Mało jest w operze historii, które przetrwały
w dwóch lub więcej wersjach. W końcu „Otello” Verdiego wyparł milusią operkę
Rossiniego z happy-endem, zaś „Orfeusz i Eurydyka” Glucka odesłał w
sceniczny niebyt wszystkie wcześniejsze „Orfeusze” i „Eurydyki”, razem czy
osobno. Jednym z niewielu wyjątków jest „Manon”, gdyż wersje Masseneta i
Pucciniego, choć grane rzadko, funkcjonują w operowym głównym nurcie obie.
Właśnie obejrzeliśmy sobie tę pierwszą na nagraniu z METu, z kilkumiesięcznym
opóźnieniem.
Na inscenizacjach Metropolitan można polegać,
że będzie porządnie, bez taniochy i przemyślane pod względem reżyserskim – i
tak też było. Podobnie jak w nie tak dawnej „Łucji z Lammermoor” akcja została
przeniesiona do drugiej połowy XIX wieku - co nigdy nie budzi moich sprzeciwów,
bo jeśli czegoś w operze jako gatunku szukam, to właśnie prawdziwego (a nie
podrasowanego pod dzisiejszy smak) wiktorianizmu. W głównej partii, tak jak
wtedy, wystąpiła Anna Netrebko, i ponownie z polskim partnerem scenicznym –
wtedy Mariuszem Kwietniem w roli demonicznego brata, teraz Piotrem Beczałą jako
ciapciakowatym narzeczonym.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Monsieur
Massenet przez całe życie strasznie chciał napisać „Fausta” i cierpiał
dotkliwie z powodu tego, że wyprzedził go w tym Gounod. Od 1866 roku czynił
jakieś przymiarki do Goethego, ale niestety nic z tego nie wyszło, a „Kielich
króla Thule” nie został nigdy wystawiony (a bardzo szkoda, bo ja tam bym się
wybrała na każdego nowego „Fausta”). Tak więc wreszcie kompozytor poszedł po
rozum do głowy i napisał sobie coś innego, ale też o kochankach, diabolicznych
pokusach, z dramatyczną rozmową w kościele i malowniczo umierającą w ramionach
ukochanego więźniarką. No „Faust” po prostu – ale w zamierzeniach autora
jeszcze lepszy, podrasowany o „Romea i Julię” (też Gounoda oczywiście) gdzie
oboje są śliczni i szczerze zakochani, „Traviatę” (superprzebój w Paryżu), a
nawet zaprawiony kapką Rossiniowskiego „Cyrulika”, gdzie w dramatycznym
momencie do drzwi puka policja. I co z tego wyszło? Moim zdaniem coś bardzo
ciekawego, czego żadnym sposobem nie potrafię pokochać, mimo (a może dlatego)
że „Fausta” uwielbiam bałwochwalczo, operowych kochanków z Werony uważam za
lepszych od Szekspirowskich (co jest absolutnym ewenementem), Violetcie
szczerze współczuję, a na „Cyruliku” (jak po raz nie-wiadomo-który wyskoczy na
mnie gdzieś w świecie) w końcu się śmieję, choć zarzekam się, że tym razem nie
będę bo ile można.
Kluczem do zrozumienia „Manon” jest dla mnie –
mało zaskakująco – sama Manon, postać tyleż interesująca co antypatyczna. To
nie jest naiwna, uwiedziona Małgorzata, chociaż na taką Massenet zdaje się ją
kreować. Tym bardziej nie przypomina szczerej i impulsywnej Julii, która
zakochała się z punktu i wpadła jak kamień w wodę. Manon nie jest również Violettą,
choć ostatecznie obie wykonują podobny zawód. Jeśli Violetta była prostytutką z
zasadami, Manon jest prostytutką bez zasad, a może raczej z jedyną zasadą, że
liczy się tylko jej przyjemność, kaprysy i pełna kiesa, a „korzystać z
młodości” najlepiej (i najintratniej) jest sprzedając swoje wdzięki za
pieniądze każdemu, kto zechce odpowiednio dużo zapłacić. Jak to mawiają:
„Prostytutka to zawód, kurwa to charakter.” O ile można przypuszczać, że
Violettę popchnęła do nierządu nędza i smutne okoliczności życiowe, Manon sama
zwiewa z miłosnego gniazdka, bo trafił się bogatszy sponsor.
