wtorek, 30 lipca 2013

W krainie smoka (1)

Walia przydarzyła nam się nieco znienacka, pomiędzy jedną konferencją (neowiktoriańska w Liverpoolu), a drugą (gotycka w Surrey). Póki co minął trzeci dzień wycieczki, a już widać, że kraina smoka ma do zaoferowania bardzo wiele. 

Zdumiewa, że język walijski przetrwał w niezłej formie siedemset lat ekspozycji na dominujący kulturowo i społecznie angielski. Jakoś Irlandczycy czy Szkoci nie mieli tego szczęścia. Wszędzie są dwujęzyczne napisy, a nazwy miejscowości potrafią zawiązać język na kokardkę - oczywiście, nie odmówiliśmy sobie przyjemności wizyty w wiosce o najdłuższej w Wielkiej Brytanii nazwie Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch (miejscowi te podwójne L czytają dość zaskakująco jako “hl”). Miejscowość ma własny przystanek kolejowy, a tabliczka z jego nazwą jest dłuższa od przystających tam pociągów. Poza tym brutalna prawda jest taka, że wioseczka nazywa się naprawdę Llanfair Pwllgwyngyll, a całą resztę dorobiono w połowie XIX wieku dla przyciągnięcia turystów. Działa do dziś.

Mała stacyjka z dużą nazwą
Walijski ma zresztą całkiem sporo słów zaczerpniętych z łaciny bez pośrednictwa angielskiego, na przykład ffenestr (okno), bont (most), perygl (niebezpieczeństwo), bresych (kapusta). Rzymianie tutaj mieli trochę pod górkę, zachodnie krańce Walii były strasznie zadruidzone, podbój Anglesey zakończył się dopiero tuż przed ewakuacją Rzymian.

Świadectwem podboju przez Anglików są zamki Edwarda I kolektywnie (we cztery: Beaumaris, Conwy, Caernarfon i Harlech) stanowiące jeden Unesco site. W Caernarfon urodził się pierwszy Książę Walii (w dzisiejszym rozumieniu). Król Edward obiecał podbitym Walijczykom, że ich nowy książę będzie urodzony w Walii, a także nie będzie mówił ani słowa po angielsku. Jak przyszło co do czego popisał się dowcipem prezentując im swojego syna-niemowlaka. Ostatnia inwestytura odbyła się w roku 1969 w zamku Caernafon. Książe Karol (do rozpoznania tylko po muskularnych uszach) wydaje się mówić “Mamo, daj spokój, nie wygłupiaj się”.

Conwy
Beaumaris
Caernarvon
Gdyby nie Henryk VIII to pielgrzymki zamiast do Lourdes wędrowałyby do Holywell, do obudowanego gotycką kaplicą źródełka świętej Winifredy. Święta została świętą, gdyż miejscowe książątko nastawało na jej cnotę, a gdy zabiegi okazały się bezskuteczne skróciło ją o głowę za pomocą miecza (to zresztą częsty topos w katolickiej mitologii dotyczącej produkcji świętych dziewic: jak nie prąciem, to mieczem, tertium non datur). Na tym nie kończą się przygody Winifredy. Otóż, w miejscu gdzie upadła głowa dziewicy wytrysnęło źródełko leczące wszelkie choroby - sytuację błyskawicznie wykorzystał wuj nowej świętej aby... przyczepić brakującą głowę do jej ciała za pomocą modlitwy oraz wody źródlanej. Ożywiona Winifreda żyła jeszcze rzekomo długie lata, jako przeorysza klasztoru. Przed kaplicą wykopano basenik do “świętych kąpieli”. 
Winifrieda przed dekapitacją

Holywell - źródło świętej Winifriedy
Na przełomie XIX i XX wieku miejsce zyskało nawet pewien rozgłos za sprawą obrotnego proboszcza, który postanowił rozkręcić kult (podupadły od średniowiecza) za pomocą procesji z chorągwiami zamówionymi u niejakiego Barona Corvo (kto wie o kogo chodzi, ten już się domyśla, że był to przepis na małą katastrofę - panowie skłócili się, a chorągwie wiszą dziś w maleńkim muzeum przy zapomnianym świętym kąpielisku).

Plas Newydd - obrazek prawdopodobnie autorstwa królowej Wiktorii

Klatka schodowa, którą przemykała się w ciemnościach królowa Wiktoria
Bywała tu też królowa Wiktoria. Jeszcze przed wstąpieniem na tron zwiedziła zamek Beaumaris, zatrzymując się w gościnie u markiza Angelsey w Plas Newydd. Z osobą gospodarza wiąże się zresztą ciekawa historia. Podczas bitwy pod Waterloo markiz został trafiony kulą armatnią. “Na Boga, Sir, właśnie urwało mi nogę!” - zawołał do stojącego nieopodal Wellingtona. “Na Boga, Sir, rzeczywiście” - odpowiedział Wellington. Markiz następnego dnia wystosował list do żony z przeprosinami, że niestety nie będzie mógł z nią niebawem zatańczyć. Markiz znany był z powściągliwości, komentował na bieżąco przebieg amputacji, dokonywanej - jak to w tych czasach bywało - bez znieczulenia. Drewnianą protezę wciąż można oglądać w gablocie w pałacu. Noga markiza została pochowana pod Waterloo, gdzie przez pewien czas była atrakcją turystyczną (historia nogi: tutaj). 

