (w tym przypadku zagryzł węża, który wiadomo, prosto zlazł z jabłonki). Sprawa się zaraz wyjaśniła, ale trochę za późno. Pies został pochowany pod drzewkiem, które lud miejscowy po jakimś czasie przerobił w kapliczkę. Dalej sprawę znamy z relacji inkwizytora delegowanego do rozwiązania problemu (Etienne de Bourbon, rozdział De Adoratione Guinefortis Canis w dziele De Supersticione wydanym w roku 1240). Po rozpoznaniu tematu inkwizytor (dominikanin, ale wtedy innych nie było) zadysponował drzewo zrąbać siekierami, relikwie po świętym odkopać, wszystko razem spalić na popiół i sprawę zamknąć edyktem ogłaszającym Guineforta heretykiem (przypominam: chodzi o psa!) i grożącym wszystkim jego wyznawcom śmiercią oraz konfiskatą mienia. Mimo tych kroków kult świętego przetrwał lokalnie do połowy XX wieku. W Polsce głównym popularyzatorem postaci szorstkowłosego świętego był Bogdan Motyl, ale musiał się ostatnio nawrócić a przynajmniej pokłócić z administracją, bo wszystkie jego teksty zniknęły z portalu racjonalista.pl.
Łazarz często bywa przedstawiany wśród psów

O psach świeckich w części drugiej, która niezawodnie kiedyś nastąpi.

niedziela, 11 grudnia 2011

Bombowy Faust

Jestem strasznie wybredna jeśli chodzi o Fausta Gounoda. Jak już ktoś się bierze za inscenizowanie mojej ukochanej opery, to ciężko mnie zadowolić. Do tej pory (prawie) w pełni udało się to twórcom inscenizacji z Covent Garden z 2004 roku (Alagna, Gheorghiu, Terfel). Nie udało się wielu, w tym chyba najbardziej spektakularnie panu Wilsonowi w Warszawie (do dziś tego reżysera nie trawię i omijam jego produkcje szerokim łukiem). Tym bardziej byłam pełna obaw widząc zwiastuny najnowszej wersji z MET, transmitowanej wczoraj na żywo w (najbliższej nam geograficznie) filharmonii w Łodzi. Bomba atomowa? No tak, każdą operę – przy mniejszym lub większym gwałcie na libretcie i zdrowym rozsądku – da się przedstawić na statku kosmicznym, w więzieniu, domu wariatów albo schronie atomowym… No i tak pojechaliśmy bez większych oczekiwań, tylko z uwagi na muzykę. A tu proszę – bomba! Atomowa!

Wbrew pozorom, ta bomba tam jest, być może była od samego początku i tylko trzeba było pana Desa MacAnuffa, żeby ją wydobyć. W przerwie reżyser wyznał, że jego pierwotnym światem nie była opera, a teatr muzyczny. Widać, i to w jak najlepszym sensie – tu się pod względem reżyserskim wszystkie „słupki” zgadzają; każda scena jest przemyślana w najdrobniejszych szczegółach (rewelacyjne, a proste, pomysły trudno wyliczyć, tyle ich było – choćby powrót żołnierzy, gdzie każdy ma jakąś swoją małą historię do opowiedzenia). A wszystko wynika z muzyki, tutaj po prostu inscenizację prowadził Gounod, a realizatorzy i śpiewacy po prostu słuchali. Wszystko dzieje się w laboratorium Fausta – przytłoczonego konsekwencjami swoich czynów naukowca odpowiedzialnego za masową zagładę. Nie dziwimy się, że pije truciznę. Cała opowiedziana na scenie historia to ta sekunda przed śmiercią, kiedy życie staje mu przed oczami. Laboratorium ze swoimi rekwizytami zmienia się w miasteczko, ogród Małgorzaty, kościół… Tak jak w każdej dobrej inscenizacji tej opery Mefistofeles jest Faustem – jego ambicją, egoizmem, pragnieniem wiedzy i potęgi, która prowadzi do piekła. Tutaj jednak jest to piekło bez Boga ani nawet „prawdziwego” diabła - z sinozielonym radioaktywnym blaskiem, zamieszkałe przez poparzone zombie. Bardziej przerażającej wizji zaświatów chyba jeszcze w teatrze nie widziałam. A w ostatniej scenie stary Faust dopija swoją truciznę i upada.