Przez chwilę starałam się ją zrozumieć. Piętnastolatka w pierwszej w życiu podróży z rodzinnego domu, de facto uprowadzona przez poznanego kwadrans
wcześniej adoratora, kawalera Des Grieux, o którym też długo nie wiadomo, czy
jest w swoim uwielbieniu szczery czy wyrachowany. Niedoświadczona, mamiona
obietnicami, że ukochany na pewno zaraz się z nią ożeni (ale najpierw
skonsumuje jej dziewictwo w jakiejś spelunie). Czy nagle uświadomiła sobie, że
gardzi tym chłystkiem, który deklarując miłość nie okazał jej elementarnego
szacunku? Czy może poczuła obrzydzenie do samej siebie, gdy okazało się, że
jest dla mężczyzn tylko ciałem to miętolenia w pościeli i paradoksalnie doszła
do wniosku, że jeśli nie mają zamiaru obdarzyć jej tytułami i statusem
społecznym, to każe sobie płacić przynajmniej twardą walutą? A może po prostu
od początku napatrzyła się z zachwytem na „piękne kobiety” w oberży i
postanowiła być taka jak one, chciwa i cyniczna? Wszystkie jej wielkie arie,
które wyśpiewuje ubrana w pyszne toalety, to pochwała excusez le mot kurestwa,
bo nawet nie uczciwej prostytucji. „Korzystaj z życia, młodość nie trwa
wiecznie” – Violetta jakoś bardziej zdawała sobie sprawę, że śpiewając „Sempre
libera” tak naprawdę jest niewolnicą bogatych satyrów, budzących w niej
obrzydzenie. Tutaj też była jedna kapitalna i głęboko poruszająca scena, kiedy
najbardziej zdeprawowany ze „sponsorów” wynajmuje na cześć Manon cały balet
Opery, a po skończonym pokazie eleganccy panowie rzucają się gwałcić bezbronne
dziewczęta jakby łapali kury po wiejskim podwórku. Manon jest nieporuszona –
inna sprawa, że tutaj wyszło na to, że stawianie młodych i szczupłych
tancereczek przed oczy damie w pewnych -
hmm… - latach i kilogramach, ale wciąż pretendującej do miana królowej
piękności, to jest materiał na „epic fail”.
Szybko okazuje się, że „królowanie” w
półświatku nie wystarcza Manon. Gdy dowiaduje się, że jej pierwszy uwodziciel
Des Grieux, nie mogąc przeboleć jej utraty, został księdzem, niezwłocznie udaje
się do kościoła St. Sulpice i odstawia scenę godną innej bohaterki Masseneta –
Thais. Pokutujący (po niewczasie) za błędy młodości księżulo nie daje się długo
uwodzić, ponownie deklaruje wielką miłość - która błyskawicznie przenosi się do
łóżka (co oczywiście w tym momencie nie ma już większego znaczenia dla Manon,
dla kawalera w koloratce za to owszem). Manon zamiast klepać biedę z zakochanym
księdzem-renegatem woli wciągnąć go w swój światek hazardu, oszustw i zawodowo
wesołych pań. Usilnie pomaga jej w tym kuzyn, który najpierw (przez swój
hazardowy nałóg) nie obronił jej cnoty kiedy jeszcze było co bronić, a teraz
pełni przy niej rolę Mefistofelesa szepcząc jej do ucha zachęty do wszelkich
bezeceństw. Skołowany Des Grieux poddaje się bardzo szybko, zasiada do
karcianego stolika, ale zamiast spodziewanej wygranej machlojki Manon kończą
się interwencją policji, która zgarnia wszystkich do paki.
Ostatecznie Manon umiera. W sumie trudno
powiedzieć na co, być może źle ją traktowano w więzieniu, co może sugerować
scena, że podczas transportu na statek, który ma ją zawieźć do karnej kolonii
zostaje pobita i sponiewierana przez dawnych adoratorów. U Pucciniego jednak do
tej Ameryki dopływa, w czym towarzyszy jej wierny Des Grieux, po czym umiera „z
braku pudru” i innych wygód. U Masseneta oddaje ducha na drodze do Hawru – też
długo i strasznie melodramatycznie (nie należy zapominać, że Massenet kazał
Werterowi śpiewać jeszcze przez dobry kwadrans po tym, jak ten strzelił sobie w
głowę), ale nawet specjalnie nie żałuje swojego stylu życia, a samotna gwiazda
na niebie wciąż przypomina jej brylant. Raczej nie można mieć nadziei na
wstąpienie do nieba, jak w przypadku Małgorzaty, ale piekła też chyba nie
będzie. Ot, pościelowe mięso zamieni się w zwykłe mięso i stanie pożywieniem
dla pośledniejszych stworzeń. W końcu Manon osiągnęła to, co chciała – wczesna śmierć
pozwoliła jej nie stracić młodości i urody, a pierwszy kochanek wytrwał przy
niej do końca, jak sam przyznał, opętany jej urokiem Sfinksa. Być może miało
być prowokacyjnie pour epater les bourgeois, ale moim zdaniem wyszło płytko. I
smutno, ale tak bardziej ku przestrodze niż ku jakiejkolwiek katharsis.