Penrhyn

Wiktoria była w Walii ponownie w 1859 roku, kiedy wraz z księciem Albertem odwiedziła zamek Penrhyn. Zachowała się opowiastka, jak to monarchini zaśmiewając się (czyli jednak bywała amused...) wchodziła w całkowitych ciemnościach do swojej sypialni klatką schodową przeznaczoną dla służby, bo oddelegowany do oświetlania jej drogi lokaj gdzieś się zawieruszył. Penrhyn jest pięknym przykładem neoromańskiej atrapy średniowiecznego zamku zbudowanego na przełomie lat 20 i 30 XIX wieku za pieniądze z niewolnictwa oficjalnego (plantacje trzciny cukrowej na Jamajce) i nieoficjalnego (kopalnie łupków w okolicy). Jest tam też melodramatyczna historia z lordówną zakochaną w ogrodniku. A jeśli o ogrody idzie - bardzo pomysłowo urządzony bog garden z okazałymi egzemplarzami Gunnera manicata.
Gunnera manicata - z ziemi brazylijskiej do walijskiej

środa, 3 lipca 2013

Spacer z Toską


Ponieważ podobają nam się melodie, które już kiedyś słyszeliśmy, wybraliśmy się na wrocławską “spacerową” Toskę. Spektakl zaplanowany jako kopia rzymskiego plenerowego spektaklu z 1992 (Malfitano, Raimondi, Domingo), po części z konieczności (remont gmachu opery), po części zgodnie z maksymą imitation is the highest form of flattery miał swoją premierę w 1998, z kolejnymi aktami rozgrywanymi w katedrze św. Marii Magdaleny, auli Leopoldinum i na Bastionie Sakowym. 

Po piętnastu latach spektakl powrócił. Palazzo Farnese tym razem mieści się na scenie opery, Bastion Sakowy zdążył zmienić nazwę na Wzgórze Partyzantów (w kontekście Wrocławia mowa chyba o tych partyzantach z Werwolfu?), ale akt pierwszy rozgrywa się wciąż w katedrze. Dla niezorientowanych streszczenie libretta pióra Gustawa Mahlera, który tak sprawozdawał żonie spektakl obejrzany we Lwowie w 1903: "W I akcie uroczysta procesja z nieustannym biciem w dzwony. W II akcie pewien facet jest poddawany torturom wśród okropnych krzyków, a drugi ginie od ostrego noża do krajania chleba. W III akcie znowu wielkie bim-bam-bum dzwonów na tle widoków całego Rzymu z cytadeli i facet został rozstrzelany przez kompanię żołnierzy. Nie muszę dodawać, że całość i tym razem jest tandetą, acz zrobioną ręką mistrza". 

Nie każdy lubi Pucciniego i skoncentrowane w jego muzyce emocje - ja lubię, ale i tak nie mogę oglądać Madamy Butterfly częściej niż raz na dwa lata, mimo wszystko określenie tandetne zarezerwowałbym dla nagłośnienia trzeciego aktu. Skoro każe się śpiewakom produkować się niezbyt ciepłą czerwcową nocą do mikroportów, należałoby zadbać o to, aby propagacja dźwięku nie była nadmiernie... werystyczna. Inna sprawa, że dyrygent (Tomasz Szreder) prowadził orkiestrę i solistów w tempach nie mających wiele wspólnego z partyturą i tradycją wykonawczą. Najgrzeczniej powiedziawszy: rozwlekle.

Czy spektakl nie powinien “wrócić do opery”? To pytanie tak naprawdę o to, czy wolimy scenografię czy akustykę. Katedra nie oddaje sprawiedliwości orkiestrze, dźwięk odbija się wielokrotnie od ceglanych murów, soliści tracą dykcję, no ale procesja może wreszcie przejść przez całą długość nawy, Scarpia wyjść na prawdziwą ambonę, a jedynym dodanym elementem scenografii jest malowany przez Caravadossiego obraz (swoją drogą, straszny był pacykarz z tego Maria).

Różnicę podkreślił rozegrany na scenie opery akt 2, gdy nagle wszystko było słychać (i widać). Trzeba też pochwalić jego scenografię, umiejętnie zacierającą granice pomiędzy sceną a widownią. Akt trzeci rozegrany został przy odrapanym, walącym się Bastionie Sakowym udającym więzienie na Zamku św. Anioła. Znów powróciło pytanie o prymat scenografii nad akustyką.

Oryginalny spektakl z 1998 reżyserował Pierre-Jean Valentin. Inscenizację wznowienia powierzono ówczesnemu inspicjentowi, który w jednym z wywiadów powiedział, że trzeba się bardzo postarać, aby zepsuć reżysersko spektakl. Widać było, że spróbował podjąć ten wysiłek. Z niewiadomych powodów chór ministrantów w I akcie składa się w większości z dziewczynek, co rzuca dość dziwne światło na obyczaje kościelne w Rzymie w roku 1800. Co więcej, zakonnice biorące udział w procesji mają dość ostry makijaż - na scenie nie byłoby tego widać, ale z półtora metra owszem. Tosca po zabiciu Scarpii według libretta ustawia w pobliżu ciała świece i krucyfiks zdjęte z jego biurka. Warum einfach, wenn es auch kompliziert geht? Inspicjent Frątczak z niewiadomych względów kazał Tosce położyć krucyfiks na piersi Scarpii. Co dalej, możecie się Państwo domyśleć. Trup Scarpii oddycha, a więc krucyfiks porusza się rytmicznie, a w końcu spada na podłogę. 

Głosowo i aktorsko bardzo dobry Mariusz Godlewski wprowadzający w spektakl ciekawy dysonans poznawczy: Scarpia atrakcyjny fizycznie lecz odrażający moralnie. Nieodmiennie wybitna Barbara Kubiak w roli eponimicznej i słabszy niestety Mikołaj Dorożkin (czy jak to teraz piszą Nikolay Dorozhkin) jako Caravadossi. Reszta obsady, z przykrością to piszę, nie zasługująca na wzmiankę.

I w ten sposób pożegnaliśmy się z sezonem operowym. Zdrowo, bo zaznając ruchu, a nie tylko poruszenia.