Na Sprawę Makropulos w warszawskim Teatrze
Wielkim cieszyłam się od dawna, w związku z pewnym projektem, który mam „na
tapecie”, a który dotyczy gotyckich wizerunków diw – i nie zawiodłam się.
Przedstawienie było wysmakowane plastycznie, pięknie zagrane i odśpiewane,
nawet „dźwięki” (tzn. nowoczesna muzyka) nie przeszkadzały, gdyż dzieło ma
melodyjną uwerturę i wbijający w fotel finał. Przy tym dawno już nie widziałam
na operowej scenie tak inteligentnej i poruszającej (a nieznanej mi dotychczas)
opowieści.
Elina Makropulos jest primadonną i ma 337 lat.
Po stuleciach ucieczek i ukrywania się pod coraz to innym zmienionym nazwiskiem
przyjeżdża do Pragi, gdzie właśnie dobiega końca sprawa sądowa o spadek,
rozgrywająca się pomiędzy jej odległymi potomkami. Elina wie, że wśród sterty
zapomnianych papierzysk znajduje się tajemnicza formuła nieśmiertelności,
zapisana wieki temu przez jej ojca, cesarskiego lekarza. Chce ją odzyskać i
wreszcie pozbyć się ciążącego jej brzemienia wiecznego życia.
Nieśmiertelność - jedno z największych marzeń
ludzkości, przedmiot (lekko licząc) połowy literatury gotyckiej. Czy
rzeczywiście byłaby nie do zniesienia? Nawet w parze z drugim „świętym Graalem”
– wieczną młodością? Elina posiadła sekret w wieku lat szesnastu; po ponad
trzech stuleciach wygląda (przynajmniej w libretcie) na najwyżej 30 i wciąż
olśniewa urodą. Doktor Faust (wielokrotnie) obiecał za to duszę diabłu…
Z tym, że Elina Makropulos jest Faustem mimo
woli. Nigdy nie pragnęła nieśmiertelności, sławy, zastępów utytułowanych
kochanków. Jako podlotek padła ofiarą naukowego eksperymentu ojca, który bał
się podać niesprawdzoną formułę władcy, więc wypróbował ją na własnej córce.
Myślał, że czar nie podziałał i wkrótce umarł ze zszarganą opinią szarlatana i fantasty.
Elina nie umarła. W swoich kolejnych „wcieleniach” opanowała do perfekcji
sztukę śpiewu, przyciągając bogatych protektorów. Nie czuła do nich nic. Z
czasem, jak mówi, „nudzi już bycie dobrą, nudzi bycie złą”, nudzi bycie w
ogóle. Pieniądze wydają się trywialne, sztuka płytka, seks mechaniczny, umierający
dokoła ze starości (zda się, dopiero co poznani) ludzie tylko irytują. Czy
Faust też znudziłby się mądrością?
Być może największym problemem Eliny jest
wieczna samotność, uporczywe trwanie w zmieniającym się świecie. Co
zaskakujące, nieśmiertelna diwa nie jest wampirem – nikogo nie morduje w
świetle księżyca, nie wysysa krwi. Nawet żaden diabeł się przy niej nie kręci.
Jej jedyną winą – ale w oczach pozostałych postaci, niewybaczalną – jest to, że
żyje dłużej od innych. Dlatego musi się ukrywać, uciekać, wiecznie zacierać
ślady. Kiedy w przypływie kaprysu (lub desperacji) ujawnia się przed jednym z
dawnych kochanków, to jest początek jej końca. Powiedzenie: „Jestem Elina
Makropulos. Mam 337 lat. Nie umieram, nie starzeję się. Nie wiem dlaczego. Tak
wyszło” absolutnie nie wchodzi w grę – kiedy wreszcie to stwierdzenie pada, to
w atmosferze absolutnego skandalu. Przez całe przedstawienie zadawałam sobie
pytanie dlaczego.
Co ciekawe, tam jest jeszcze jedna śpiewaczka.