Śpiewacy spisali się rewelacyjnie. Pan Jonas Kaufmann awansował na pozycję mojego oficjalnie ulubionego tenora. Świetna prezencja (wreszcie przystojny Faust!) i przepiękny głos, nieco podobny do młodego Placido Domingo, z tych niższych tenorów. Wszystkie wysokie dźwięki wyśpiewane z ogromną łatwością i dużym zapasem, zachwycające piana, którymi uwiódł nie tylko Małgorzatę, ale i publiczność. Pana Rene Pape mieliśmy okazję widzieć w roli Mefista na żywo kilka lat temu w Berlinie i wczoraj tylko potwierdził swoją klasę. Prawdopodobnie najlepszy obecnie odtwórca partii Mefistofelesa, lepszy od Terfla (kto mnie zna, wie jak bardzo lubię Terfla). Odrobinę problemów sprawiła pani Marina Poplavskaya (też widzieliśmy ją na żywo, w tym samym przedstawieniu co Pape’a, i był ten sam dylemat). Niby technika jest, nuty wszystkie są, ale chodzi o wyraz artystyczny. Otóż po pierwsze, jak na Małgorzatę był to trochę zbyt potężny głos, w trzecim akcie brakowało liryzmu (chociaż na szczęście Faust miał go za dwoje), brzmieniowo podobny do Joan Sutherland, która też mnie kiedyś nie zachwyciła jako Małgorzata (ale już np. jako Norma jak najbardziej). W późniejszych aktach, kiedy potrzeba więcej dramatyzmu, pani Poplavskaya nadrobiła braki, a w finale cała trójka śpiewała aż do nieba. Drugi problem to (oględnie mówiąc) nieortodoksyjna uroda sopranistki, też trochę w stylu „kanciastej” Dame Joan, tylko jakby jeszcze bardziej. Strasznie trudno musi być grać rolę wcielonej niewinności i obiektu gwałtownych uczuć z taką twarzą. Pewno, że to nie jej wina – a jak zapewniał w przerwie towarzyszący nam przyjaciel-lekarz, operacja plastyczna, nawet jeśli mogłaby jej pomóc, najprawdopodobniej zniszczyłaby jej głos. No to już trudno, tak musi zostać. Rzecz w tym, że we współczesnej operze komponenta aktorska zaczyna odgrywać rolę równie ważną, co sam śpiew. Mało komu uchodzi na sucho staromodna metoda „wyjść na proscenium, stanąć i śpiewać”, zaś Faust z Mefistofelesem aktorsko byli bezbłędni. Ale wczoraj, od czwartego aktu, można było zaobserwować jedną z najbardziej niesamowitych sztuczek sztuki operowej – najlepsi śpiewacy potrafią znikać. Dzięki temu, że jako gatunek opera jest tak bardzo skonwencjonalizowana, zdarza się, że zostaje głos i rola, odtwórca przestaje być widoczny. I pani Poplavskiej się to udało. I tak jak niekiedy potrafi nie razić pięćdziesięcioletnia studwudziestokilowa Butterfly, szpetny jak noc listopadowa książę Mantui, czy niski, otyły Manrico nawet przy przypominającym modela Lunie (o ile ma ten głos!) – wczorajsza Małgorzata poruszała takim tragizmem, rozpaczą, samotnością i szaleństwem (scena, w której topi noworodka w chrzcielnicy powodowała ciarki na plecach), że chyba nikt nie patrzył na śpiewaczkę. Słowo daję, opera jest sztuką znikania. Po coś takiego naprawdę warto pójść do teatru (a z braku teatru, choćby i do kina).

Nie twierdzę, że ta bomba to jedyna możliwa interpretacja Fausta, jestem od tego jak najdalsza (moja wymarzona inscenizacja działaby się w realiach teatru). Ale to tam jest, tak samo jak dziewiętnasty wiek z wersji Covent Garden, a zapewne i jeszcze wiele innych znaczeń, które – mam nadzieję – kolejni reżyserzy z czasem powyciągają. Dziękuję natomiast za to, że ktoś po raz kolejny przypomniał mi za co właściwie tak kocham tę operę.