Krista (Krystyna), córka prowadzącego sprawę prawnika. Aż chciałoby się
zapytać, czy Karel Čapek lub Leos Janaček słyszeli o tej innej Krystynie,
równie młodej, naiwnej i pozbawionej wiary w siebie. Tutejsza też ma zamożnego
narzeczonego (syna jednego z domniemanych spadkobierców), ale wydaje się, że najbardziej,
może nie do końca świadomie, zafascynowana jest Eliną (a konkretnie jej
najnowszym awatarem). Śpiewać jak Elina - być Eliną! - staje się jej największym
marzeniem, wręcz obsesją. Narzeczony, Janek, tego nie rozumie – w końcu to
tylko śpiewaczka, wystarczy trochę czasu i pracy, a Krista też może osiągnąć
podobny artyzm. Najbardziej zaskakuje więc – i moim zdaniem jest to jedyna
„skucha” w fabule tej opery – że to Janek (a nie jego ojciec, ani pra-prawnuk
Eliny, ani wariat Housek – wszystko jej byli lub obecni kochankowie) z powodu
primadonny strzela sobie w głowę. Gdzie się podział lojalny (i odrobinę drobnomieszczański)
narzeczony? Zaczarowała go ta upiorzyca, czy jak? Samej Eliny śmierć Janka nie
obeszła, wręcz z trudem kojarzy, kto to był (ach tak, syn tego nadętego dupka,
z którym poszła do łóżka żeby odzyskać cenny dokument, a który potem jeszcze
stroił fochy, że nie wykazywała entuzjazmu i była zimna niczym trup…).
W końcu wszyscy, którzy przeżyli, spotykają
się na sali sądowej – w sprawie, która z banalnego procesu o majątek staje się
niemal aferą kryminalną. Elina w dramatycznej arii wyjawia swoją prawdziwą
tożsamość, jakby przyznawała się do ostatecznej zbrodni. Zrealizowała swój cel,
odzyskała manuskrypt ojca. Nie jest do końca jasne, co dalej. Czy i tak umiera,
bowiem „wieczność” w jej wypadku liczyła sobie 300 lat? Czy musi zniszczyć
zaklęcie, a może wystarczy przekazać papier kolejnej „Madame Faust”? Elina
podaje go Kriście – jako podarunek-pokusę, okup za zdradę i samobójstwo Janka,
sekret mistrzyni przekazywany adeptce. „Weź, będziesz śpiewać jak ja. Będziesz
żyć jak ja. Na zawsze.” Krista, prawdę mówiąc, nie ma już nic do stracenia.
Miłość (w osobie Janka) okazała się źródłem upokorzenia i bólu. Rozwiała się
nadzieja na „normalne życie” u boku zamożnego męża; na horyzoncie majaczy widmo
staropanieństwa przy tetryczejącym ojcu. Tak czy inaczej – gorycz,
rozczarowanie, samotność. To wszystko, co z własnego doświadczenia zna Elina.
Ale jest jeszcze ambicja, scena, sztuka. Czy doskonałe piękno wystarczy za
pocieszenie? Krista bierze dokument i podpala go od zapalniczki. Woli być nikim
niż Faustem. Elina odchodzi (w libretcie rozsypuje się w proch). Kurtyna.
A ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że
strasznie szkoda zmarnowanego talentu Kristy, jej wyrzuconego do ognia życia. W
imię czego? Strachu, potulności odróżniającej „dobre kobiety” od „potworów”?
Pustoty? W końcu po co nieśmiertelność (a nawet „tylko” 300 lat) komuś, kto
składa się niemal wyłącznie z ciała (świadczącego usługi seksualno-opiekuńcze),
czym wypełni czas? Czy naprawdę historia Madame Faust byłaby opowieścią o
niemożliwości – bo każda kobieta jest ciałem uwikłanym w relacje
rodzinno-romantyczne i niczym więcej? Jutro idziemy na Traviatę – kolejne ładne,
popsute ciałko, ech…